Griffin William Edmund Butterworth - Szpiedzy i zolnierze.rtf

(865 KB) Pobierz

W.E.B. Griffin

 

 

 

Szpiedzy i żołnierze

 

The Soldier Spies

Tłumaczył Leszek Erenfeicht


Cykl „Ostatni bohaterowie” dedykuję:

porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Aaronowi

Bankowi, odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych

(potem pułkownikowi Sił Specjalnych),

oraz

porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Williamowi

E. Colby ‘emu, odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych

(potem dyplomacie i dyrektorowi

Centralnej Agencji Wywiadowczej).

Wyżej wymienieni, służąc jako dowódcy zespołów operacyjnych

we Francji i w Norwegii, ustanowili wzorzec męstwa, wiedzy,

patriotyzmu i uczciwości dla wszystkich pracowników

amerykańskich służb specjalnych.


I

1
Marburg an der Lahn,
Niemcy 8 grudnia 1942 roku

 

Wieczorem siódmego grudnia dwudziestoośmioletni obersturmführer SS Wilhelm Peis, wysoki blondyn o jasnej cerze, który dowodził komórką służby bezpieczeństwa SS w Marburgu, otrzymał następującą wiadomość dalekopisową z Berlina:

Podjąć wszystkie niezbędne działania, aby zapewnić bezpieczeństwo ministrowi Rzeszy Albertowi Speerowi i czterem innym osobom, w których towarzystwie nieoficjalnie odwiedzi 8 grudnia Zakłady Elektryczne Vollmera w Marburgu. Minister przyjedzie do Marburga prywatnym pociągiem o godzinie 10.15, a odjedzie w ten sam sposób około godziny 15.45.

Na Peisie wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, gdyż przypominała wiele innych, podjął więc tylko rutynowe działania, wszystko jednak zmieniło się, gdy o godzinie ósmej na kwaterę Peisa w stanie pośrednim między podnieceniem i paniką wpadł gauleiter Karl–Heinz Schroeder. Schroeder oznajmił Peisowi, iż Speer przyjeżdża w towarzystwie doktora Fritza Todta, który nie tylko jako szef Organizacji Todta, nadzorującej całą niemiecką produkcję przemysłową, cywilną i wojskową, był jednym z najpotężniejszych ludzi w Niemczech, ale na dodatek należał do kręgu osobistych przyjaciół Führera.

Widząc stan, w jakim znajduje się gauleiter, Peis raz jeszcze upewnił się, że pod stacją będzie czekała na Speera i jego orszak malutka flotylla złożona z mercedesów, horchów i opli, aby zawieźć ich do zakładów Vollmera, czy gdziekolwiek jeszcze chcieliby się udać. Odwołał z urlopów wszystkich funkcjonariuszy policji i SD, sam zaś wdział na tę okazję nowy uniform.

Nawiasem mówiąc, słabszą motywacją było zachowanie gauleitera, a silniejszą — troska o własny los.

Ministrowi Rzeszy bez wątpienia będzie towarzyszył wysoki rangą oficer SS — obersturmbannführer czy nawet oberführer — a gdyby ten dostrzegł najmniejsze choćby zaniedbanie w zabezpieczeniu wizyty Speera, Peis mógłby od razu zacząć pakować wszystkie ciepłe ubrania. Na froncie wschodnim zawsze brakowało obersturmführerów, a długa była lista oficerów SS, którzy zamiast się na nim znaleźć, mieli przyjemne synekurki, jak na przykład kierowanie komórką SS–SD w Marburgu nad Lahn. Peis już dawno temu doszedł do wniosku, że o wiele lepiej jest być wielką rybą w małym stawie niż odwrotnie.

Konieczne polecenia Peis zdążył wydać o siódmej, po niezapowiadanej wizycie Schroedera wszystko raz jeszcze skontrolował, a na dworcu znalazł się na trzy kwadranse przez zaanonsowanym przybyciem Speera.

Pociąg wprawdzie wtoczył się na stację punktualnie, ale, mówiąc szczerze, bardzo rozczarował obersturmführera. Po pierwsze, był to pojedynczy wagon silnikowy, a nie pociąg. Po drugie, wysiadł z niego Speer, ale nie w towarzystwie wysokiego oficera SS, lecz trojga cywilów, w tym jednej kobiety. Zresztą, nawet i sam minister wystąpił nie w mundurze, lecz w normalnym, cywilnym garniturze.

Ledwie Speer i jego towarzystwo znaleźli się na peronie, Karl–Heinz Schroeder w swym najlepszym uniformie partyjnym dziarskim krokiem ruszył w ich kierunku, zatrzymał się, wyciągnął rękę w nazistowskim pozdrowieniu, a następnie zaczął wygłaszać przemówienie powitalne. Speer odpowiedział dość niemrawym gestem, a potem znacznie bardziej zdecydowanym ruchem ręki przerwał Schroederowi po pięciu pierwszych słowach.

— Tak, tak, herr gauleiter, bardzo to miło z pana strony, ale miałem nadzieję, że powita nas profesor Dyer.

Z wyrazu twarzy Schroedera Peis wywnioskował, że gauleiter po raz pierwszy w życiu słyszy to nazwisko.

W przeciwieństwie do obersturmführera.

Jeśli nie było dwóch profesorów Dyerów — co wydawało się wysoce nieprawdopodobne — to minister Speer oczekiwał, iż przywita go człowiek, który jedną nogą stał w obozie koncentracyjnym, a drugą na skórce od banana.

— Proszę mi wybaczyć, reichsminister, profesor Dyer? — wykrztusił Schroeder i dopiero w tej chwili wpadła mu do głowy zbawcza myśl: — Obersturmführer Peis! — zawołał, nie odwracając się. — Pozwólcie tutaj!

Peis stanął ramię w ramię ze Schroederem i zasalutował. Speer uśmiechnął się do niego.

— Poleciłem wysłać wiadomość… — zaczął, ale w słowo wpadła mu kobieta:

— I wysłałam ją, herr reichsminister. Speer uciszył ją gestem ręki i ciągnął:

— …że chcę się spotkać z profesorem Friedrichem Dyerem.

— Żadna taka informacja do mnie nie dotarła, herr reichsminister — odparł Peis — ale chyba wiem, gdzie go znaleźć.

— I przywiezie go pan, herr obersturmführer?

— Czy mógłbym coś zaproponować, reichsminister?

— Oczywiście.

— Sugerowałbym, żeby pan w towarzystwie gauleitera udał się do zakładów Vollmera, a ja tam dostarczę profesora Dy era.

— Proszę, oto odpowiedni człowiek — rozpromienił się Speer i klepnął Peisa po ramieniu. — Nie mam pojęcia, co mogło się stać z telegramem.

— Nic nie szkodzi, herr reicheminister, zaraz zobaczę, co się da zrobić.

Peis natychmiast udał się do biura zawiadowcy stacji i zażądał telefonu. Numer wykręcił z pamięci.

Gisella Dyer, córka profesora (i jedyna przyczyna, dla której ten nie znalazł się jeszcze w obozie koncentracyjnym), odebrała po trzecim sygnale.

— Co tam u ciebie, Gisello? — spytał Preis.

— Wszystko w porządku, herr obersturmführer — odpowiedziała z odrobiną rezygnacji w głosie, która dla Peisa nie była zaskoczeniem. Jednak to nie Gisella była przyczyną obecnego telefonu.

— Czy wiesz, gdzie mógłbym znaleźć ojca?

Gisella przez chwilę się zastanawiała. Peis rozumiał, iż zdecydowanie wolała, gdy to nią się interesował, nie dlatego, że go lubiła (gardziła nim), lecz dlatego, że dopóki on ją lubił, ojcu nie groził obóz koncentracyjny.

— Jest na uniwersytecie — odrzekła niepewnie i zaraz dorzuciła: — A czy coś się stało, herr obersturmführer?

— Gdzie dokładnie?

I znowu chwilka milczenia, a potem odpowiedź:

— Chyba w swoim gabinecie, bo zajęcia ma dopiero po południu, o ile dobrze pamiętam. Czy coś się stało?

— Nie, Gisello, sprawa urzędowa.

Niech się trochę podręczy. Pozwalała sobie od czasu do czasu na odrobinę arogancji, więc lubił niekiedy utrzeć jej nosa.

Zgodnie z przypuszczeniami Giselli, Peis znalazł Dyera w jego pełnym książek i papierów gabinecie, w jednym ze starych budynków uniwersyteckich. Wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie o ostrych rysach najwyraźniej było zimno, chociaż miał na sobie gruby, dokładnie zapięty sweter, na nim wielokrotnie łataną tweedową marynarkę, a wokół szyi kilkakrotnie okręcił gruby wełniany szal. Te stare budynki trudno było ogrzać, nawet jeśli nie brakowało opału.

Dyer spojrzał na wchodzącego Peisa z chłodnąpogardąi milczał.

— Heil Hitler! — powiedział Peis, a bardziej niż o obowiązek, chodziło mu o to, aby dokuczyć Dyerowi, który nienawidził nazizmu i wszystkich jego ceremoniałów.

— Heil Hitler — znużonym głosem odrzekł Dyer. — Co pana sprowadza, panie Peis?

— Nie miałem pojęcia, że zna pan ministra Rzeszy, Alberta Speera.

— Zdaje się, że przyjechał, tak?

Profesor najwyraźniej nie był zaskoczony, co z kolei zaskoczyło obersturmführera.

— Miał pan czekać na niego na stacj i — rzekł tonem przygany.

— Nie. Telegram stwierdzał tylko tyle, że podczas wizyty w Marburgu reichsminister chciałby się ze mną zobaczyć.

— W jakim celu?

— Nie mam pojęcia.

Prawda to czy nie?, zastanawiał się Peis. A może pan profesorek stara się zaimponować mi swoimi znajomościami?

— Minister jest teraz w zakładach Vollmera — oznajmił. — Mam pana tam zawieźć.

Dyer kiwnął głową, wstał, z trudem wcisnął ręce w rękawy starego palta z futrzanym kołnierzem. Kiedy wreszcie udało mu się wbić w palto, dwa górne guziki nie chciały się zapiąć. Po kilku próbach zrezygnowany wzruszył ramionami, nałożył znoszoną futrzaną czapkę i skinął głową, że gotów jest do drogi.

Uniwersytet rozłożył się na szczycie pagórka w centrum Marburga, fabryka znajdowała się jakieś dziesięć minut drogi na północnym skraju miasta. Był to niemal nowiutki, podłużny, pozbawiony okien budynek, okryty siecią maskującą, która miała utrudniać odróżnienie go z powietrza od otaczających Marburg wzgórz.

Na razie zakład nie był strzeżony, ale Peis wiedział, że od grudnia ma się to zmienić, co go zastanawiało: jaką to nową produkcję zamierzano tu uruchomić? Rozkazano mu do grudnia wyszukać w Marburgu osoby na tyle pewne, aby mogły zająć się ochroną zakładów Vollmera, a gdyby nie znalazł odpowiedniej ich liczby, braki mieli uzupełnić funkcjonariusze miejscowej policji.

Zdążono już wykończyć budynek wartowni, prawie gotowy był zwieńczony drutem kolczastym, wysoki na dwa i pół metra płot, który miał otoczyć całą elektrownię. Co sto metrów umieszczono wieże strażnicze, każdą zaopatrzono w silny reflektor.

Peis szybko odnalazł parkujące samochody. Speera zastał w hali na pół zapełnionej tokarkami i frezarkami; widać było miejsca przygotowane pod następne maszyny. Zobaczywszy ich, Speer natychmiast podszedł z uśmiechem na twarzy i wyciągnięta dłonią.

— Profesor Dyer?

— Pan Speer?

Dyer lekko skłonił głowę i uścisnął wyciągniętą rękę.

— Cieszę się, że wreszcie mogę pana poznać. Bardzo mi się podobał pański artykuł o kowalności węglika wolframu.

— A który? — dość impertynencko spytał profesor. — Bo napisałem ich kilka.

— Tekst pana referatu wygłoszonego w Dreźnie — spokojnie wyjaśnił Speer.

Dyer kiwnął głową.

— No tak, to ostatni.

Speer spojrzał na Peisa jak na ordynansa.

— Herr obersturmführer, rozmowa z profesorem zajmie mi jakąś godzinę, może odrobinę dłużej. Zechce pan potem odwieźć profesora tam, gdzie sobie zażyczy?

— Tak jest, herr reichsminister — odpowiedział służbiście Peis.

— To miło z pańskiej strony — łaskawie oznajmił Speer.

— Jestem na pańskie rozkazy, panie ministrze.

Czas oczekiwania Peis skrócił sobie inspekcją ochronnego ogrodzenia. Jego oko profesjonalisty nigdzie nie znalazło uchybień. Ktokolwiek stawiał płot, znał się na swojej robocie. Żadnemu intruzowi nie będzie łatwo dostać się na teren fabryki. Ani z niego wydostać. Podczas obchodu zauważył, że płot ogradzał teren dostatecznie wielki, aby mogły się na nim zmieścić jeszcze baraki dla robotników. Wiedział, że Organizacja Todta zatrudnia do pracy w Niemczech robotników z Francji, Belgii, Holandii, a nawet ze Wschodu. Nie można było, rzecz jasna, pozwolić im, żeby wałęsali się gdzie popadnie.

Kiedy obszedł teren, wsiadł do mercedesa i zapuścił motor. Marnował wprawdzie paliwo, ale chciał, aby silnik był na chodzie, bo po pierwsze, wtedy mógł słuchać radia, po drugie zaś, na zewnątrz panował chłód. Niezależnie od wszystkich zalet, silnik dieslowski miał jedną niewątpliwą wadę: potwornie trudno było go uruchomić, gdy się wychłodził. Absolutnie nie mógł sobie na to pozwolić, aby reichsminister zapamiętał go jako oficera SS, którego samochód nie chce ruszyć. Zresztą, i sam Peis nie miał nic przeciw temu, żeby w aucie zrobiło się trochę cieplej.

Na falach krótkich połączył się z kwaterą SS oraz wartą pilnującą na dworcu wagonu Speera, a następnie przerzucił się na Radio Frankfurt.

Najnowsze wiadomości z frontu mówiły, że Werhmacht przegrupowuje swe oddziały, jednocześnie zadając nieprzyjacielowi ogromne straty. To nie było nic specjalnie nowego, ale chwilę później zaskoczenie: z jaskrawym pogwałceniem prawa międzynarodowego o czwartej nad ranem morskie, powietrzne i lądowe siły Stanów Zjednoczonych zaczęły ostrzeliwać teren francuskiej Afryki Północnej, po czym nastąpił jednoczesny atak na wybrzeża atlantyckie i śródziemnomorskie. Straszliwe ofiary poniosła niewinna ludność cywilna… itd., itp.

Desant musiał się udać, uznał Peis, inaczej bowiem spiker triumfalnie obwieściłby, że najeźdźców skutecznie zepchnięto znowu do morza z wielkimi… itd., itp.

Po jaką cholerę ci pieprzeni Amerykanie ładują się tam, gdzie ich nikt nie prosił, zastanawiał się Peis. Niemcy nic do nich nie miały. Jakie mogą mieć interesy we francuskiej Afryce Północnej, gdzie nic, tylko piach i Arabowie na wielbłądach?

I wtedy przypomniał sobie, że miał tam znajomego. Obersturmbannführer SS — SD Johann Müller, który dorastał na wsi w okolicach Kolbe o niecałe pięć kilometrów od Peisów, był teraz członkiem Francusko — Niemieckiej Komisji Rozjemczej w Maroku.

W dzieciństwie Müller od czasu do czasu wpadał do nich, potem jako zwykły policjant patrolował ulice Marburga, starczyło mu jednak sprytu, aby odpowiednio wcześnie zapisać się do NSDAP, co sprawiło, że został przeniesiony do Berlina i tam wcielony do SS–SD. A teraz był już naprawdę nie byle kim.

„Możliwe, że resztę wojny spędzi w amerykańskim obozie jenieckim. Tak czy owak, lepsze to niż front wschodni”, myślał Peis.

Po upływie godziny z licznymi minutami dostrzegł profesora Dyera, który szedł w kierunku wozu.

— Rozumiem, że nie będzie pan miał nic przeciw temu, profesorze, abym upewnił się, iż herr reichsminister dotarł bezpiecznie na dworzec? — spytał Peis.

— Każdy musi wykonywać swoje obowiązki — odrzekł sucho Dyer.

Zachowując dyskretny dystans, Peis podążył śladem kawalkady Speera. Jadąc potem na uniwersytet, zapytał tonem możliwie jak najbardziej zdawkowym:

— I czego chciał reichsminister od pana, profesorze? Dyer przez jakiś czas zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Rozmawialiśmy o molekularnej strukturze stopów węglika wolframu — odparł wreszcie. — A bardziej konkretnie, o wpływie wysokich temperatur na rozmiary tych struktur oraz o trudnościach napotykanych przy ich skrawaniu.

Peis nic z tego nie rozumiał i, co więcej, podejrzewał, iż Dyer właśnie kpił sobie z jego ignorancji. Jeszcze wczoraj nie pozwoliłby sobie na to. Ale dzisiaj ich relacje się zmieniły i obaj o tym wiedzieli.

— No cóż, dla mnie to czarna magia — przyznał Peis, a potem natychmiast dodał: — Radio Frankfurt właśnie poinformowało, że Amerykanie zaatakowali Afrykę Północną.

— Czyżby?

— Panie profesorze, jest pan mądrym człowiekiem, niech pan mi powie, czego oni mogą tam szukać?

— Nie wiem — odrzekł Dryer, a po chwili dorzucił: — Musi pan pamiętać, herr obersturmführer, że to wariaci.

— Wariaci, a czemuż to?

— Chociażby dlatego, że sądzą, iż mogą wygrać tę wojnę. Czyż to nie jest czyste szaleństwo?

Peis zacisnął zęby. Ten akademicki wypierdek ośmielał się z niego drwić, a on nic nie mógł na to poradzić. Albo prawie nic. Kiedy się zatrzymał, a profesor powoli gramolił się z samochodu, Peis chwycił go za rękaw i spoglądając mu znacząco w oczy, rzekł:

— Proszę przekazać moje najserdeczniejsze pozdrowienia pannie Giselli.

Profesor wyszarpnął rękaw, odwrócił się i odszedł bez słowa.

 

2
Ksar es–Souk, Maroko
9 listopada 1942 roku, 7.00

 

Pałac paszy w Ksar es–Souk był o pół tysiąclecia starszy od niedawno ukończonego w Waszyngtonie największego urzędowego budynku na świecie, Pentagonu, a ponieważ również był pięciobokiem (chociaż nie równobocznym), Erik Vollmer lubił myśleć o nim ironicznie jako o „Pustynnym Pentagonie”.

W każdym rogu pałacu wznosiła się wieża obserwacyjna. Przez całe stulecia donoszono z nich o zbliżających się karawanach, plemionach nomadów, armiach wrogich szejków i paszów, ostatnimi zaś czasy o oddziałach francuskiej Legii Cudzoziemskiej i niemieckiego Wehrmachtu.

Dzisiaj zasięg widoczności wynosił jakieś dwanaście kilometrów i w którąkolwiek stronę spojrzeć — pustynia była pusta.

Erik Vollmer, mężczyzna wysoki, jasnowłosy i nader przystojny, siedział w północno — zachodniej wieży i delektował się czarną kawą, której filiżankę trzymał w ręku. Na koszulę miał narzucony burnus, spod którego wyglądały ciemnooliwkowe spodnie i buty spadochroniarskie. Sznury, jeden opasujący go w biodrach, drugi — mocujący kaptur na czole, były przetykane złotem, co znamionowało szlachetną krew posiadacza.

W zależności od tego, czy akta jego były czytane w Waszyngtonie czy w Berlinie, był albo podporucznikiem wojsk lądowych USA, Erikiem Vollmerem, albo Erikiem von Vollmerem, baronem Kolbe.

Krzesło, na którym siedział, liczyło co najmniej dwieście lat. Odchylił się mocno i balansował na jego tylnych nogach, stopy oparłszy na balustradzie wieży. Obok niego na kamiennej posadzce stał wykwintny dzbanek do kawy ze smukłą szyjką oraz butelka courvoisier. Vollmer popijał kawę zmieszaną mniej więcej pół na pół z koniakiem.

Po lewej, na niewielkim stoliku, spoczywała oparta o swój skórzany futerał lornetka Wetzlar o ośmiokrotnym powiększeniu, obok niej zaś leżał pistolet maszynowy Thompson kaliber .45 ACP zaopatrzony w pięćdziesięcionabojowy magazynek bębnowy.

Vollmer nachylił się po lornetkę i uważnie obejrzał horyzont w kierunku Ourzazate. Miał nadzieję, że ujrzy chmurę pyłu wzniesioną przez samolot, nic jednak nie zobaczył, odłożył więc lornetkę i sięgnął za siebie, gdzie umieścił przenośne radio na baterie. Włączył je i z głośnika popłynęły arabskie słowa. Słuchał przez chwilę, potem zaczął się uśmiechać, aż wreszcie zachichotał.

Nadawała jakaś amerykańska stacja, najpewniej ulokowana na Gibraltarze. Prezydent USA, Franklin Delano Roosevelt, zwracał się do mówiącej po arabsku ludności Maroka.

„Na waszej ziemi pojawili się amerykańscy wojownicy o lwich sercach”, z powagą oznajmił spiker. „Porozmawiajcie z nimi, a serca w was urosną”.

— Jasne, jasne — zaśmiał się Vollmer.

„Zajrzyjcie w ich oczy, spójrzcie na ich uśmiechnięte twarze, bo oto stoją przed wami bojownicy o świętą sprawę, której gotowi są wszystko poświęcić. Gdy zobaczycie, że zdradziecko chcą ich zaatakować niemieccy i włoscy wrogowie, zwróćcie się przeciw tymże wrogom ze strzelbami, nożami, kamieniami, z każdą bronią, którą będziecie akurat mieli pod ręką”.

— Na przykład z wielbłądzim gównem — zasugerował Vollmer. „Nadszedł dzień wolności!”, podniosłym tonem obwieścił spiker.

— Nie całkiem — skorygował go Vollmer. — Już prawie, ale nie całkiem.

Zastanawiał się nad własną sytuacją. Podporucznik Vollmer był w tym momencie jak przynęta w pułapce. To znaczy też nie do końca. Pewni ważni ludzie uznali za prawdopodobne, że przynęta — z powodu tchórzostwa, dobrze pojętego własnego interesu czy może z prostej niemożności — pozostanie w pułapce i dzięki temu znęci węszącego szczura. Samej przynęcie pomysł ten do pewnego stopnia się podobał.

Rzecz jasna, nie tak mu przedstawili całą sprawę. W kilku luźnych pogawędkach dali mu do zrozumienia, że są absolutnie pewni, iż podoła tej „odpowiedzialności”. Vollmerowi wystarczyło doświadczeń z ludźmi na stanowiskach, aby całą sprawę oceniać nieco inaczej.

Dla niego było to coś w rodzaju rozgrywki szachowej. Od czasu, gdy jako dziesięciolatek od jednego z pracowników matki dostał na Gwiazdkę komplet szachów, zafascynowany był tyleż samą grą, co i jej wiernym, jego zdaniem, podobieństwem do życia, gdzie, dla przykładu, radośnie poświęcało się pionki na rzecz bardziej wartościowych figur.

W tej grze on był białym pionkiem, który został użyty jako przynęta, aby zwabić dwie figury przeciwnika; te Vollmer określił jako gońca i skoczka. Problem polegał na tym, że czarnego gońca i skoczka otaczały piony czarne i białe.

Jeśli gra potoczy się zgodnie z planem, goniec i skoczek powinni zmienić stronę (tutaj życie różniło się w istotny sposób od gry), biały pion zaś z naszywkami podporucznika miał awansować na skoczka. Gdyby natomiast coś poszło nie tak, pionek podporucznika razem z czarnymi pionkami (które nawet nie wiedziały, iż uczestniczą w grze) miały być usunięte z szachownicy (co wedle reguł tej konkretnie gry znaczyło: zastrzelone), a gra, chociaż bez nich, będzie toczyć się dalej.

Gońcem był Helmut von Heurten–Mitnitz, pochodzący z Pomorza arystokrata, jeden z wyższych oficerów Francusko — Niemieckiej Komisji Rozjemczej w Maroku. Skoczkiem był obersturmbannführer SS–SD Johann Müller, który pełnił w komisji funkcję doradcy do spraw bezpieczeństwa.

Helmut von Heurten–Mitnitz, który ukończył Harvard i był ongiś niemieckim konsulem generalnym w Nowym Orleanie, niedawno nawiązał kontakt z Robertem Murphym, amerykańskim konsulem generalnym w Maroku, i oznajmił całkiem wyraźnie, że jego zdaniem Niemcy wpadły w ręce szaleńca, a jedynym ratunkiem była możliwie szybka kapitulacja wobec wojsk zachodnich. Skłonny był zrobić wszystko, aby przyspieszyć niemiecką klęskę.

Co więcej, niemiecki dyplomata poinformował Murphy’ego, że także obersturmbannführer Müller na własną rękę doszedł do podobnego wniosku i można było liczyć na jego współpracę. Korzystając z własnych źródeł, Müller dowiedział się o okrucieństwach, które popełniały „oddziały specjalne” SS na froncie wschodnim, i o obozach zagłady, których załogę stanowili członkowie tej formacji. Jako zawodowy policjant, Müller był wstrząśnięty tym, czego dopuszczali się żołnierze SS (a co było nie tylko nieludzkie, ale na dodatek kompletnie niezgodne z duchem zawodu policjanta).

Müller ponadto dobrze rozumiał, że jego największe marzenie, aby zostać emerytowanym ziemianinem rezydującym w rodzinnej posiadłości w Hesji, nie będzie mogło się spełnić, jeśli zostanie powieszony jako zbrodniarz wojenny.

Był to nie tylko świat rzeczywisty, ale na dodatek ogarnięty jak najbardziej rzeczywistą wojną, nie można więc było po prostu zawierzyć słowom Helmuta von Heurtena–Mitnitza, a trzeba je było zweryfikować. Dlatego zaproponowano mu, by wykonał dla Amerykanów pewne ryzykowne zadanie.

Tu pojawiły się problemy.

W Maroku przebywali francuscy oficerowie Wojsk Lądowych, lotnictwa i Marynarki, wcale nie przekonani, czy istotnie powinni bezkrytycznie dotrzymywać rozejmu z Niemcami. Więcej: uważali, że jako oficerowie zobowiązani są do kontynuowania walki z najeźdźcą. Dlatego przekazali Amerykanom nieco trudnych do przecenienia informacji, pomogli im też w trochę inny sposób, mając jednocześnie świadomość, iż to, co czynią, może zostać ocenione jako zdrada.

Helmutowi von Heurtenowi–Mitnitzowi oznajmiono, że ma dwudziestkę takich „zdrajców”, których Amerykanie chcieli ochronić przed dociekliwością zarówno rządu w Vichy, jak i samych Niemców, dostarczyć do pałacu w Ksar es–Souk, gdzie spotkają się z oficerem amerykańskim. Oficer ów zrzucony w Maroku na spadochronie na krótko przed rozpoczęciem inwazji, a zaraz po pojawieniu się amerykańskich okrętów u wybrzeży Maroka, miał skontaktować się z Helmutem von Heurtenem–Mitnitzem i przekazać mu listę dwudziestu oficerów.

Na koniec Helmut von Heurten–Mitnitz dowiedział się, że owym amerykańskim oficerem jest podporucznik Erik Vollmer, a to nazwisko zrobiło na konsulu wrażenie. Podporucznik amerykańskich wojsk lądowych, nawet jeśli przydzielony do Biura Służb Strategicznych, to żadna wielka persona, rzecz jednak w tym, że podporucznik Vollmer miał podwójne obywatelstwo, jego ojciec, baron von Vollmer, był nie tylko ważnym funkcjonariuszem NSDAP, ale także dyrektorem naczelnym Vollmer Elektrische G.m.b.H.

Erik Vollmer był prawdziwą solą w oku ojca oraz kilkunastu wyższych funkcjonariuszy partyjnych. Kiedy zaczęła się wojna, Erik studiował inżynierię elektryczną na uniwersytecie w Marburgu, nie pozostał jednak w Niemczech, aby dopełnić obywatelskiego obowiązku i walczyć o ojczyznę. Jego ukradkowy wyjazd uznano za naigrywanie się z Tysiącletniej Rzeszy — który, zarówno ojca, jak i partię — oburzył.

Co gorsza, nie wyjechał do USA, aby zaszyć się gdzieś w tym wielkim kraju i nie przypominać o swym istnieniu. Nie, Erik skorzystał z zaproszenia swego kolegi ze studiów, Sidi Hassana el Ferrucha, paszy Ksar es–Souk.

Kiedy zaś znalazł się w Afryce, natychmiast zabrał się za nader zyskowny przemyt z Francji via Maroko złota, walut i drogich kamieni, a paszport amerykański tudzież paszport dyplomatyczny, jaki wydano mu na polecenie paszy, chroniły go przed aresztowaniem i egzekucją.

Jednym z zadań, jakie wyznaczono Helmutowi von Heurtenowi–Mitnitzowi, przydzielając go do Francusko — Niemieckiej Komisji Rozjemczej, było spowodowanie, aby młody Vollmer powrócił do rodzinnego kraju. Wszystkie wysiłki (które von Heurten–Mitnitz podejmował za pośrednictwem obersturmbannführera Müllera) spełzły na niczym, a kiedy Amerykanie przystąpili do wojny, i można już było aresztować Erika von Volhnera bez naruszania neutralności, z której USA zrezygnowały, ten zniknął, jakby się pod ziemię zapadł.

Teraz wszystko było już jasne, a Helmut von Heurten–Mitnitz oraz obersturmbannführer Müller stanęli przed wyborem: mogli dwudziestu zdrajców oraz Erika von Vollmer, zdrajcę nad zdrajcami, oddać w ręce swoich przełożonych, zyskując ich uznanie, albo też mogli przyczynić się do skrócenia wojny i wspomnianą dwudziestkę skierować do Ksar es–Souk, gdzie czekał na nich podporucznik Vollmer. Co oznaczałoby, iż pomnożą liczbę zdrajców. A wtedy Amerykanie mogliby zacząć domagać się od nich dalszych przysług, strasząc, że w razie odmowy ujawnią SS, co tak naprawdę stało się w Maroku.

Kiedy podporucznik Erik Vollmer trzy dni temu wylądował na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin