Wilcza zamieć - Jarosław Grzędowicz.txt

(136 KB) Pobierz
  Jarosław Grzędowicz
   
  Wilcza zamieć
   

Bracia bić i zabijać się będš,
   Dzieci sióstr rodzonych zwišzki krwi kalajš,
   Czasy szaleństwa, bezwstydu, cudzołóstwa,
   Wiek topora, wiek miecza i tarcz strzaskanych,
   Wiek zamieci wilczych, nim wiat w przepać runie.
   Völuspa - Wieszczba Vólvy
   

Atlantyk Północny
   Wrzesień 1944
   
   64°27 N 13°11 W
   stan morza - 3
   wiatr - 4B NNW
   
   wiat zalany ołowiem, pomylał Reinhardt, wciskajšc się między chrapy a kolumnę 
peryskopu, by utrzymać równowagę na chybotliwym pokładzie. Ołowiane morze marszczyło się 
długimi, gładkimi falami przypominajšcymi fałdy na dywanie. Ciężkie, sine niebo wisiało nad 
głowami jak nagrobna płyta. Dziób okrętu wbijajšcy się w kolejne fale również był szary. 
Podobnie jak twarz stojšcego obok Fanghorsta. Marynarz wyglšdał jak dziwaczny stwór o lnišcej, 
czarnej skórze i z oczami wystajšcymi z głowy na dwóch czarnych szypułach. Ciekawe, czy 
kiedykolwiek zdoła oderwać lornetkę od twarzy? Nawet bryzgi piany, wykładajšce się w odkosach 
dziobowych i zwieszajšce jak festony ze spychacza sieci, wydawały się szare. Ołowiany wiat. 
Słychać było tylko wist wiatru i dwięczne, głębokie uderzenia fal o zbiorniki balastowe jak 
o pustš beczkę.
   W szkłach widać było dwie szare płaszczyzny - ciemniejszš na dole i janiejszš na górze. 
Przecięte nićmi podziałki, nieznonie monotonne i puste.
   - Wracamy do domu, panie Oberleutnant? - zapytał Fanghorst. Z tyłu mat Zemke 
przepatrujšcy swój kwadrant tylko parsknšł.
   - A gdzie się panu niby tak spieszy? - mruknšł niewyranie Reinhardt, przygryzajšc ustnik 
fajki. - Do tych blaszanych baraków i fiordów? Tam jest gorzej niż tutaj.
   - Trondheim! - zawtórował mu z tyłu Zemke, cedzšc to słowo jak ordynarne przekleństwo. - 
Zasrana wińska dziura! Nawet nie ma gdzie postawić patyka! Jak pomylę o St. Nazaire...
   - W St. Nazaire pewnie już sš Tomki i ciupciajš tę twojš Żermenę, aż iskry lecš.
   - Ma szansę się zrehabilitować - dorzucił który. - Musi odstawić tylko pięć patriotycznych 
numerków za każdy kolaboracyjny, szwabski sztos z tobš.
   - Doć rajdania - warknšł Reinhardt. - Zaraz nadleci jaki Tomek i zrobi ci Trondheim 
z dupy!
   Jeszcze tego brakowało. Nadcišgał dyżurny Temat Numer Jeden. Już i tak cały okręt od 
przedziału torpedowego po maszynownię rozbrzmiewał Tematem Numer Jeden. Gówniarze 
wyżywali się w gadaniu. Jeszcze tylko brakowało tego na pomocie podczas wachty. Można było 
dostać kiły od samego słuchania.
   Zemke ucichł natychmiast.
   Wszyscy wyglšdali jak lnišce, czarne kukły. Zapięci szczelnie w ubrania sztormowe, tak żeby 
pomiędzy postawionym kołnierzem uszczelnionym ręcznikiem a okapem zudwestki mieciły się 
tylko okulary lornetek.
   Przepatrywać horyzont. Minuta po minucie i stopień po stopniu. Każda plamka, która pojawi 
się w tej szarej, ołowianej nicoci, to może być cholerny hudson z brzuchem pełnym bomb 
głębinowych.
   Albo mewa.
   Atlantyk nie należał już do nich. Wilki zamieniły się w zwierzynę.
   Korba rygla zakręciła się, a potem ostrożnie uniesiono właz. Człowiek, który stał na drabince, 
najwyraniej uważał, że nie jest odpowiednio ubrany na spacery w takš pogodę. Boczna fala 
łupnęła o kiosk i zasypała ich gradem lodowatych kropli.
   - Szyfrogram do pana pierwszego oficera!
   Reinhardt opucił lornetkę i rozmasował zdrętwiałe palce. Odczekał kolejne przejcie fali, 
a potem wystukał fajkę o stalowy falochron. Pedantycznie - od zawietrznej, żeby popiół i iskry 
poleciały w morze. W rodku wszystko mu się gotowało. Szyfrogram. Zamiast rozkazu powrotu 
szyfrogram.
   Przeciek nad kolektorami głównego zbiornika balastowego, przeciek przy oringach lewego 
wału ruby, brak żarcia, dwie tony paliwa, jedna jedyna torpeda w rurze. Chrapy biorš wodę. 
Wgnieciony cudowny, nowiutki kadłub elastyczny. Wylane osiem akumulatorów, zbocznikowane 
jakimi mieciami. A oni przysyłajš szyfrogram. I to jeszcze taki, którego nie może rozłożyć 
radzik. Chłopak zapewne przepucił już wszystko przez Enigmę i zobaczył tylko słowo pierwszy 
oficer, a potem cišg literowo-cyfrowych bzdur.
   Niedobrze. Szyfrogram jest jak nagły telegram. Nigdy nic dobrego.
   Reinhardt otworzył właz i zszedł na dół, starannie stšpajšc po szczeblach. Rozkosz. Nie trzeba 
zjeżdżać na łeb na szyję, nie trzeba zdzierać gardła przy zanurzeniu alarmowym. Radiowiec stał 
obok z depeszš w ręku, jak nadgorliwy kamerdyner.
   Reinhardt rozsznurował tamy zudwestki i zdjšł jš z daleka od ciała, a potem wzišł się za 
rozpinanie sztormowego płaszcza.
   Zaplenieję w tej gumie, skórach, filcach i wełnach, pomylał. Tu trzeba dostępu powietrza. 
To nie jest tylko kwestia wody, mydła, ani też wody kolońskiej. Od tygodni nie zdjšłem ubrania.
   Gdyby nawet w tej chwili weszła tutaj sama Marlena Dietrich, Marlena otulona tylko 
szlafroczkiem, miękka, pachnšca i gładka, a potem wlizgnęła się do koi i kiwała na niego palcem 
zza zasłonki, nawet by jej nie dotknšł. Wstydziłby się. To nie po ludzku.
   Najpierw kšpiel. Długa kšpiel. Mydło, pumeks, proszek do zębów.
   I żyletka, oczywicie. Zgolić tę paskudnš, cuchnšcš kolš brodę.
   Natrzeć się wodš kolońskš.
   Potem dopiero można pokazać się kobiecie.
   Boże, jak tu cuchnie, jęknšł w duchu. Do końca życia przypuszczalnie nie tknę limburskiego 
sera.
   Jednak przyszło mu do głowy, że nawet najbardziej dojrzały i olizgły limburger to o wiele za 
mało, by odtworzyć niepowtarzalny aromat okrętu podwodnego. To duszny, słodkawy smród 
brudnych ciał, rozkładajšcego się męskiego potu, zwłaszcza tego na stopach, zmieszany z ropš, 
gumš, kwasem akumulatorowym z zęzy, z delikatnš nutš pleni, wymiocin i amoniaku. Do tego 
resztki aromatu neoprenowego kleju i farby. Taki kolo-techniczny odór.
   Bosman nazywał to krótko - mokra bdzina.
   - Panie pierwszy, radiogram. - Radiowiec dgnšł powietrze trzymanš w dłoni kartkš, jakby 
chciał wepchnšć mu jš do ust. Pod rzadkš jak islandzkie porosty, niedorozwiniętš bródkš widać 
było woskowš cerę i czerwone rumieńce na policzkach. Dzieci. To wszystko były dzieci. 
Podwodne przedszkole Północnego Atlantyku. Zapewne tak samo jak na frachtowcach 
i w niszczycielach Tomków. Dziecięca wojna. Ten tutaj podskakuje już ze zniecierpliwienia. No 
i co? No i co? Puchatku?
   - Czekać! - burknšł Reinhardt, walczšc z guzikami zdrętwiałymi i przemarzniętymi na kołki 
palcami. Zdjšł wreszcie ciężki jak nieszczęcie płaszcz i powiesił go na kolumnie peryskopu, żeby 
ociekł. Radiowiec uniósł się lekko na palcach, podsuwajšc znowu swój wistek niczym lokaj 
srebrnš tacę z porannš pocztš, ale Reinhardt, przysiadłszy na skrzyni z mapami, cišgał ciężkie, 
podbite od rodka korkiem i filcem morskie buty.
   - Naprawdę pan sšdzi, że nasz dawca szczęcia, Oberbefehlshaber der Kriegsmarine, 
Großadmiral Karl Dönitz, nie wytrzyma, zanim zdejmę płaszcz?
   Radzik spšsowiał pod swoim złotym puchem.
   - Taa... - wycedził z zadowoleniem Reinhardt, cišgajšc przez głowę wilgotny, sfilcowany 
pulower w nieokrelonym, burym kolorze. Drogi pulower z lamiej wełny, zapinany na zamek 
błyskawiczny aż po uszy, który jeszcze miesišc temu był niebieski. - Włanie tak. Spokojnie i po 
kolei. Nie szarpać się i nie miotać. Zawodowo trzeba, panie radio. Kuk! Co się dzieje z kawš, 
o którš prosiłem pół godziny temu?
   - Się parzy, panie pierwszy.
   - Cholerny zwierzak selcerski, gryzie tę kawę zamiast zmielić - burczał Reinhardt. - Gdzie 
jest mat z centrali? Co tu się dzieje? Zanieć mi to mokre gówno, jak tylko obcieknie. Rozwiesić 
pięknie w maszynowni. Ma być suche jak pieprz za pół godziny! Buty też! Dawaj pan ten 
radiogram.
   Nowiutki, jeszcze niedawno nawet pachnšcy farbš i klejami okręt typu XXI oferował rozmaite 
luksusy, o których na starym U-250 mógł tylko pomarzyć. Dwie toalety zamiast jednej. Prysznic. 
Umywalnia. Niestety, wskutek awarii odsalaczy na razie tylko teoretycznie. Można się było 
wykšpać, ale jedynie w słonej, pompowanej zza burty wodzie. Jednak chyba mniej tu mierdziało. 
Gdyby klimatyzatory lepiej działały, może nawet powietrze można by uznać za czyste. Ale 
najważniejsze, że pierwszy oficer dorobił się malusieńkiego kantorka - niemalże prawdziwej 
kajuty, którš dzielił jedynie z czifem. Cudowne. Co jak kibel w wagonie kolejowym drugiej klasy. 
Na starym VIIC miał tylko koję z zasłonkš w przedziale O, jak każdy oficer pokładowy. Teraz 
z rozkoszš zamknšł drzwiczki z udajšcego drewno arkusza sklejki i mógł rozkoszować się 
namiastkš samotnoci.
   Natychmiast założył inny pulower oraz tenisówki. Odetchnšł ciężko i zabrał się do roboty.
   Położył kartę na maleńkim składanym stoliczku i otworzył drewniane pudło z Enigmš. 
Wyglšdała jak przeronięta, cudaczna maszyna do pisania. Klnšc pod nosem, Reinhardt wyszukał 
w wyłożonych miękko gniazdach cylindry szyfrujšce i założył je na osie. Potem zamknšł oczy, 
bębnišc palcami po stole, następnie spojrzał na kalendarz i w sufit, szukajšc w pamięci aktualnych 
nastaw.
   - 2178, teraz kontakty: REGENBOGEN, ULLA 88 NORDPOL - zamruczał pod nosem, 
ustawiajšc oznaczone literami i cyframi piercienie, a potem przekładajšc wtyczki do 
oznaczonych literowo gniazd. - Szlag by ich trafił, banda błaznów. Komancze w dupę jechani.
   Pisał niewprawnie, kciukami i palcami wskazujšcymi, gryzšc wygasłš fajkę i cedzšc w ustnik 
okropne słowa. Stukał powoli, potykajšc się, niczym gminny urzędnik. Nie znosił tego. Mieli tu 
kalkę, suszki, dziur - kacze i kopiowe ołówki. Walizkowš maszynę do pisania Torpedo, 
zawierajšcš czcionkę ze swastyczkš, i drugš - ze znaczkiem SS. Pływajšca kancelaria porodku 
Atlantyku. Kawa się kończyła, chleb pleniał, brakowało już aspiryny, ale spinaczy - w ż...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin