Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 44 - Fatalny dzień.odt

(245 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XLIV

 

 

Fatalny dzień

ROZDZIAŁ I

 

Wiatr z głuchym zawodzeniem uderzał w górski płaskowyż, potęgując uczucie dojmującej samotności w grupce stojącej na ukośnie opadającym zboczu.

Mały Gabriel, którego zadaniem było zapisywanie dla potomnych wszystkich wydarzeń, obrzucił spojrzeniem swych dwanaścioro przyjaciół. Jak zdołają stawić czoło temu, co ich teraz czeka? Czy okażą się wystarczająco silni?

Marco, wspaniały książę Czarnych Sal, skupiony, zmrużonymi oczami wpatrywał się w rozciągający się przed nimi straszliwy pejzaż. Obecność Marca działała na nich kojąco, przy nim zawsze czuli się bezpiecznie. Tyle wiedział, tyle potrafił, no i wspierały go naprawdę niesamowite moce!

Łagodny Nataniel... I w jego żyłach płynęła krew czarnych aniołów, jednak nie objawiało się to tak wyraźnie jak u Marca. Nataniel był bardziej miękki, kryły się w nim siły, których sam jeszcze do końca nie poznał.

Tova, odwieczna buntowniczka... Na tej wyprawie jednak zmieniła się, stała łagodniejsza, bardziej kobieca. Gabriel doskonale zdawał sobie sprawę, jakie były tego przyczyny. To zasługa Iana Morahana. Oni się w sobie zakochali, pomyślał Gabriel po dziecinnemu. Znać to po nich z daleka.

A Ian... W ogóle nie złączony z nimi więzami krwi, jedyny nie należący do rodu Ludzi Lodu, a przecież, do cholery, radził sobie świetnie.

Oj, znów przeklinam, zmitygował się w duchu Gabriel. Ojcu na pewno by się to nie spodobało.

Przeniósł wzrok na Runego–alraunę, ni to człowieka, ni roślinę. Chyba trzeba powiedzieć, że Rune jest i jednym, i drugim. Gabriel darzył Runego wielką sympatią. I jego dobrze było mieć koło siebie.

Ponadto towarzyszyła im Halkatla, ta dzika kotka. Ale i ona była miła. Nawet bardzo.

Doszła do nich także Tula, nie chciała bowiem spokojnie czekać w Górze Demonów, podczas gdy inni uczestniczyli w emocjonujących wydarzeniach. Wykrzesanie odwagi nie przedstawiało dla Tuli żadnego problemu, od dawna już nie należała do żywych, była jednym z duchów przodków Ludzi Lodu. Za to Gabriel żył. I włosy na głowie jeżyły mu się teraz ze strachu!

Była z nimi też Sol, czarownica o pięknych oczach i szelmowskim uśmiechu. Jej obecność również dodawała otuchy.

Ulvhedin... Gabriel poczuł, że ze wzruszenia wilgotnieją mu oczy. Jego osobisty opiekun, olbrzymi, niesamowicie silny Ulvhedin. Pomimo przerażającego wyglądu dawał niezwykłe poczucie bezpieczeństwa.

Przyłączył się do nich także łagodny, niebieskooki Linde–Lou, opiekuńczy duch Nataniela. Z trudem przychodziło uwierzyć, że tak niewinna z pozoru istota, tak na wskroś dobra i miła, może dokonać czegoś ważnego, lecz Linde–Lou rzeczywiście wiele potrafił. Podczas niezwykłej podróży na granicy rzeczywistości i złych snów wielokrotnie dał tego dowody.

I Tengel Dobry! Samo serce Ludzi Lodu. Do niego się zwracano, gdy tylko ktoś potrzebował pomocy, on właśnie był ogniwem spajającym przeszłość z teraźniejszością.

I jeszcze ten, który przybył do nich jako ostatni, wezwany przez Tengela Dobrego: nieduży Taran–gaiczyk Inu, niemal całkiem schowany w futrach, spod których wyglądały przenikliwie patrzące, czarne jak ziarnka pieprzu oczy.

Oto i wszyscy uczestnicy wyprawy. Wielu z nich posiadało potężne nadprzyrodzone moce, powinni więc i tym razem skutecznie stawić czoło złu, które straszliwy przodek wyczarował na ich drodze. Poradzili już sobie z tak wieloma trudnościami... Ostatnio zdołali przeciągnąć na swoją stronę Kolgrima i Ulvara, których cztery demony Tuli ukryły następnie przed przenikliwym wzrokiem Tengela Złego.

Jakie to dziwne, pomyślał Gabriel. Umysł miał tak jasny, a powinien przecież czuć się śmiertelnie zmęczony. Postrzegał wszystko niezwykle wyraźnie, ba, wychwytywał nawet, co myślą i czują inni.

Na pewno po to, bym mógł wszystko zanotować, doszedł do całkiem słusznego wniosku. I rzeczywiście, piszę, kiedy tylko nadarzy mi się sposobność. Stawiam w notesie ledwie czytelne hieroglify, to zresztą już trzeci notes podczas tej wyprawy. Ale przez cały czas tyle się dzieje!

– Tak blisko celu – westchnął Nataniel. – A zarazem tak daleko.

Stali pod wznoszącym się wysoko płaskowyżem Siedziby Złych Mocy. Nad nimi znajdowało się wejście do Doliny Ludzi Lodu; niestety, było ono pilnie strzeżone.

Drogę zagradzali dawno zmarli szamani. Kat i Kat–ghi! na osobnych wzgórzach przykucnęli przy ogniskach ofiarnych. Pomimo silnego wiatru złowróżbny dym wznosił się z nich nienaturalnie prosto ku stalowoszaremu niebu.

Wiedzieli, że Kat i Kat–ghil, zwłaszcza chyba Kat–ghil, otaczają się groźnymi duchami, Przypuszczali także, że dalej na płaskowyżu mogą czyhać kolejni zausznicy Tengela Złego.

– Dziś w nocy nie będzie księżyca – stwierdził Marco.

Ktoś mruknął potakująco. Pokrywa chmur była rzeczywiście gruba.

Tengel Dobry rzekł powoli:

– Nie wiem, czy w pełni zdajecie sobie sprawę z tego, co się stanie, kiedy wejdziecie do Doliny.

– Jeśli wejdziemy – przerwała mu Tova.

– No, no, tylko bez takich wątpliwości, nic tym nie wygramy!

– Przepraszam! Co miałeś zamiar powiedzieć?

– Sądzę, że nigdy o tym nie wspomniano. Ale gdy wy, wybrani, znajdziecie się w Dolinie, zostaniecie sami. Nikt z nas nie może wam towarzyszyć.

Informacja ta wprawiła ich w pełne grozy osłupienie. Gabriel poczuł, jak ciarki przeszły mu po plecach.

Tengel Dobry wyjaśniał dalej:

– Po tym, jak Shira dotarła do wody życia, Tengel Zły wzmocnił straż w Dolinie. Pilnuje jej ze straszną siłą. Teraz mogą tam wejść tylko żywi. My nie. Nasz zły przodek do szaleństwa obawia się obecności duchów w Dolinie, lęka się zwłaszcza Shiry. Tylko Tarjeiowi nic nie może zrobić, umieszczono go tam już tak dawno temu, a poza tym znajduje się on pod ochroną.

Nie da się zaprzeczyć, że w jednej chwili poczuli się nagle mali, a ich twarze pobladły. Za bardzo liczyli na swych pomocników. Gabriel z trudem przełknął ślinę.

Tengel Dobry ciągnął:

– Shira także nie będzie w stanie wejść do Doliny, dopóki nie przygotujecie jej drogi.

– Nie możemy was więc wzywać? – spytał Nataniel.

– Owszem, możecie. Ale nasze magiczne zaklęcia nie będą tam miały żadnej mocy. Właśnie przeciw nim nasz zły przodek skierował całą swoją potęgę.

– Chwileczkę – wtrąciła Tula. – Przecież moje cztery demony weszły do Doliny i uratowały mnie i Heikego!

– To prawda – przyznał Tengel Dobry, patrząc na nią z powagą. – Ale czy wiesz, jakie ryzyko podjęły dla ciebie? Mogły trafić do Wielkiej Otchłani! Ale były cztery i pojawiły się niespodziewanie. Zaskoczyły ducha Tengela Złego. Wtedy się powiodło, ale jestem przekonany, że tym razem nasz zły przodek nie da się przechytrzyć. W dodatku teraz on jest rzeczywisty!

Tula pokiwała głową, nie mówiąc już nic więcej.

Znów popatrzyli na ogniska ofiarne. Groźny dym snuł się nad dwoma wzgórzami. Gabriela ogarnęło przeczucie, że oto nadszedł dzień sądu. Zadrżał.

Tengel zwrócił się do tego, który przyłączył się jako ostatni.

– Czy powinniśmy iść teraz na górę, Inu?

– Odradzałbym to, szlachetny panie – odparł mały Taran–gaiczyk. – Nocą ich duchy ożywają, wtedy ich potęga rośnie.

– Ale my mamy Demony Nocy – przypomniał mu Nataniel.

Inu zwrócił ku niemu okrągłą jak księżyc twarz.

– To prawda, dostojny panie. Ale nie jest pewne, kto z takiej walki wyszedłby zwycięsko.

– Wobec tego rozbijamy tu obóz na noc – zdecydował Marco.

Rozejrzeli się przygnębieni. Miejsce nie było szczególnie zachęcające: opadający stromo teren, łaty śniegu, zlodowaciała ziemia. Trudno się schronić nawet przed wiatrem. Gabrielowi zamarzyło się łóżko w domu. Pies przytulony w nogach...

Tova z sentymentem pomyślała o ciepłym, wygodnym pokoju w hotelu.

– Lepsze to, niż iść teraz na górę – uznał Nataniel.

Nikt nie miał co do tego wątpliwości.

– Czy macie ze sobą wszystkie cztery butelki? – spytała Sol.

– Tak – odparł Nataniel. – Ja mam swoją, Tova swoją, a Marco swoją i Ellen.

Wszyscy dostrzegli ból, jaki odmalował się na twarzy Nataniela, kiedy wymawiał imię ukochanej.

– Niedobrze, że masz dwie, Marco – powiedział Tengel Dobry i popatrzył na pozostałych dwu spośród żyjących, bo tylko tacy mogli wnieść do Doliny buteleczki z wodą Shiry. – Gabriel nie może wziąć flaszki. Już i tak spoczywa na nim zbyt duża odpowiedzialność. Ma przekazać całą naszą historię, kiedy nastaną złote czasy pokoju, jeśli w ogóle będzie to miało miejsce. Poza tym mimo że nie miał być narażony na ataki wroga, dwukrotnie już ucierpiał.

Ulvhedin pokiwał głową.

– Odnoszę wrażenie, że oni koncentrują się na najsłabszych w grupie. Nie miałem możliwości zapobiec tym atakom, zawsze uderzają z zaskoczenia.

Pozostawał już tylko jeden współcześnie żyjący człowiek: Ian Morahan.

– On nie został wtajemniczony – stwierdziła Sol.

– To prawda – przyznał Tengel Dobry. – Nie otrzymał błogosławieństwa i ochrony od wszystkich mocy przybyłych do Góry Demonów.

– Nie wypił też napoju tak jak inni – dodał Ulvhedin. – Nie możemy narażać go na niebezpieczeństwo.

– I co najważniejsze: on nie jest jednym z nas, stoi z boku.

– Nie – zaprzeczył Marco, uśmiechając się leciutko. – Ian wcale nie stoi z boku. Mój przyjaciel, jeden z czarnych aniołów, uleczył jego ciało. To się zdarza tylko wówczas, gdy chodzi o kogoś wyjątkowego. Ian należy do nas.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – dopytywała się Sol.

– Będzie ojcem dziecka Ludzi Lodu – z uśmiechem odrzekł Marco.

Serce Tovy zabiło mocniej. Wymieniła spojrzenia z Ianem, wzruszona i uszczęśliwiona czułym uśmiechem, jakim ją obdarzył.

– Ale Ian jest bezbronny – sprzeciwiła się zaniepokojona.

– Ma wszak opiekuna, mnie – uspokoił ją Tengel Dobry.

– Tak, dodaliśmy też siły jego aurze, otacza go teraz niby tarcza – powiedział Nataniel.

– Ale gdy już wejdziemy do Doliny, Tengela Dobrego nie będzie z nami – przypomniała Tova.

Nagle powietrze zadrgało poruszone łopotem skórzastych skrzydeł. Wróciły cztery demony Tuli. Gabriel z zapałem notował.

– Wszystko w porządku? – spytała Tula swych towarzyszy i odbyła z nimi rozmowę na stronie. Jeden z demonów uniósł się nad ziemią i zniknął.

Tula powróciła do grupy.

– Ulvar i Kolgrim są w bezpiecznym miejscu, nikt ich tam nie znajdzie. Czują się świetnie.

Gabriel ani przez chwilę w to nie wątpił. Tula potrafiła zatroszczyć się o swych gości.

– Udało mi się coś jeszcze – oznajmiła z dumą. – Mój drogi Astarot poleciał teraz do naszego domu po resztę napoju, który piliście w Górze Demonów. Zostawiliśmy odrobinę na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Na przykład takich jak teraz. Astarot wkrótce tu wróci.

Ian Morahan poczuł, że przerażone serce zaczyna mu walić coraz mocniej. Dawno już oswoił się z myślą, że znajduje się w nierealnym świecie wraz z niezwykłą rodziną Ludzi Lodu. Drugiej takiej próżno by szukać na całej ziemi! Teraz jednak miał wypić czarodziejski wywar. Czy wystarczy mu odwagi, by zerwać ostatnie nici wiążące go z rzeczywistością? Ale przecież dostał niczym w podarunku nowe życie!

Winien był im za to wdzięczność, gdyby nie oni, już by nie żył. Poczuwał się do obowiązku udzielenia im pomocy.

Ian Morahan zorientował się, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco.

– Jestem gotów – oznajmił z nadzieją, że jego głos zabrzmiał spokojnie i zdecydowanie, mimo że do spokoju było mu daleko. Gabriel wyczuł to swymi nagle wyostrzonymi zmysłami.

Uśmiechnęli się i gorąco podziękowali Ianowi, a on w tym momencie gotów był uczynić dla nich wszystko, czego by zażądali.

Powrócił Astarot i Tula wlała napój do małej czarki. Podała Ianowi naczynie dopiero wtedy, gdy złożył uroczystą przysięgę, że będzie wypełniać wszelkie rozkazy przywódców.

Przenikało ich dotkliwe zimno, od czasu do czasu odczuwali ostre uderzenia wiatru. Otoczyli Iana i w uniesieniu patrzyli, jak pierwszy nie związany z Ludźmi Lodu więzami krwi uczestniczy w ich rytuale. Cisza zalegająca nad płaskowyżem przydawała podniosłości tej uroczystej chwili.

Napój był może nieco gorzki, ale przede wszystkim wyczuwało się w nim rozmaite zioła. Smakował Ianowi. Czuł, jak spływa mu do gardła. Może była to sugestia, ale wydawało mu się, że od razu przybywa mu spokoju i siły.

Kiedy wypił już wszystko, oddał czarkę Tuli dystyngowanym gestem, pragnąc zachować odświętny nastrój, jaki ogarnął uczestników ceremonii.

Po kolei kładli mu dłoń na ramieniu i witali w grupie wybranych. Inu musiał wspiąć się na palce, a Tova przez łzy wzruszenia ledwie widziała Iana. Marco patrzył na niego z takim ciepłem w oczach, że Irlandczyk gotów był dlań skoczyć w ogień.

Wszyscy czekali w pełnym powagi napięciu. Marco wyjął niewielką paczuszkę owiniętą w gruby materiał i oklejoną papierową taśmą. Biorąc ją Ian odniósł wrażenie, że przez jego rękę przebiega prąd rozprzestrzeniający się po całym ciele. W maleńkiej, niemal mieszczącej się w dłoni paczce wyczuł kształt przypominającej amforę flaszeczki.

Ian Morahan wiedział, że tego momentu nigdy nie zapomni. Ta chwila była chyba najbardziej wzruszająca w całej tej niesamowitej wyprawie do Doliny Ludzi Lodu.

Uczestnicy ceremonii odetchnęli głęboko.

– To było naprawdę piękne – westchnęła Sol. – Ale co zrobimy teraz? Jak ominiemy te dwa potwory na górze? Tak, tak, wiem, że wy, ludzie, macie zamiar rozbić tu obóz na noc, ale my możemy chyba w tym czasie czymś się zająć?

Mały Inu pochylił się, nie wyjmując rąk wetkniętych w długie rękawy futra.

– Zacny duchu kobiety o pięknych oczach... Nie radziłbym podejmować jakichkolwiek działań. Ale czcigodny król Targenor zbiera już wszelkie posiłki z Góry Demonów. Znajdują się tu w pobliżu. On i ja uzgodniliśmy, że Kat, Kat–ghil i ich duchy to nasza sprawa, sprawa Taran–gaiczyków. Wszyscy nasi szamani razem zaatakują dwóch naszych złych przodków.

– Doskonale – ucieszył się Tengel Dobry.

– Ale nie teraz – powiedział Inu. – Podejmiemy próbę dopiero o świcie, kiedy ich duchy zbledną i rozpłyną się. To niezwykle potężni przeciwnicy.

Oczy Inu przesunęły się po zgromadzonych i zatrzymały na małym Gabrielu.

– Ten atak będzie wielkim czynem naszych szamanów. Pragniemy, aby towarzyszył nam kronikarz. Chcielibyśmy, by następne pokolenia dowiedziały się o naszym bohaterstwie.

Tengel Dobry z powagą pokiwał głową.

– Wasza bitwa o świtaniu nie powinna zostać zapomniana. Gabriel pójdzie z wami. Ulvhedinie, będziesz czuwać nad życiem chłopca, prawda?

– Na pewno – uroczyście obiecał olbrzym.

Gabriel przełknął ślinę tak głośno, że wszyscy to usłyszeli. Zorientował się, że Tova i Nataniel patrzą. na niego z niepokojem, ale nie sprzeciwiają się ani słowem.

Mam zadanie do wykonania, pomyślał z dumą. Muszę zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół, aby przetrwała pamięć o małych odważnych Taran–gaiczykach.

Usiadł na uboczu i dobrał sobie odpowiedni długopis. Przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób sformułować myśl, którą chciał wyrazić. Wiedział, że po angielsku brzmiało to: To whom it might concern. Uznał, że ten zwrot byłby bardzo odpowiedni, ale nie potrafił go dobrze przetłumaczyć. Wreszcie napisał: Dla tego, który znajdzie te księgi.

Zdawał sobie bowiem sprawę, że być może nie wrócą z tej wyprawy. Na myśl o tym zrobiło mu się jakoś smutno, zaczął nawet pociągać nosem. Jeśli ktoś w odległej przyszłości zawędruje w te góry i odnajdzie jego martwe ciało, dostrzeże także jego dzienniki. A w nich zapisana będzie cała historia o tym, jak duchy Ludzi Lodu i Taran–gaiczyków uratowały świat od Tengela Złego. Wówczas ludzie będą już mogli poznać prawdę. Ale dopiero później, kiedy walka się zakończy. Tak, bo przecież jeśli pojawią się tu ludzie, będzie to oznaczało, że świat i ludzkość w istocie zostaną ocaleni. Dla świata Gabriel i jego dzielni przyjaciele cierpieli... cierpieli... Do licha! Cierpieli, tak to się mówi. I ponieśli śmierć!

Otarł nos. Takie myśli zbyt mocno poruszały jego uczucia.

„Nie było nas wielu – zanotował. – Marco, który był czarnym aniołem, Nataniel, który był nim trochę, Tova, która była dotknięta, Ian, który był Irlandczykiem, no i ja. Nazywam się Gabriel Gard z Ludzi Lodu i mam dwanaście lat. Zostałem wybrany do pisania tej kroniki, która może zostanie przerwana w połowie, bo już nie będę żył...”

Nie, stanowczo zbyt wiele miejsca poświęcił sobie, tak nie można. Kronikarz musi zachować obiektywizm.

Wszystko to pięknie wykaligrafował na tytułowej stronie księgi. Chciał umieścić tu o wiele więcej imion, ale zabrakło mu miejsca. Nie wymienił na przykład Runego i Halkatli, ale napisze o nich dalej, wszystko więc chyba będzie w porządku.

Usłyszał, że go wołają, stanął na zdrętwiałe nogi.

Wcześnie ułożyli się na nocny spoczynek. Niełatwo przyszło im znaleźć wygodne miejsce na zimnym, nierównym podłożu, ale w bagażu znalazły się peleryny od deszczu i ciepłe ubrania, w które mogli się otulić.

Gabriel nasłuchiwał dźwięków nocy. Położyli się tylko Tova, Ian, Nataniel, Marco i on, pozostali trzymali wartę. Widział ogromną postać Ulvhedina siedzącego na ziemi na ukos od niego, razem z Tengelem Dobrym i Sol. Nieco dalej usadowili się inni, wśród nich Rune i Halkatla zatopieni w cichej rozmowie.

Podejrzewał, że Marco nie śpi, że w ogóle nie potrzebuje snu, lecz kładąc się wraz ze zwykłymi śmiertelnikami chce po prostu zaznaczyć swoje do nich podobieństwo.

Wiatr zawodził nad wzgórzami, skarżąc się żałośnie. Raz Gabriel usłyszał przenikliwy, przeszywający do szpiku kości krzyk i podniósł się przerażony. Marco także zerwał się na równe nogi.

Krzyk dobiegł z płaskowyżu. Przeciągły, straszny, nie mający nic wspólnego ze światem zwierząt. Wydała go... Rozespanemu Gabrielowi przyszło do głowy określenie: „nieczysta dusza”. Nic lepszego nie zdołał wymyślić.

I rzeczywiście... To, co widzieli przed sobą, zdawało się nie mieć żadnego związku z rzeczywistością. Kat i Kat–ghil, obaj będący duchami, zgromadzili wokół siebie inne, posłuszne im duchy!

Gabriel zachichotał, szybko jednak zakrył usta kocem. Nie wolno niepotrzebnie rozdrażniać tych istot!

Czy zanotował wszystko? Poczuł, jak z obawy, że nie wypełni swojego zadania, ściska go w żołądku. Wiedział, że stara się z całych sił, ale poza wszystkim teraz było już zdecydowanie z6yt ciemno, by mógł coś napisać. By pomóc pamięci i uzupełnię luki następnego dnia, dodał jeszcze: „Wycie w nocy”, ale nie był pewien, czy słowa te trafiły na papier, czy też znalazły się na kocu.

Potem zasnął. Być może udało mu się to dzięki poczuciu bezpieczeństwa, które sprowadziła na niego bliskość jego towarzyszy. Wydawało mu się, że na płaskowyżu rozległ się jakiś odległy, szaleńczy śmiech, lecz mógł on równie dobrze pochodzić z jego snów.

W nocy przebudził się raz, lecz nie do końca, nie wiedział, czy to sen, czy jawa. Miał jednak wrażenie, że wokół niego zapanowało niespokojne poruszenie, jakby nagle zaroiło się od ludzi. Przed oczami migały mu przerażone twarze, ktoś przebiegał, ktoś szeptem wydawał rozkazy.

Niektóre z tych twarzy rozpoznał. Trond... Czy to nie on miał dowodzić wielkimi oddziałami? Targenor... I Dida. Roiło się też od demonów.

Później owe przerażające, piekielne okrzyki rozbrzmiały tuż obok niego. Gabriel przez sen, a może na jawie, zrozumiał, że zostali zaatakowani, Marco bowiem nie leżał na swoim miejscu. Ale Tova spała.

Nad głową chłopca przeleciały cztery demony Tuli, zajęte walką z czymś, czemu nie potrafił nadać imienia. Słyszał szczekanie i warczenie, dobywające się z gardzieli drapieżników, i zrozumiał, że to wilki czarnych aniołów wkroczyły do akcji. Nagle jednak pochylił się nad nim Marco i delikatnym ruchem przesunął dłonią po jego oczach.

– Śpij, Gabrielu, śpij – usłyszał miły głos księcia Czarnych Sal.

Później Gabriel nic już nie pamiętał.

ROZDZIAŁ II

 

Obudził się, bo ktoś delikatnie potrząsał go za ramię.

– Szlachetny chłopcze, posiadający niezwykłą zdolność rycia znaków – rozległ się pełen szacunku głos Inu. – Zbliża się świt. Najwyższy czas, abyśmy wyruszyli.

Gabriel w jednej chwili oprzytomniał. Tova i Nataniel wciąż spali, wstał więc cicho, by ich nie obudzić. Czuł się nadzwyczaj wyróżniony.

Zbocze oblewało chłodne światło brzasku. Chłopiec zadrżał, czuł, że twarz zsiniała mu z zimna. Nie potrafił wykrzesać z siebie zbyt wiele entuzjazmu. Wiedział, że odrobina ciepłego jedzenia i picia na pewno by mu pomogła. Gdyby coś takiego w ogóle mieli.

No, pora wreszcie skończyć z tymi słabościami. Precz z myślami, niegodnymi jednego z wybranych!

Marco stał niedaleko i przyglądał mu się nieprzeniknionym spojrzeniem. Rune i Halkatla ciągnęli ku pobliskiemu zagłębieniu w ziemi dwóch ciemno ubranych mężczyzn.

– A więc prawdą było to, co wydawało mi się snem – szepnął Gabriel. – Kim oni są?

– Współcześnie żyjący przestępcy z oddziałów Tengela Złego, którzy nie mieli dość rozumu, by nie mieszać się w walkę duchów. Właściwie tylko dla nich źle się to skończyło. Poza tym walka była tak wyrównana, że nasi wrogowie bardzo prędko się wycofali. Z ich strony była to zaledwie próba nastraszenia nas. Trudno powiedzieć, aby nam zaimponowali – uśmiechnął się Marco z goryczą.

Podszedł do chłopca i położył mu na ramionach dłonie.

– Czeka cię teraz nieprzyjemne zadanie – powiedział ciepło. – Ale Ulvhedin będzie nad tobą czuwał, a wszyscy Taran–gaiczycy obiecali cię strzec. Nie spotka cię nic, co by zasmuciło Karine, twoją matkę, i twego ojca. Zapisuj dokładnie, co tylko będziesz mógł, najlepiej w krótkich słowach, tak byś później bez trudu to uzupełnił. Zanotuj wszystko, to niezwykle ważne ze względu na ów wymarły lud.

Gabriel tak bardzo był pochłonięty przyglądaniem się złoczyńcom, których odciągali Rune i Halkatla, że nie zauważył, co dzieje się za jego plecami. Odwrócił głowę i ujrzał gromadę ubranych na czarno niewysokich szamanów, gotowych do drogi. Wraz z nimi stał Sarmik, Wilk, ich przywódca. Towarzyszyli mu dwaj synowie, Orin i Vassar.

Był wśród nich także Mar, który nie rozstawał się ze swym wielkim łukiem. Gabriela uradował jego widok.

Wiedział, że wśród szamanów musi być Tun–sij, nie zdołał jej jednak odnaleźć, bo tak jak w Górze Demonów wszyscy w gromadzie ubrani byli identycznie. Twarze ich skrywały zasłony z czarnych frędzli, zwieszających się z nakrycia głowy przypominającego kapelusz z szerokim rondem.

Chłopiec poczuł, że ściska go w gardle. Naprawdę było coś wyjątkowo wzruszającego w tym, że pozwolono mu poznać dawno wymarłe plemię, o którego istnieniu nikt już nie pamiętał. Ale on opowie o nim innym.

Pochylili się wszyscy przed Gabrielem, a on w taki sam sposób odwzajemnił powitanie.

Właściwie wcale nie uważał, że uprzejmość Taran–gaiczyków jest śmieszna, przeciwnie – bardzo mu się podobała. Ludziom Zachodu przydałoby się coś niecoś od nich nauczyć. Miły zwyczaj, zdaniem Gabriela, budzi wzajemny szacunek i troskę o innych ludzi.

Noc jeszcze nie całkiem ustąpiła świtowi, kiedy grupa zaczęła wspinać się pod górę. Mglisty welon poranka podsunął się pod płaskowyż, nie widzieli wzgórz, na których czekali dwaj groźni przodkowie. Ale Taran–gaiczycy kroczyli bez lęku. Wydawało się, że są świadomi, na co się porywają.

Wkrótce towarzysze podróży Gabriela przez Norwegię zniknęli we mgle. Chłopiec pragnął, by przynajmniej Nataniel i Marco zostali przy nim, ale i przy Ulvhedinie czuł się bezpiecznie. Olbrzym niczym latarnia morska górował nad Taran–gaiczykami, niektórzy z nich byli nawet niżsi od Gabriela.

Posuwali się w milczeniu. Poza wszystkim wspinaczka okazała się dla chłopca tak męcząca, że nie miał siły mówić.

Z drżeniem serca przypomniał sobie, że jest tu jedynym żyjącym. Wędrówka wyłącznie z duchami!

Ale, prawdę mówiąc, dobrze się czuł wśród nich. Wszyscy byli wspaniałymi towarzyszami.

Jeden z szamanów przystąpił do niego.

– Boisz się, Gabrielu?

Rozpoznał ten głos.

– Nie, Tun–sij. W każdym razie nie bardzo.

– Właśnie ty masz opisać to, co się stanie, prawda?

– Tak – odparł Gabriel. – Już bardzo dużo zapisałem w notesie. I mam ich ze sobą kilka.

– To dobrze. Wiesz, że jesteśmy wymarłym plemieniem. Chciałabym, aby ludzie o nas usłyszeli, abyśmy nie poszli w zapomnienie, bez swojego miejsca w historii. Niech nasza ostatnia walka zapamiętana zostanie dla tych, którzy w przyszłości pojawią się na ziemi.

– Zadbam o to – rzekł Gabriel grubym ze wzruszenia głosem. – Ale wam chyba nic nie może się stać? Chodzi mi a to, że wy już... nie żyjecie.

– Drogi przyjacielu – powiedziała ze smutkiem Tun–sij. – My, szamani z Taran–gai, jako potomkowie Ludzi Lodu byliśmy uprzywilejowani. Uniknęliśmy czarnych ogrodów Shamy. Ale strach przed tym miejscem znów się obudził, bo musisz wiedzieć, że walczymy teraz przeciwko sojusznikom Shamy. No i jest też nasz wspólny zły przodek. On jest w mocy wysłać nas tam gdzie chce, jeśli dostaniemy się w jego ręce. Może nas zagnać do Shamy albo do... Wielkiej Otchłani.

Ostatnie słowa wypowiedziała tak cicho, jakby się bała, że ktoś usłyszy.

– Czy wiesz, co to jest? – spytał Gabriel szeptem. – Albo gdzie to jest?

– Tego nie wie nikt – odparła Tun–sij i położyła palec na ustach, dając znak, że o tym nie należy mówić.

Gabriel przystanął i ze strachem spojrzał na górę. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa i ciężko dyszał, bo ostatni odcinek był nieprzyjemnie stromy. Zmarzł, miał wrażenie, że stopy od nocnego chłodu zmieniły się w kawałki lodu, a całe ciało lekko zdrętwiało.

Nic teraz nie widział. Wędrówka po górach zawsze bywa zdradliwa. Kiedy już się wejdzie na wierzchołek, który wydaje się najwyższym szczytem, okazuje się, że kryją się za nim często jeszcze wyższe wzniesienia. I teraz także nie mieli owych przerażających postaci nad sobą, a w każdym razie nie w zasięgu wzroku.

Noc n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin