RICHELLE MEAD
Przekład Agnieszka Ufland Maja Kittel
Nie po raz pierwszy miałam na sobie foliową sukienkę. Ale po raz pierwszy nie był to widok mogący zgorszyć dzieci.
- Złośniku! - Przez zgiełk panujący w galerii handlowej przebił się głos Świętego Mikołaja, a ja szybko odwróciłam się od grupy dzieciaków ubranych w stroje Burberry.
Oczywiście nie wołał mnie prawdziwy Święty Mikołaj. Facet siedzący w udekorowanej ostrokrzewem i światełkami altance nazywał się Walter jakiś tam, ale chciał, żebyśmy my - jego „elfy” - zawsze zwracały się do niego per „Święty Mikołaju”. W zamian on nadawał nam imiona reniferów lub siedmiu krasnoludków. Bardzo poważnie podchodził do swojego zadania i twierdził, że pomaga mu to wcielić się w postać. Gdy podawaliśmy to w wątpliwość, raczył nas opowieściami o swojej oszałamiającej karierze aktora teatralnego, która ponoć legła w gruzach z powodu jego wieku. My, elfy, mieliśmy własną teorię, co mogło zawalić jego karierę.
- Święty Mikołaj musi się znowu napić - wyszeptał teatralnie, gdy do niego podeszłam. - Gburek nie chce mi dać. Wskazał głową kobietę ubraną w zieloną foliową sukienkę. Przytrzymywała wiercącego się chłopca, podczas gdy ja rozmawiałam ze Świętym Mikołajem. Wymieniłyśmy zbolałe spojrzenia i zerknęłam na zegarek.
- Widzisz, Święty Mikołaju - powiedziałam - to dlatego, że od ostatniego drinka minęła dopiero godzina. Znasz zasady: jedna setka do kawy co trzy godziny.
- Ale ustaliliśmy te zasady tydzień temu! - syknął. - Zanim zrobiło się tak tłoczno. Nie masz pojęcia, co musi znosić Święty Mikołaj. - Nie byłam pewna, czy to jakiś zabieg aktorski, czy może osobiste dziwactwo, ale miał zwyczaj mówić o sobie w trzeciej osobie. - Dziewczynka właśnie poprosiła o wystarczająco dobre wyniki matury, żeby dostać się na Yale. Miała dopiero z dziewięć lat.
Przez chwilę mu współczułam. Galeria, w której pracowaliśmy, znajdowała się w jednej z zamożniejszych dzielnic Seattle, a życzenia, jakich czasem wysłuchiwał, wykraczały poza standardowe piłki nożne i kucyki. Do tego dzieciaki były często ubrane lepiej ode mnie (gdy nie byłam przebrana za elfa), co było nie lada osiągnięciem.
- Przykro mi - odpowiedziałam. Może to tradycja, ale dla mnie sadzanie dziecka na kolanach starucha było wystarczająco obleśne. Nie potrzebowaliśmy dodawać do tego alkoholu. - Umowa to umowa.
- Święty Mikołaj dłużej tego nie zniesie!
- Święty Mikołaj ma tylko cztery godziny do końca zmiany - ucięłam.
- Szkoda, że Kometek już z nami nie pracuje - burknął rozdrażniony. - Była bardziej wyrozumiała.
- Owszem. I jestem pewna, że właśnie pije w samotności po tym, jak ją wyrzucili z roboty. - Kometek, poprzednia elfka, nie żałowała Świętemu Mikołajowi drinków i sama też nie wylewała za kołnierz. A ponieważ ważyła połowę mniej niż on, procenty szybciej uderzały jej do głowy. Straciła pracę, gdy ochrona centrum przyłapała ją na rozbieraniu się w sklepie z pamiątkami. Skinęłam na Gburka. - Dawaj go tu.
Chłopczyk podbiegł i wspiął się na kolana Świętego Mikołaja. Trzeba przyznać, że Święty Mikołaj wczuł się w rolę i nie zadręczał mnie ani chłopca prośbą o kolejnego drinka.
- Ho, ho, ho! Czego sobie życzysz na tegoroczne ekumeniczne zimowe święto? - Mówił z lekkim brytyjskim akcentem, co nie było konieczne, ale z pewnością dodawało postaci charakteru.
Malec spojrzał na Świętego Mikołaja z powagą.
- Chcę, żeby tata wprowadził się z powrotem do domu.
- To twój ojciec? - spytał Święty Mikołaj, patrząc na parę stojącą obok Gburka. Kobieta była ładną blondynką. Wyglądała na trzydziestolatkę profilaktycznie stosującą botoks. Zdziwiłabym się, jeśli chłopak, którego obłapiała, zdążył skończyć studia.
- Nie - odparł chłopczyk. - To moja mama i jej przyjaciel Roger. Święty Mikołaj milczał przez kilka chwil.
- Czy masz jakieś inne życzenia?
Zostawiłam ich samych i wróciłam do swoich obowiązków na początku kolejki. Był już wieczór i do galerii schodziło coraz więcej rodzin. W przeciwieństwie do Świętego Mikołaja, moja zmiana kończyła się za niecałą godzinę. Zdążę zrobić małe zakupy, a do tego ominie mnie godzina szczytu. Jako oficjalny pracownik galerii handlowej miałam sporą zniżkę, która pomagała mi znosić pijanych Świętych Mikołajów i foliowe kiecki. Jedną z najwspanialszych rzeczy w tym radosnym okresie są niezliczone zestawy podarunkowe kosmetyków i perfum, sprzedawane przez domy towarowe... zestawy, które koniecznie chciały znaleźć się w mojej łazience.
- Georgina? - Znajomy głos przerwał moje rozmyślania o słodyczach i Christianie Diorze. Odwróciłam się i poczułam, jak ulatuje ze mnie entuzjazm, gdy stanęłam oko w oko z ładną kobietą w średnim wieku o miedzianych włosach.
- Cześć, Janice. Co słychać?
Moja była koleżanka z pracy odpowiedziała na wymuszony uśmiech zaskoczoną miną.
- Wszystko okej. Ja... Nie spodziewałam się, że cię tu spotkam.
Także nie spodziewałam się, że ktoś mnie tu spotka. Był to jeden z powodów, dla których wybrałam pracę poza miastem: żeby unikać ludzi z poprzedniej.
- Nawzajem. Nie mieszkasz w Northgate? - Starałam się, żeby moje pytanie nie zabrzmiało jak oskarżenie.
Przytaknęła i położyła dłoń na ramieniu małej, ciemnowłosej dziewczynki.
- Mieszkamy, ale moja siostra mieszka w okolicy i mamy zamiar ją odwiedzić, jak tylko Alicia porozmawia ze Świętym Mikołajem.
- Aha - bąknęłam zażenowana. Wspaniale. Janice wróci do Emerald City Books i powie wszystkim, że widziała mnie w przebraniu elfa. Choć pewnie i tak gorzej być nie mogło. Wszyscy w księgarni mieli mnie za nierządnicę z Babilonu. Właśnie dlatego zwolniłam się stamtąd kilka tygodni temu. Mój kostium to przy tym żaden obciach.
- Dobry ten Święty Mikołaj? - niecierpliwie spytała Alicia. - Ten z zeszłego roku nie przyniósł mi tego, co chciałam.
W gwarze głosów udało mi się wychwycić słowa Świętego Mikołaja:
- Zrozum, Jessico, Święty Mikołaj nie ma dużego wpływu na stopy procentowe. Odwróciłam się z powrotem do Alicii.
- Zależy, czego sobie życzysz - powiedziałam.
- Jak tu wylądowałaś? - zagadnęła Janice. W jej głosie zabrzmiała autentyczna troska, co było chyba nieco lepsze niż poczucie wyższości. Miałam wrażenie, że niejedna osoba w księgarni bardzo ucieszyłaby się na myśl o moim cierpieniu... Choć moja praca wcale nie była taka zła.
- To oczywiście tylko na jakiś czas - wyjaśniłam. - Mam zajęcie między rozmowami kwalifikacyjnymi, a oprócz tego dostałam zniżkę na zakupy. Poza tym to po prostu inna forma obsługi klienta. - Nie chciałam, żeby wzięła mnie za desperatkę albo pomyślała, że się jej tłumaczę, ale z każdym słowem coraz bardziej tęskniłam za swoją dawną pracą.
- Aha, to dobrze - skwitowała i chyba trochę jej ulżyło. - Na pewno wkrótce coś znajdziesz. Chyba kolejka się ruszyła.
- Poczekaj, Janice. - Złapałam ją za ramię, zanim zdążyła odejść. - Co... u Douga? W Emerald City zostawiłam tak wiele: pozycję kierowniczki, miłą atmosferę, nieograniczony dostęp do książek i kawy... Ale choć za nimi tęskniłam, dużo bardziej doskwierał mi brak pewnej konkretnej osoby: mojego przyjaciela Douga Sata. To głównie przez niego odeszłam. Nie mogłam znieść dalszej pracy ramię w ramię z Dougiem. Świadomość, że ktoś, na kim tak mi zależało, odczuwa w stosunku do mnie pogardę i rozczarowanie, była okropna. Musiałam przed tym uciec i sądziłam, że podjęłam dobrą decyzję, ale i tak trudno było mi pogodzić się z utratą kogoś, kto przez pięć lat stanowił ważną część mojego życia. Janice znów się uśmiechnęła. Doug działał tak na ludzi.
- No wiesz, Doug to Doug. Wciąż jest tym samym wariatem. Kapela się rozkręca. I chyba zajmie twoje miejsce. Yy... twoje dawne miejsce. Właśnie prowadzą rekrutację.
Jej uśmiech zamarł, jakby nagle zdała sobie sprawę, że mogła sprawić mi przykrość. Nie sprawiła. Nie bardzo.
- To świetnie - powiedziałam. - Cieszę się. Skinęła głową i pożegnała się, przesuwając dalej w kolejce. Stojąca za nią czteroosobowa rodzinka przerwała na chwilę gorączkowe esemesowanie na identycznych komórkach, aby skarcić mnie gniewnym spojrzeniem za przestój w kolejce. Po chwili znów się pochylili nad swoimi gadżetami, pewnie po to, żeby podzielić się ze znajomymi na Twitterze każdym durnym szczegółem ich pobytu w centrum handlowym.
Zmusiłam się do radosnego uśmiechu, który ani trochę nie odzwierciedlał moich prawdziwych uczuć, i dalej pomagałam ustawiać kolejkę, aż pojawił się Apsik, mój zmiennik. Wtajemniczyłam go w grafik drinków Mikołaja i czmychnęłam przed świątecznym zamętem na zaplecze galerii. Gdy znalazłam się w łazience, zamieniłam foliową sukienkę na dużo bardziej gustowne sweter i dżinsy. Wybrałam niebieski kolor, żeby nie było wątpliwości, że byłam po świątecznej służbie.
Oczywiście gdy szłam przez centrum, nie mogłam zapomnieć, że tak naprawdę nigdy nie jestem po służbie, jeśli chodzi o moje główne zajęcie: byłam sukubem na usługach szanownego Piekła. Stulecia deprawowania i uwodzenia dusz wykształciły we mnie szósty zmysł, dzięki któremu wyczuwałam najbardziej podatnych na mój urok. Święta, choć oficjalnie były czasem radości, wyzwalały w ludziach także ich najgorszą stronę. Gdziekolwiek spojrzałam, dostrzegałam desperację. Niektórzy rozpaczliwie szukali idealnego prezentu, aby zdobyć serce ukochanych, inni żałowali, że nie stać ich na podarki dla bliskich, jeszcze inni zostali tam zaciągnięci na zakupy, mające pomóc stworzyć „idealne” święta, które wcale ich nie interesowały. Tak, wystarczyło tylko wiedzieć, gdzie spojrzeć, aby dostrzec smutek i frustrację skryte za fasadą radości. Właśnie tego typu dusze były idealne do usidlenia. Bez problemu mogłabym uwieść dowolną liczbę facetów i mieć z głowy tygodniową normę.
Ale rozmowa z Janice sprawiła, że dziwnie się czułam i nie byłam w stanie zebrać wystarczającej energii, aby zagaić rozmowę z jakimś niezadowolonym biznesmenem z przedmieścia. Zamiast tego pocieszałam się zakupami, a nawet udało mi się znaleźć kilka praktycznych upominków dla bliskich, co dowodziło, że nie jestem kompletnie samolubna. Gdy skończyłam zakupy, byłam pewna, że ruch uliczny osłabł i bez trudu dojadę do centrum. Przechodząc przez środek galerii, usłyszałam głośne „Ho, ho, ho!” Świętego Mikołaja, który ku przerażeniu malucha siedzącego mu na kolanach energicznie wymachiwał rękoma. Pewnie ktoś się złamał i zignorował grafik drinków.
W drodze do domu zauważyłam, że mam trzy wiadomości głosowe, wszystkie od Petera. Zanim zdążyłam je odsłuchać, zadzwonił telefon.
- Halo?
- Gdzie jesteś? - Rozpaczliwy głos Petera wypełnił małe wnętrze mojego passata.
- W samochodzie. A ty?
- W mieszkaniu. A gdzie miałbym być?! Wszyscy już są!
- Wszyscy? O czym ty mówisz?
- Zapomniałaś? Cholera, Georgina. Jako nieszczęśliwa singielka byłaś dużo bardziej punktualna. Zignorowałam tę złośliwość i spróbowałam przypomnieć sobie plany na ten wieczór. Peter był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Był neurotycznym, obsesyjno-kompulsywnym wampirem, który uwielbiał wydawać przyjęcia i uroczyste kolacje. Zazwyczaj udawało mu się zorganizować imprezę co najmniej raz w tygodniu, a do tego nigdy z tej samej okazji, więc łatwo było się pogubić.
- Dziś wieczór fondue - powiedziałam w końcu z dumą, że zdołałam sobie to przypomnieć.
- Tak! I ser już nam stygnie. Nie jestem chodzącym podgrzewaczem, dziewczyno.
- To czemu nie zaczęliście jeść beze mnie?
- Bo jesteśmy dobrze wychowani.
- Sporna kwestia. - Zastanowiłam się, czy chce mi się iść. Część mnie chciała po prostu wrócić do domu i przytulić się do Setha, ale miałam przeczucie, że będzie pracował. Pewnie nie miałam co liczyć na jego towarzystwo, a Peter był na wyciągnięcie dłoni. - Dobra. Zacznijcie beze mnie, a ja już jadę. Właśnie zjeżdżam z mostu.
Z tęsknotą minęłam zjazd w stronę mieszkania Setha i wypatrywałam tego, który doprowadzi mnie do Petera.
- Pamiętałaś o winie? - spytał.
- Peter, jeszcze chwilę temu nie pamiętałam nawet, że mam do ciebie wpaść. Naprawdę potrzebujesz tego wina? Widziałam gablotę na wino Petera. Zawsze miał dziesiątkę czerwonych i białych win, zarówno krajowych, jak i importowanych.
- Nie chcę marnować dobrych roczników - mruknął.
- Wątpię, żebyś kiedykolwiek... Czekaj. Carter też jest?
- Tak.
- No dobra. Kupię po drodze. Po dziesięciu minutach byłam w jego mieszkaniu. Cody, jego współlokator i uczeń, otworzył drzwi i powitał mnie promiennym uśmiechem obnażając kły. Otoczyły mnie światło, muzyka, owionął zapach fondue i potpourri. Ich mieszkanie mogło spokojnie zawstydzić pawilon Mikołaja, a świąteczne dekoracje wypełniały każdy zakamarek. I to nie tylko bożonarodzeniowe.
- Od kiedy macie menorę? - spytałam Cody'ego. - Żaden z was nie jest żydem.
- Chrześcijanami też nie jesteśmy - odparł, prowadząc mnie w stronę jadalni. - Peter stawia w tym roku na podejście wielokulturowe. W gościnnym mamy dekoracje nawiązujące do kwanzaa, jeśli ktoś ma ochotę na naprawdę tandetny nocleg.
- Wcale nie tandetny! - Peter wstał od stołu, przy którym nasi nieśmiertelni przyjaciele siedzieli dookoła dwóch naczyń pełnych roztopionego sera. - Nie wierzę, że jesteś tak niewrażliwy na przekonania religijne innych osób. Jezu Chryste! Czy to wino w kartonie?!
- Powiedziałeś, że chcesz wino - przypomniałam.
- Chciałem dobre wino. Tylko nie mów, że to rose.
- Oczywiście, że rose. I wcale nie powiedziałeś, że mam przywieźć dobre. Powiedziałeś, że martwisz się, że Carter wypije ci dobre wino, więc przywiozłam to dla niego. Twoje wino jest bezpieczne.
Słysząc swoje imię, jedyna niebiańska istota w pokoju podniosła wzrok.
- Super - burknął Carter, biorąc ode mnie karton.
- Pomocnicy Mikołaja są zawsze gotowi do usług. Otworzył karton i spojrzał wyczekująco na Petera.
- Masz słomkę? Usiadłam na pustym miejscu obok Jerome'a, mojego szefa, który z zadowoleniem zanurzał kawałek chleba w roztopionym cheddarze. Był arcydemonem całego Seattle. Wyglądał jak John Cusack z lat dziewięćdziesiątych, przez co czasami łatwo zapominało się o jego prawdziwej naturze. Na szczęście jego piekielna osobowość zawsze dawała o sobie znać, jak tylko otwierał usta.
- Jesteś tu niecałą minutę, Georgie, a zdążyłaś odebrać imprezie połowę klasy.
- Zajadacie się fondue we wtorkowy wieczór - odparłam. - Szło wam równie dobrze beze mnie. Peter zajął swoje miejsce i starał się zachować spokój.
- Fondue ma klasę. Wszystko zależy od podania. Ej! Skąd to wziąłeś? Carter postawił karton wina na udach i pił je przez ogromną słomkę, którą pewnie wytrzasnął dosłownie znikąd.
- Przynajmniej nie robi tego z flaszką Pinot Noir - pocieszyłam Petera. Sięgnęłam po widelec do fondue i nadziałam na niego kawałek jabłka. Siedzący po drugiej stronie Jerome'a Hugh zawzięcie stukał w klawiaturę komórki i przypomniał mi o rodzince w centrum handlowym. - Zdajesz światu relację z tego prostackiego przyjęcia? - zażartowałam. Hugh był diablikiem, kimś w rodzaju pracownika administracji w Piekle, więc z tego co wiedziałam, mógł właśnie kupować i sprzedawać dusze przez telefon.
- Oczywiście - bąknął, nie podnosząc wzroku. - Aktualizuję Facebook. Nie wiesz, czemu Roman jeszcze nie zaakceptował mojego zaproszenia?
- Nie mam pojęcia. Od kilku dni prawie z nim nie rozmawiam.
- Gdy z nim gadałem, powiedział, że dziś pracuje - wyjaśnił Peter - ale mamy za niego wylosować.
- Wylosować? - sapnęłam zaniepokojona. - O Boże. Tylko nie mówcie, że znowu gramy w kalambury. Peter westchnął ze znużeniem.
- Losujemy, kto komu robi prezent na święta. Czy ty w ogóle czytasz moje e-maile?
- Prezenty? Przecież dopiero co je sobie kupowaliśmy - zwątpiłam.
- No, rok temu - sprecyzował Peter. - Jak co roku w Boże Narodzenie. Zerknęłam na Cartera, który cicho popijał wino.
- Zgubiłeś czapkę ode mnie? Przydałaby ci się teraz. Długie do podbródka jasne włosy anioła były bardziej rozczochrane niż zwykle.
- Poważnie, mów, o czym marzysz, Georgino - odparł. Przeczesał ręką włosy, ale jakimś cudem to tylko pogorszyło sprawę. - Oszczędzam ją na specjalną okazję.
- Jeśli znowu trafię na ciebie, kupię ci dwie czapki, żebyś nie musiał sobie żałować.
- Nie chciałbym, żebyś zadawała sobie niepotrzebny trud.
- Żaden problem. Mam zniżkę w centrum. Jerome westchnął i odłożył widelec.
- Wciąż się tym zajmujesz, Georgie? Czy nie cierpię wystarczająco? Muszę jeszcze znosić upokorzenie, że mój sukub dorabia na boku jako świąteczny elf?
- Ciągle powtarzałeś, że powinnam rzucić księgarnię i zająć się czymś innym - przypomniałam.
- Tak, ale sądziłem, że wybierzesz jakąś szanowaną profesję, jak striptizerka albo kochanka burmistrza.
- To tylko chwilowe zajęcie. Podałam Carterowi elegancki kryształowy kieliszek do wina, który stał obok mojego talerza. Napełnił go winem z kartonu i mi oddał. Peter jęknął i mruknął coś o profanowaniu tiffany'ego.
- Georgina nie potrzebuje już materialnych rzeczy - drażnił Cody. - Żyje miłością. Jerome przeszył młodego wampira zimnym spojrzeniem.
- Nigdy więcej nie wypowiadaj tak ckliwych frazesów.
- I kto to mówi - rzuciłam do Cody'ego, nie mogąc ukryć uśmiechu. - Dziwię się, że udało się odkleić ciebie od Gabrielle.
Na wspomnienie imienia jego ukochanej twarz Cody'ego natychmiast przybrała rozmarzony wyraz.
- To jest nas dwoje - dodał Peter. Z goryczą pokręcił głową. - Wy i to wasze idealne życie.
- Wcale nie idealne - powiedziałam, gdy Cody w tym samym czasie przyznał:
- Fakt, idealne. Wszyscy spojrzeli na mnie. Hugh nawet oderwał wzrok od telefonu.
- Kłopoty w raju?
- Czemu tak sądzisz? Oczywiście, że nie - prychnęłam, nienawidząc siebie za tę wpadkę. - Między mną a Sethem wszystko gra.
I tak było. Samo wypowiadanie jego imienia sprawiało, że czułam w sobie strumień radości. Seth... Seth sprawiał, że wszystko miało sens. Mój związek z nim był przyczyną nieporozumień z byłymi współpracownikami z księgarni. Uznali, że to przeze mnie Seth zerwał z siostrą Douga. I pewnie mieli rację. Ale choć uwielbiałam tamtą pracę, rezygnacja z niej była niewielką ceną, jaką musiałam zapłacić za możliwość bycia z Sethem. Mogłam znieść bycie elfem. Mogłam znieść limitowanie seksu, aby moje sukubie moce nie wysączyły z niego życiowej energii. Przy nim mogłam znieść wszystko. Nawet wieczne potępienie.
Tylko że było kilka szczegółów mojego związku z Sethem, które nie dawały mi spokoju. Jeden męczył mnie od jakiegoś czasu, choć starałam się go ignorować. Ale nagle, siedząc w towarzystwie moich nieśmiertelnych przyjaciół, w końcu zdobyłam się na odwagę, żeby o tym powiedzieć.
- Chodzi o to... Żadne z was nie zdradziło Sethowi mojego imienia, prawda? - Gdy Peter rozdziawił usta z zaskoczenia, natychmiast dodałam: - Mojego prawdziwego imienia.
- A czemu pytasz? - burknął lekceważąco Hugh i wrócił do esemesowania.
- Nawet nie znam twojego prawdziwego imienia - przyznał Cody. - To nie nazywasz się Georgina? Już pożałowałam swoich słów. Martwienie się tym było idiotyczne, a ich reakcje doskonale to potwierdzały.
- Nie chcesz, żeby znał twoje imię? - spytał Hugh.
- Nie... nie o to chodzi. Po prostu... To dziwne. Jakiś miesiąc temu we śnie użył mojego imienia. Letha - dodałam, żeby Cody w końcu je poznał.
Udało mi się je powiedzieć jednym tchem. Nie lubiłam tego imienia. Porzuciłam je wieki temu, gdy zostałam sukubem, i od tamtego czasu przyjmowałam różne imiona. Wyrzekając się imienia, wyrzekłam się poprzedniego życia. Tak bardzo chciałam o nim zapomnieć, że zaprzedałam duszę w zamian za to, żeby wszyscy zapomnieli, że kiedykolwiek istniałam. Właśnie dlatego słowa Setha tak bardzo mnie zaskoczyły. Nie mógł znać mojego imienia.
„Jesteś moim światem, Letho...” - wyszeptał, zasypiając.
Potem nawet nie pamiętał, że to powiedział, nie mówiąc już o tym, gdzie je usłyszał. Kiedy go o to spytałam, odparł: „Nie wiem. Pewnie w greckich mitach. Rzeka Lete, w której zmarli zmywają wspomnienia... aby zapomnieć o przeszłości”.
- Ładne imię - stwierdził Cody. Wzruszyłam ramionami.
- Chodzi o to, że nigdy nie zdradziłam go Sethowi. Mimo to je znał, choć nie pamiętał o nim. Nie pamiętał, gdzie je usłyszał.
- Na pewno usłyszał je od ciebie - ocenił wiecznie praktyczny Hugh.
- Nigdy mu go nie podałam. Pamiętałabym.
- Wielu nieśmiertelnych szwenda się w pobliżu, pewnie któryś usłyszał je przypadkiem. Może wygadał. - Peter zmarszczył czoło. - Nie masz jakiegoś trofeum ze swoim imieniem? Może je zobaczył.
- Nie zostawiam swojej odznaki wzorowego sukuba na widoku - mruknęłam.
- A powinnaś - skwitował Hugh. Przyjrzałam się bacznie Carterowi.
- Jesteś podejrzanie cichy. Na chwilę przestał pić wino z kartonu.
- Jestem zajęty.
- To ty zdradziłeś Sethowi moje imię? Raz już mnie nim nazwałeś. Choć Carter był aniołem, wydawało się, że okazuje prawdziwą troskę nam, potępionym duszom. I jak dzieciak z podstawówki, często sądził, że najlepszym sposobem wyrażania uczuć jest znęcanie się nad nami. Nazywanie mnie Lethą - a wiedział, że tego nienawidzę - lub innym przezwiskiem było jednym z jego zagrań. Pokręcił głową.
- Muszę cię rozczarować, córko Lilith, ale nigdy mu go nie zdradziłem. Znasz mnie: całkowita dyskrecja. Usłyszeliśmy siorbanie, gdy niemal opróżnił karton.
- To skąd Seth je znał? - zażądałam odpowiedzi. - Skąd znał moje imię? Ktoś musiał mu powiedzieć. Jerome głośno westchnął.
- Georgie, ta rozmowa jest jeszcze bardziej absurdalna niż poprzednia o twojej pracy. Masz już odpowiedź: albo ty, albo ktoś inny dał plamę i teraz tego nie pamięta. Czy wszystko musisz zmieniać w melodramat? Szukasz powodu, żeby znów być nieszczęśliwa?
Miał rację. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, czemu tak bardzo zaprzątało to moje myśli już od dawna. Wszyscy mieli rację. Nie było tu drugiego dna, żadnej wstrząsającej zagadki. Seth zasłyszał gdzieś moje imię i tyle. Nie miałam powodu tak się przejmować ani przewidywać najgorszego. Tylko że jakiś cichy zrzędzący głosik w mojej głowie nie pozwalał mi o tym zapomnieć.
- To takie dziwne - wymamrotałam żałośnie. Jerome przewrócił oczami.
- Jeśli chcesz czymś się martwić, to ja ci dam jakiś powód do zmartwień. Myśli o Secie i moim imieniu od razu zniknęły z mojej głowy. Wszyscy przy stole (oprócz Cartera, który wciąż siorbał) zamarli i wlepili wzrok w Jerome'a. Gdy mój szef mówił, że da ci powód do zmartwień, istniała spora szansa, że miał na myśli coś groźnego i przerażającego. Hugh wydawał się równie zaskoczony tą zapowiedzią, co nie wróżyło niczego dobrego. Zazwyczaj znał piekielne plany nawet przed Jerome'em.
- Co jest grane? - spytałam.
...
cites