Borchardt Karol Olgierd - Krążownik spod Somosierry.pdf

(1308 KB) Pobierz
KAROL OLGIERD BORCHARDT
KRĄŻOWNIK SPOD SOMOSIERRY
EGZAMIN
D,
nie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w Tczewie długo i
monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzanych na n?orzu na statku szkolnym "Lwów",
które mijały jak sen - niespostrzeżenie szybko.
Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na "kursach", skromniej mówiąc w klasach dawnej
szkoły żeńskiej. Na wniosek organizatora Szkoły Morskiej i jej pierwszego dyrektora, inżyniera
morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach ten stał się pierwszą w naszych
dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą w dniu 8 grudnia 1920 roku po raz pierwszy podniesiono
banderę. W dniu 21 lipca 1920 zawarto w Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o
symbolicznej dla nas nazwie "Nest" (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana
żeglugi wielkiej Gustawa Kanskiego, stała się "Kolebką Nawigatorów". Z ostatniego masztu "Nest"
zdjęto reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię "Lwów".
Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem "Stella Polaris" ukazał się 15
grudnia 1920 roku.
O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obiedzie podawanym w olbrzymiej sali
gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni i wyciągnąć się na
łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia za domem rodzinnym. Jej
punkt kulminacyjny miał miejsce nieodmiennie przy drugim deserze, czyli przy spożywaniu
zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie były rozdzielane bez reszty pomiędzy
wszystkich kolegów w sypialni.
Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk kluczy. Po jego
przyjściu należało natychmiast sypialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć okna, a
samym przenieść się na "kurs". Uczeń służbowy zamykał sypialnię po dokładnym sprawdzeniu jej
stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą.
Na "kursie" rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić ni-zaly się żmudne, wykuwane w
codzienności godziny tak zwanego "naumiewania się".
Przed zabraniem się do nauki na "kursie" wrzało przez dobrą godzinę, zanim wygasły nie cierpiące
zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem.
Prawie każdy miał swoje osobiste zamiłowania, nie wszystkie można było podciągnąć pod angielskie
hobby, ale cel miały podobny - po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia wyłącznie o nauce.
Sale "kursowe" były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością uczniów. W rogu sali
przy oknie znajdowało się podwyższenie, na którym stała katedra. Z przeciwnej strony, pod samą
ścianą - trzy rzędy ławek, po parę w rzędzie. Ławki były podwójne, przeznaczone dla dzieci, tak że z
trudem gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka
przestrzeń zajmowana zwykle przez jakąś fechtującą się parę. Szermierki w szkole nie można było
uważać za hobby*. To był nałóg.
Najładniej na kursie fechtował się "Pigieł". Po zapuszczeniu wąsów mógłby grać rolę Charłampa i to
podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia.
PSgieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas obiadów w
sali gimnastycznej kwartet w białych tropikalnych mundurach grał pod jego batutą najnowsze
przeboje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka dziewczyna z Barcelony i Brawo
bis.
Pigieł rozpoczynał "naukę własną" od kilkunastominutowej zaprawy szermierczej - dłużej jego
przeciwnik nie wytrzymywał serii bolesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było zawsze
wytwornie odsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to nigdy nie wpływało
na zmniejszenie ilości walczących.
Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch nastęnych szermierzy, którym się
wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem zdobywającym, nieprzyjacielski
okręt, Pigieł potrafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym spokojnie zabrać się do
nauki.
Miejsce od okna na pierwszej ławce zajmował "Dyzio" wiecznie zatopiony w ornitologii lub dziełach
Darwina w języku francuskim. Dyzio, zawdzięczający swój przydomek Żeromskiemu, władał
rękawicami bokserskimi i wskutek tego miał popękane bębenki w uszach, przez co posiadał
pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to, że "rozróżnia, kiedy grają, a kiedy
nie". Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny piłki nożnej w szkole i najlepszym znawcą
literatury rosyjskiej.
Obok Dyzia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wyliczeń "Zakochany". Do
osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi potrzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu dwudziestu
pięciu zło-
tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mir ożenić się i być szczęśliwym. W sumę tę
wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i żony. Na razie miał odłożoną na ten cel kwotę,
którą wyrażały trzy ostatnie cyfry, a pierwsza była oddzielona od dwóch pozostałych przecinkiem.
W ławce środkowej gnieździł się "Szklany Człowiek". Ten w niewiadomy sposób nauczył się podczas
swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem angielskim. Wszystkie
wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał Dy-ziowi, który twierdził o nim:
żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że nosi na głowie szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak
sztywno i ostrożnie.
Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na "kursie", uczący się "na siłę", a nie
"na rozum", tak zwany "Semafor". Z powodu braku podręczników polskich musieliśmy się
posługiwać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych nazw i starał się
wszystkie nazwy spolszczyć lub zmieniał je na nazwy dawniej przyswojone. Roczniki astronomiczne,
z grecka zwane EFE-MERYDAMI, nazwał - równie grecką nazwą - HEMOROIDAMI. Funkcji
trygonometrycznej o łacińskiej nazwie SEMIYERSUS nie nazywał inaczej jak, imponującą mu od
dzieciństwa, grecką nazwą SEMAFOR.
Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dyrektor szkoły, który ze złotymi
medalami ukończył wydział nawigacyjny i inżynierię morską. Skoncentrowana w jednej osobie na
takim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów napawała Semafora zrozumiałą
paniką podczas odpowiedzi.
Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją istniejącą wyłącznie w wyobraźni
dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i uporczywe
powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy innych przedmiotach,
czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką chorobę. Inspektor wykładał
praktykę morską, był - jak i wszyscy - wymagający, a ponadto drobiazgowo dokładny. Pewnego razu
Semafor odpowiadając inspektorowi na pytanie, w jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta,
połączył ze sobą wykute na pamięć zdania nieodpowiednio. W rezultacie wszyscy dowiedzieliśmy
się, że należy ładować na statek świnie w pęczkach powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to,
najpierw poczerwieniał, potem zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co
wówczas do siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą.
W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali "Żbik" i "Wit-kosio" - żywy dowód prawa, że
bieguny różnoimienne się przyciągają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio w marzeniach. Żbik
był głównym partnerem Dyzia do bicia w bębenki w uszach i kopania piłki przy każdej okazji.
Witkosio w tym czasie odbywał
w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko uczyli się
angielskiego.
Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana - od pierwszych liter nazwisk - "Becejotka".
Stowarzyszenie to dwa razy w tygodniu odbywało zebrania, na każdym takim zebraniu obowiązywało
półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów nazywało się zawsze "inauguracyjne".
Przemawiający, z wdzięczności za wysłuchanie jego półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną
tabliczkę czekolady i obdzielał nią wytrwałych słuchaczy. Stowarzyszenie posiadało dwie
wyróżniające się wybitne jednostki: "ce", która grała na gitarze i na beku, jako obrońca, w drużynie
piłki nożnej, i "ka", która dążyła na ziemi do wyimaginowanego przez siebie ideału człowieka morza
oraz ideału wiedzy nawigacyjnej. "Ka" była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia,
cierpiąc z powodu niedoskonałości "Becejot" w pracy nad sobą i nadaremnie usiłując je porwać
przykładem, była to również bratnia dusza inspektora: obaj zamęczali wszystkich zmuszając do
systematyczności i dokładności w nauce i pracy. Pozostała dwójka nie zwracała specjalnej uwagi
swym zachowaniem.
Katedra w rogu sali - ze względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów i swobodę ruchów,
jaką się miało siedząc na krześle - była niekiedy przedmiotem sporów. Ci, którzy prowadzili rozległą
korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie rezygnując z odpoczynku i drugiego deseru w
sypialni, aby przed przyjściem innych zająć to wspaniałe miejsce. Najczęściej przy katedrze można
było zobaczyć za stosem listów, skoroszytami oprawnymi w skórę, kolekcją różnokolorowych laków
i świecą w lichtarzu, pochłoniętego pisaniem listów, wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej,
obecnie naszego kolegę "Sforze".
Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał na swych
barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na młodsze pokolenie, utrzymania
łączności pomiędzy szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w SFRAGISTYCE (wyraz ten
niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po prostu o znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak
służył do wnikliwej oceny hierarchii rodowej. Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzę^ du
otrzymywały od niego listy pieczętowane białym lakiem. Z przyćmiewaniem barwy laku przyćmiewał
się blask danej osoby i jej dostojność. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest
przywilejem poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i
Francji. Mówił o finezji swego arsenału łąkowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie
herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany, pomimo że z treśdi
listu nie można było tego wywnioskować.
W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni i znajomi
nie byli dostatecznie silnie roz-
siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filatelistyczny i zaczął korespondować
ze wszystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem cieszyły się u niego malutkie
wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych mapach o dużej skali. Osoby, z którymi
nawiązał w ten sposób korespondencję, nie były tak znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy
przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii Jerzy V szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La
Manche, stanowiącą jego prywatną własność, Sforza natychmiast nawiązał korespondencję z
kancelarią jego królewskiej mości i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego
królewskiego zakątka. Do szkoły przychodziły listy, w których "król" tytułował go: comte.
Otrzymywał wspaniale ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich
zawartych można było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy. Wieczorami ślęczał
nad dostarczonymi bilansami przyszłej rezydencji i pilnie studiował dochody i rozchody, jafeie go
czekały. Proszono go w listach o wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po niego motorowy
jacht królewski, by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach oferowanej mu wyspy.
Sforza stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego gościa i tylko skrupulatnie
odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr. Znużony tą czynnością zbierał starannie
swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie czekającemu na nie "Mistrzowi Magii".
Mistrz stawał na podwyższeniu za katedrą, kłaniał się wytwornie, jak gdyby zamiast kilkunastu
kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej publiczności. Przemówienie swe
rozpoczynał niezmiennie od słów: "PROSZĘ PAŃSTWA" i demonstrował przywiezione z domu
"eksponaty" lub znajdujące sią pod ręką przedmioty, które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle
cenne, niekiedy wprost cudowne lub genialne.
Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich czaszek:-małej i dużej. W jednej ręce
trzymając wysoko mniejszą czaszkę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to co mówi, wyjaśniał, że
jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał lat jedenaście.
- Na czaszce - mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami - już w tym okresie
widać zapowiedź genialności, w całej rozciągłości potwierdza ją'o tu właśnie leżąca większa czaszka
poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla siebie.
Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych.
Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do zabezpieczania szyb przed rozbiciem po otwarciu okna i
drewnianą linijkę półmetrową z podziałką milimetrową Mistrz objaśniał, że jest to instrument przez
niego niedawno wynaleziony; rozwiązywanie rachunku różniczkowego i całkowego za pomocą tego
instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci.
- Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja po-•ehodna w prawej ręce. Jeśli
przesunę swą funkcję pochodną, kt6ra dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja również dozna
odpowiedniej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet
nazwać "różnicami", lecz "RÓŻNICZKAMI".
Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez swe wartości maksymalne i minimalne.
Inaczej mówiąc, jeśli pochodna funkcji równa się zeru, przykładam mniejszą część mego
uniwersalnego suwaka do jednego z końców linijki, wówczas moja funkcja przechodzi przez
minimum lub maksimum, które - jak wspomniałem - każde dziecko odczyta na linijce.
Jeśli krzywo trzymam linijkę, posuwając mniejszą część suwaka jako styczną - to prowadzę styczną
do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej.
Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuję momenty, w których kolejno
znajdowała się moja mniejsza część suwaka, to znajdę zależność drogi y od czasu x, a moja
pochodna oznacza prędkość w danym czasie x.
Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło się tak szybko, że ruch ten państwo mogą
uważać za jednostajny.
Jeszcze parę słów o tajemniczej CAŁCE. Jak państwo nie zdążyli nawet zauważyć, różniczka była
przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma przyrostów. W ten sposób
możemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym wypadku dokonalibyśmy wspólnie
CAŁKOWANIA, naturalnie w oznaczonych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do
różniczkowego. Czego państwu, dowiódł mój suwak uniwersalny.
Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycznymi cieszyły się wyczyny Mistrza z
kulą do ciskania. Ciężka, kilku-funtowa kula toczyła się jak żywa z jednej ręki wzniesionej i
wykręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię krzyża nad katedrą, przetaczała się nad łokciem,
wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po
wyciągniętej drugiej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów przetoczyć się nad
łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki.
Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczynała się toczyć z powrotem w
kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to najbardziej
efektowny numer, który dawał mu całkowicie zasłużony tytuł "Mistrza Wielkiej Magii".
W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na.kursie. Coraz
mniej poświęcano czasu na hobby. Niektórzy uczyli śnię do późna w nocy, inni wstawali o godzinie
czwartej rano. Woźny, pełniący służbę w nocy w gmachu, otrzymywał ze zbliżaniem się egzaminów
coraz więcej kartek, na których z małymi zmianami dotyczącymi szczegółowych danych, widniał
następujący
tekst: "Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie czwartej rano. Sypialnia siódma, drugie
łóżko od ściany z prawej strony".
Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szkołę - innego wyjścia nie było.
Szkołę zaczynało na kursie trzydziestu. Dotychczas kończyło ją, poczynając kolejno od daty
otwarcia, piętnastu, trzynastu, dziewięciu, siedmiu.
Należało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie uznawało
powiedzenia "jakoś to będzie".
Egzaminów bali się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wyprowadzaniu wzoru z dewiacji lub
astronawigacji, ale nieunikniona klęska wisiała nad Mistrzem Magii. Mistrz z łatwością żonglował
różniczkami, lecz nie mógł opanować języka angielskiego.
Już na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wykładowcy języka angielskiego,
kapitana austriackiej marynarki wojennej, żonatego z Angielką, którego córka Betty cieszyła się
ogromnym powodzeniem. "Ona jedna - mówili - może ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli
powie ojcu: mój ci jest, mój ci jest. Byłoby zupełntie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać
rolę Danusi, a ty Zbyszka".
Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierunku, wobec czego jedyna droga
ratunku, jaką widzieli koledzy, została zamknięta z powodu jego samobójczej miłości skierowanej nie
do Betty. Był to "śmiech przez łzy", ale tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin.
Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając tekst
angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa
przyswojonej litery "i" jak "i" nie potrafił zmienić na "aj".
"Z jakiej racji AJ?" - to była dla niego prawdziwa magia.
Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania zasad
wymowy, gramatyki i składni angielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz
dystansował nawet tych najsłabszych - wszystko, co dotyczyło nauki języka angielskiego, było dla
niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne.
Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii postanowił jednak walczyć.
Szykował się do egzaminu pisemnego.
Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w ciągu lat, a
właściwie "wkucie" ich pisowni, przekraczało możliwości ludzkie, nawet jeśli się nosiło zasłużony
tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do wniosku, że ze wszystkich tematów można ułożyć
jeden temat uniwersalny, zmieniając wyłącznie tytuł. Mógł to być "Wyciąg z dziennika okrętowego o
wypadku z marynarzem", "Pamiętnik marynarza", "Moja najciekawsza przygoda", "List do
przyjaciela", "Raport do władz w obcym porcie o wy-
padku z marynarzem", "Mój przyjaciel Eddy", "Mój pierwszy dzień na statku". Opracowany przy
pomocy wszystkich kolegów temat przepisywał nocami. Tyle czasu poświęcił na opanowanie tego
ćwiczenia, że mógłby odtworzyć identyczny tekst pisany nawet alfabetem chińskim.
Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej sali. Kapitan,
wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem wodził za piórem Mistrza
piszącego "Raport do władz portowych o wypadku, jaki miał miejsce na statku". Wykładowcy
wydawało się, że śni na jawie, to znów, że jest świadkiem cudu. Bez niczyjej pomocy Mistrz zapisał
dwie strony arkusza egzaminacyjnego i był pierwszym abiturientem, który ukończył pracę z języka
angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym wrażeniem snu na jawie i uczestniczenia w cudzie
kapitan godził się wewnętrznie na ocenę pracy: DOSTATECZNIE Z PLUSEM; z następującą uwagą:
stopień zmniejszony, ponieważ wypracowanie nie jest napisane ściśle na temat.
Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z języka angielskiego należeli:
delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako egzaminator.
Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety ani jedna z nich
nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną dopuszczalną dwójką, jak z kulą u nogi,
by teraz ostatecznie go uziemiła.
Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił kolegów, aby się zorientowali, czy delegat
ministerstwa zna angielski. / Koledzy, którzy już zdawali, twierdzili, że według nich delegat na pewno
angielskiego nie zna, ponieważ podczas egzaminu rozmawiał z inspektorem po francusku, a z
kapitanem po niemiecku. Mistrz słysząc to, ożywił się i poszedł, by się przygotować do odpowiedzi.
Zjawił się na sali egzaminacyjnej zaprasowany i wymuskany. Wyglądał, jak gdyby zstąpił z witryny
okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się przewodniczącemu, wyraził postawą "salut"
dla delegata i stanął przed egzaminatorem.
Dobre, błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smutku. Inspektor, który miał miękkie
serce i nie mógł patrzeć na zarzynanie ludzi, wstał i odszedł do okna.
Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata Mistrz patrzył z taką
jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na siebie szczególną jego uwagę, wygrywając na
punkty pierwsze wrażenie swą postawą idealnego abiturienta.
Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na bok i kapitan ze smutkiem w głosie powiedział po
angielsku, podając Mistrzowi otwartą książkę:
- Proszę przeczytać biografię Waszyngtona.
Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przystanko-wał. Czytał tak, jak umiał najlepiej
po polsku. Napisane "the" tó "the", napisane "be" to "be", nie żadne tam "bi". Cierpienie niewy-
słowione malowało się na twarzy kapitana. Rozpamiętywał cały okres nauki tego ucznia i wiedział, że
tak się musi TO skończyć.
Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz ładniej. Wreszcie
skończył. Moment ten zaakcentował stuknięciem obcasów. Wykonał lekki skłon tułowiem w kierunku
delegata ministerstwa, położył książkę przed egzaminatorem i zastygł w postawie wyrażającej wizję
jasnej przyszłości.
Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budowa abiturienta, wytwornie
zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie miał wątpliwości, że ze
wszystkich dotychczas zdających ten przeczytał podany mu tekst najlepiej.
Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki.
Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygnacją w głosie zadał śmiertelny cios,
mówiąc po angielsku:
- Proszę opowiedzieć to, co pan przeczytał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin