Lisa Jane Smith
Pamiętnik Stefano:
„Żądza krwi”.
Prolog
Poeci i filozofowie,których kiedyś uwielbiałem,w tej sprawie się
mylili.Śmierć nie przychodzi po nas wszystkich ani upływ czasu nie odbiera nam
wspomnień i nie obraca ciała w proch.Bo chociaż uznano mnie za martwego,a
na nagrobku wyryto imię Stefano,to tak naprawdę moje życie dopiero się
zaczynało.Zupełnie jakbym przez te wszystkie lata spał,błądził po omacku w
najciemniejszą noc i dopiero teraz się przebudził w świecie jaśniejszym,dzikszym
i bardziej emocjonującym,niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem.
Ludzie,których znałem,dalej żyli w swoim życiem,tak samo jak ja
kiedyś.Ich policzone dni upływały na chodzeniu na targ,uprawie pól i
ukradkowych pocałunkach po zachodzie słońca.Teraz byli dla mnie zaledwie jak
cienie,nie znaczyli więcej niż wystraszone wiewiórki i króliki,które pędzą po lesie
niemal nieświadome otaczającego świata.
Ale ja nie byłem żadnym cieniem.Byłem wszechmocny…i wolny od
najgorszych lęków nękających ludzi.Pokonałem śmierć.Nie byłem przelotnym
gościem na tym świecie.Stałem się jego panem i zyskałem całą wieczność,by
nagiąć go do swojej woli…
Rozdział 1
Był październik.Drzewa na cmentarzu przybrały barwę spróchniałego
brązu,a zimny wiatr wdarł się ze świstem i wyparł duszne,upalne powietrze
wirginijskiego lata.Ja właściwie tego nie czułem.Jako wampir odbierałem
wyłącznie temperaturę następnej ofiary – rozgrzewało mnie oczekiwanie na
to,kiedy jej gorąca krew zawiruje w moich żyłach.
Moja następna ofiara była zaledwie dwa metry ode mnie.Na mur dzielący
majątek Hartnettów od cmentarza wdrapywała się się właśnie dziewczyna o
kasztanowych włosach.
- Klementyno Haverford! Cóż Ty tu robisz tak późno? Jeszcze nie w łóżku?
– Mój lekki ton zupełnie nie przystawał do palącego,potężnego pragnienia,
które mnie przeszywało.
Klementyny nie powinno tu być,ale Matt Harnet zawsze darzył ją
sympatią,a ona – chociaż zaręczona z Randallem Haverfordem,kuzynem jej
charlestońskiej linii rodu – bez wątpienia odwzajemniała to uczucie.Już i tak
grała w niebezpieczną grę,ale nawet nie przypuszczała,że ta gra stanie się
śmiertelnie niebezpieczna.
Zmrużyła oczy,wpatrując się w ciemność.Po ciężkich powiekach i śladach
wina na zębach poznawałem,że wieczór upłynął jej przyjemnie.
- Stefano Salvatore? – wysapała. – Przecież Ty nie żyjesz!
Podszedłem krok bliżej.
-Naprawdę?
- Tak,byłam na Twoim pogrzebie. – Przechyliła głowę.Nie wydawała się
jednak zbyt przejęta.Oszołomiona skradzionymi pocałunkami i
winem,zachowywała się jak lunatyczka. – Czy Ty jesteś snem?
- Nie,nie snem – powiedziałem chrapliwym głosem.
Chwyciłem ją za ramiona i przyciągnąłem blisko do siebie.Opadła mi na
piers,a głośne bicie jej serca zadudniło w moich uszach.Pachniała jaśminem tak
samo jak ostatniego lata,gdy udało mi się musnąć dłonią gorset jej sukni
podczas jednej z flirciarskich zabaw Damona pod mostem Wickery.
Pogłaskałem ją palcem po policzku.Była pierwszą dziewczyną,która mnie
zauroczyła,i często myślałem,jakie to uczucie trzymać ją w objęciach tak jak
teraz.Przyłożyłem wargi do jej ucha.
- Jestem raczej koszmarem.
Zanim zdołała wydać z siebie dźwięk,zatopiłem zęby w jej
tętnicy.Westchnąłem z ulgą,gdy poczułem pierwszą strugę krwi w
ustach.Klementyna miała słodkie imię,ale jej krew wcale nie smakowała tak jak
sobie wyobrażałem – była gorzka jak kawa palona nad gorącą kuchenką.Mimo
to piłem chciwie.Pochłaniałem dziewczynę,aż jej jęki ustały,a puls stał się
ledwie słyszalny.Dopiero gdy osunęła się w moich ramionach,wygasł ogień w
moich żyłach i ustało ssanie w żołądku.
Przez cały tydzień polowałem spokojnie – odkryłem,że potrzebuję dwóch
posiłków dziennie.Zazwyczaj wsłuchiwałem się tylko w pulsowanie życiodajnych
płynów w ciałach mieszkańców Mystic Falls i fascynowała mnie łatwość,z jaką je
odbierałem.Gdy już atakowałem,robiłem to ostrożnie.Karmiłem się gośćmi
zajazdu albo żołnierzami,którzy kwaterowali w Leestown.Klementyna była
pierwszą ofiarą spośród dawnych znajomych – pierwszą ofiarą,której zniknięcie
ludzie z miasteczka zauważą.
Odsunąłem zęby od jej szyi,oblizałem wargi i powoli zgarnąłem językiem
ostatnią kroplę krwi z kącika ust.Potem powlokłem dziewczynę w stronę
kamieniołomu,gdzie ukrywaliśmy się z moim bratem Damonem od czasu
przemiany.
Słońce już wypełzało nad horyzont,a Damon siedział niespokojnie nad
wodą i zerkał w głębinę,jakby tam znajdował się klucz do tajemnicy
wszechświata.Zachowywał się tak,odkąd siedem dni wcześniej przebudziliśmy
się jako wampiry.Opłakiwał stratę Katherine,wampirzycy,przez którą staliśmy
się tym,czym teraz jesteśmy.Chociaż przemieniła mnie w potężną istotę,w
przeciwieństwie do brata cieszyłem się z jej śmierci.Pogrywała ze mną jak z
głupkiem i samo wspomnienie o niej nasuwało mi myśli,o tym jaki kiedyś byłem
słaby.
Gdy tak patrzyłem na Damona,Klementyna jęknęła w moich ramionach i
zatrzepotała jedną powieką.Gdyby nie krew wyciekająca na niebieski,
koronkowy dekolt marszczonej tiulowej sukienki,wyglądałaby jak w czasie
drzemki.
- Ćśś – szepnąłem,zatykając jej kilka pasm włosów za ucho.Jakiś głos w
głowie podpowiadał mi,że powinien mieć wyrzuty sumieniam,bo odebrałem
dziewczynie życie,ale w ogóle nic nie czułem.Po prostu chwyciłem ją w
pasie,przerzuciłem sobie przez ramię jak wór owsa i podszedłem do brzegu. –
Bracie. – Bezceremonialnie zwaliłem umierającą Klementynę u stóp Damona.
- Nie. –Pokręcił głową.Wargi miał kredowobiałe.Naczynka na jego twarzy
nagle pociemniały i na tle białej skóry wyglądały jak pęknięcia w marmurze.W
słabym porannym świetle przypominał jeden ze starych posągów na
cmentarzu.
- Musisz pić! – powiedziałem szorstko i popchnąłem Damona w
dół.Zdziwiłem się własną siłą.
Damon gniewnie wydął nozdrza,ale zapach krwi Klementyny pobudził
jego słabe ciało tak jak mnie.I chociaż wciąż protestował,wkrótce jego wargi
same przywarły do skóry dziewczyny.Zaczął pić,najpierw wolno,potem coraz
łapczywiej jak koń konający z pragnienia.
- Dlaczego wciąż mnie do tego zmuszasz? – spytał z nutą pretensji,
krzywiąc się.Otarł usta wierzchem dłoni.
- Musisz odzyskać siły. – Szturchnąłem Klementynę czubkiem
zabłoconego buta.Jęknęła cicho; jakimś cudem nie umarła.Jeszcze.Ale jej życie
było w moich rękach.Ta świadomość rozpaliła mnie tak mocno,jak gdyby cała
moja istota stanęła w płomieniach.Polowaniem,podboje,nagroda i przyjemna
senność,która zawsze następowała po posiłku,to wszystko sprawiało,że
czekająca mnie wieczność oznaczała jedną,wielką przygodę.Czemu Damon nie
potrafi tego zrozumieć?
- To nie siła,tylko słabość – syknął i zerwał się szybko. – To piekło na
ziemi.Nic nie może być gorsze.
- Nic,naprawdę? Wolałbyś umrzeć jak ojciec? – Pokręciłem głową z
niedowierzaniem. – Dostałeś drugą szansę.
- Nie prosiłem o nią – odparł ostro. – Nie prosiłem o żadną z tych
rzeczy.Chciałem tylko Katherine.Ale ona odeszła,więc zabij mnie i skończmy z
tym raz na zawsze. – Podał mi ułamaną gałąź dębu. – No,dalej. – Stanął z
rozłożonymi ramionami tak,by odsłonić pierś.Wystarczyłoby jedno uderzenie w
serce,żeby spełnić jego życzenie.
W myślach rozbłyskiwały mi wspomnienia: Katherine,jej miękkie,ciemne
loki,jej kły lśniące w blasku księżyca,jej przechylona głowa,gdy szykowała
się,aby ugryźć mnie w szyję,jej nieodłączny wisiorek z lapis-lazuli w zagłębieniu
dekoltu.Teraz rozumiałem,dlaczego zabiła moją narzeczoną Rosalyn,czemu
opętała Damona i mnie,a także wykorzystywała piękny i niewinny wygląd,by
zdobywać ludzkie zaufanie i ochronę.Taką miała naturę.A teraz my staliśmy się
tacy sami.Ale zamiast cieszyć się tym darem – jak ja – Damon uznał to za jakąś
klątwę.
Złamałem gałąź o kolano i cisnąłem do rzeki.
- Nie – odparłem.Nigdy bym tego nie przyznał głośno,ale myśl o
wiecznym życiu w samotności,bez nikogo bliskiego na świecie,przerażała
mnie.Chciałem,żeby Damon razem ze mną uczył się być wampirem.
- Nie? – powtórzył Damon i gwałtownie otworzył oczy. – Taki z Ciebie
mężczyzna? Możesz zamordować dawną miłość,ale brata już nie? – Cisnął mnie
o ziemię.Nachylił się i szczerzył na mnie kły.W końcu splunął mi na szyję.
- Nie ośmieszaj się – powiedziałem,gramoląc się na nogi.Damon był
silny,ale ja byłem dużo silniejszy dzięki regularnym posiłkom. – I nie łudź się,że
Katherine Cię kochała. – Jęknąłem. – Kochała swoją moc, i kochała to,do czego
potrafiła nas skłonić.Ale nigdy nie kochała nas.
Oczy Damona zapłonęły furią.Natarł na mnie z prędkością galopującego
konia.Jego twarde jak kamień ramię uderzyło mnie tak mocno,że aż poleciałem
do tyłu na drzewo.Pień rozłupał się z głośnym trzaskiem.
- Katherine kochała mnie.
- To dlaczego mnie też przemieniła? – spytałem prowokująco i
przetoczyłem się,żeby unikać kolejnego ciosu.
Moje słowa przyniosły pożądany skutek.Ramiona Damona opadły.Zrobił
kilka ciężkich kroków w tył.
- W porządku,zrobię to sam – wymamrotał.Sięgnął po kolejną gałąź i
wymierzył ostrym końcem w swoją pierś.
Wyrwałem mu kołek z dłoni i wykręciłem rękę za plecy.
- Jesteś moim bratem,moim ciałem i krwią.I będziesz żył,dopóki ja żyję.A
teraz chodź. – Popchnąłem go w kierunku lasu.
- Dokąd? – spytał bezsilnie,pozwalając się prowadzić.
- Na cmentarz.Musimy wybrać się na pogrzeb.
W oczach Damona zabłysła nikła iskierka zainteresowania.
- Czyj?
- Ojca.Nie chcesz pożegnać człowieka,który nas zabił?
Rozdział 2
Damon i ja uklękliśmy w zagajniku za monumentalnym grobowcem,w
którym spoczywały kości założycieli Mystic Falls.Mimo wczesnej pory
mieszkańcy miasteczka już stali zgarbieni wokół ziejącej dziury w ziemi.Z
każdym oddechem ludz w błękitne niebo wzbijały się klęby pary,jakby zebrani
raczyli się cygarami,a nie usiłowali stłumić szczękanie zębów.
Moje wyostrzone zmysły wychwytywały każdy szczegół tego,co się działo
przed nami.W powietrzu wisiał ciężki,mdły zapach werbeny – zioła,które
odbiera wampirom moc.Trawa uginała się pod ciężarem rosy.Kolejne kropelki
spadały ze srebrzystym pluskiem na ziemię.W oddali biły kościelne
dzwony.Nawet z tej odległości dostrzegałem łezkę w kąciku oka Honorii Fells.
Burmistrz Lockwood przestępował z nogi na nogę za pulpitem,usiłując
przyciągnąć uwagę tłumu.Widziałem nawet zarys skrzydlatej postaci nad nim-
figura anioła zdobiła miejsce ostatecznego spoczynku naszej matki.Pod nim
znajdowały się dwa puste groby,gdzie Damona i ja powinniśmy być pochowani.
Głos burmistrza przeciął mroźne powietrze i zabrzęczał w moich uszach z
taką siłą,jak gdybym stał tuż obok.
- Zebraliśmy się tutaj,by pożegnać jednego z najwspanialszych synów
Mystic Falls,Giuseppe Salvatore,człowieka,który zawsze przedkładał potrzeby
swojego miasta i rodziny nad własne.
Damon kopnął w ziemię.
- Który zabił rodzinę,zniszczył rodzinę,mordował…- wymamrotał.
- Ćśś. – Przycisnąłem dłoń do ramienia Damona.
- Gdybym miał odmalować życie tego wielkiego człowieka na portrecie –
ciągnął Lockwood,zagłuszając westchnienia i szlochy zgromadzonych – to
przedstawiłbym go pomiędzy dwoma poległymi synami,Damonem i
Stefano,bohaterami bitwy o Willow Creek.Giuseppe może być dla nas wzorem
do naśladowania i inspiracją do walki ze złem,widzialnym i niewidzialnym.
Damon prychnął pogardliwie.
- Na tym portrecie powinien się też znaleźć błysk z lufy jego strzelby. –
Potarł miejsce,w którym kula wystrzelona przez ojca przeszyła jego pierś
zaledwie tydzień wcześniej.Na ciele nie było po niej śladu,proces przemiany
uleczył wszelkie rany,ale zawód spowodowany zdradą na zawsze wrył się w
nasze umysły.
- Ćśś – powtórzyłem,bo do burmistrza właśnie zbliżył się Jonathan
Gilbert.
Trzymał jakiś wielki przedmiot osłonięty materiałem.W ciągu tych
siedmiu,krótkich dni postarzał się o co najmniej dziesięć lat.Czoło przecinały mu
głębokie zmarszczki,a w ciemnych włosach pojawiły się srebrne nitki.
Zastanawiałem się,czy ta zmiana miała coś wspólnego z Peral,wampirzycą,którą
kochał,ale skazał na śmierć,gdy dowiedział się,kim ona naprawdę jest.
Wypatrzyłem w tłumie rodziców Klementyny.Stali ze złożonymi dłońmi.
Jeszcze nie wiedzieli,że ich córki nie ma w grupce ponurych dziewcząt na tyłach
tłumu żałobników.
Ale wkrótce się dowiedzą.
Moje myśli zakłóciło uporczywe tykanie.Przypominało odgłos wskazówki
zegara albo stukanie paznokciem o twardą powierzchnię.Przypatrzyłem się
tłumowi,usiłująć odnaleźć źródło dźwięku.Coś pukało w równych,sporych
odstępach,rytmiczniej niż serce i wolniej niż metronom.Odkryłem,że dźwięk
dochodzi bezpośrednio z dłoni Jonathana.Krew Klementyny napłynęła mi do
głowy.
Kompas.
Gdy ojciec po raz pierwszy zaczął podejrzewać,że w miasteczku są
wampiry,utworzył komitet,aby wytępić plagę demonów.Sam chodziłem na
spotkania komitetu – odbywały się na strychu u Jonathana Gilberta,który
opracował przyrząd do wykrywania wampirów.Tydzień wcześniej miałem
okazję obserwować,jak ten kompas działa.Właśnie tak Jonathan odkrył
prawdziwą naturę Pearl.
Szturchnąłem Damona łokciem.
- Musimy iść – powiedziałem,niemal nie poruszając ustami.
W tym samym momencie Jonathan podniósł głowę i popatrzył mi prosto
w oczy.
- Demony! – wrzasnął dziko i wskazał ręką grobowiec,przy którym
staliśmy.
Tłum jak jeden mąż odwrócił się w naszą stronę; spojrzenia przecinały
mgłę niczym bagnety.Nagle coś przemknęło obok mnie i chwilę później mur za
mną rozprysnął się w drobny mak.Okryła nas chmura pyłu,a drobinki marmuru
poraniły mi policzek.
Odsłoniłem kły i ryknąłem – głośno,przerażająco,jak zwierzę.
Połowa zebranych rzuciła się do ucieczki,w pośpiechu poprzewracali
krzesła.Druga połowa została jednak na miejscu.
- Zabić demony! – darł się Jonathan,wymachując łukiem.
- Chyba mówią o nas,braciszku – powiedział Damon i zaśmiał się
krótko,ponuro.
Chwyciłem go za ramię i zerwałem się do biegu.
Rozdział 3
Pognałem przez las,Damon biegł za mną.Przeskakiwałem kolejne
kamienie i powalone gałęzie.Jednym ruchem pokonałem wysoką do pasa
żelazną bramę cmentarza.Na sekundę odwróciłem głowę,żeby sprawdzić,czy
Damon za mną nadążał.Wpadliśmy zygzakiem głęboko w las.Wystrzały z
pistoletów huczały mi w uszach jak sztuczne ognie,wrzaski ludzi były jak trzask
tłuczonego szkła,ich ciężkie oddechy jak pierwsze grzmoty burzy.Słyszałem
nawet odgłos stóp uderzających o ziemię,każdy krok moich prześladowców
wywoływał wibracje gruntu.Po cichu przeklinałem Damona za jego upór.Gdyby
...
Elena-Nina