Marczyński Antoi - GAZ 303 - POWIEŚĆ SZPIEGOWSKA.rtf

(1775 KB) Pobierz

ANTONI MARCZYŃSKI

GAZ 303

 

 

Chcąc sprawiedliwie ocenić twórczość autora, którego powieść oddajemy do rąk naszych Czytelników, powinniśmy przedtem zdać sobie sprawę ze znaczenia powieści sensacyjnej jako takiej. Nie ulega najmniejszej kwestii i zgodzić się z tym muszą i na pewno zgodzą wszyscy historycy literatury, krytycy, społecznicy i moraliści, że idealny byłby taki stan, gdyby wyłączną lekturą wszystkich była twórczość literacka przez wielkie T, której okazy ślicznie oprawne (bardzo często w skórę z bogatymi złoceniami) spoczywają na mahoniowych i palisandrowych półkach bibliotek, z pietyzmem przechowywane i nigdy nie czytane...

Niedawno opowiadano mi anegdotę o pewnej damie, która zakupi­wszy w księgami komplet klasyków polskich w najlepszych i najkosz­towniejszych wydaniach zwróciła się na koniec do księgarza:

„A teraz proszę mi dać coś do czytania...”

Otóż — nie wchodząc w przyczyny, których wyliczanie i analizowa­nie zaprowadziłoby nas zbyt daleko — faktem jest, że dziś główną lekturą nawet sfery wykształconej, nie mówiąc o niższych kręgach kulturalnych, są powieści sensacyjne i to najczęściej obce, w bardzo złych tłumaczeniach, wypaczających tę resztę zdrowego sensu, jaka w nich tkwi, kaleczących bezsumiennie język ojczysty.

Można nad tym załamywać ręce, ubolewać, ale nie można na to zamykać oczu dowodząc wbrew najoczywistszej prawdzie, że tak nie jest.

Gdy się spojrzy pod tym kątem na działalność autorską Antoniego Marczyńskiego, musi się z całym przekonaniem stwierdzić, że jest ona w najwyższym stopniu pożyteczna.

Antoni Marczyński jest szczery i uczciwy, nie pozuje ani na Sienkiewicza, ani na Prusa, ani na Żeromskiego. Mówi wyraźnie, jaki

towar daje; pod tytułami swych powieści umieszcza wskazówkę dla Czytelnika, którego nie zamierza mistyfikować: „powieść sensacyjna”, „powieść sensacyjno-humorystyczna”, „powieść egzotyczna”, „fanta­styczna”, „filmowa”. Nikt nie ma prawa usprawiedliwiać się, że nie wiedział, co bierze do ręki... Wiedział doskonale, i to z pierwszego, niezawodnego źródła, bo od samego autora.

Antoni Marczyński tworząc w ściśle określonym kierunku, zgod­nym z rodzajem swego talentu, pracuje rzetelnie. Jego powieści sensacyj­ne są nie tylko utworami sensacyjnymi; autor stara się je urozmaicić

o              treści z najróżnorodniejszych dziedzin; nie zawierają żadnych nonsen­sów naukowych czy faktycznych, są pisane językiem starannym i po­prawnym, niekiedy pięknym.

Marczyński — co jest tym bardziej godne pochwały, gdy się uwzględni jego zgoła niesamowitą płodność — pracuje więc uczciwie. Jego powieści są skomponowane na ogół starannie, zaplanowane logicznie; autor jest niewyczerpany w wyszukiwaniu ciekawostek i uroz­maicaniu swego materiału.

Służą mu do tego celu najświeższe aktualności, tak modna dziś egzotyka, najważniejsze zdobycze naukowe czy przewroty polityczne i społeczne. W sferę zainteresowań szerokiego już dziś kręgu własnych czytelników Marczyński wciąga sprawy nieraz bardzo ważne i drogą zaciekawienia, bawienia i grania na sensacji popularyzuje je, wprowa­dzając do świadomości Czytelników. Jeżeli są to niewątpliwie sensacje, to również niewątpliwie są to sensacje wyższego, lepszego rzędu...

Granica pomiędzy powieścią interesującą, skupiającą uwagę, a sensacyjną jest niezwykle płynna i trudna do ścisłego przeprowadze­nia. Czy prześliczna powieść Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”, czy groźne „Dzieje grzechu” Żeromskiego nie są toute proportion gardée* w pewnym znaczeniu także powieściami sensacyjnymi? Naszym zda­niem stanowczo tak, chociaż należą do klasycznego skarbca naszej literatury powieściowej.

„GAZ 303” nie pretenduje do tak wysokiej koligacji, ale jako powieść sensacyjna jest naprawdę dobry. I taki przyświecał autorowi cel, i to było ambicją A. Marczyńskiego.

J.K.

* Toute proportion gardée — zachowując proporcje (fr.)

ROZDZIAŁ I

Krwawa pręga

Podniósł rękę, taksówka zwolniła biegu, podjechała do chodnika, stanęła.

              Szpitalna 5 — rzekł otwierając drzwiczki.

Bezmyślnie liczył, łukowe lampy Alei Ujazdowskich, auta mknące naprzeciw na Nowym Świecie, zaś na Chmielnej panienki lekkiego autoramentu.

Wreszcie ulica Szpitalna. Wysiadł. Brama była jeszcze otwarta, lecz dozorca kroczył już przez sień z pękiem kluczy. Przybyłego znał widać, bo zaraz skręcił ku klatce schodowej i otworzył mu windę.

Pensjonat przy ulicy Szpitalnej zajmuje całe piąte piętro dużej kamienicy, klatka dźwigu wjeżdża wprost w korytarz i obcy nie posiadający klucza muszą dzwonić. Juliusz Solarski wyczekał się nieźle tym razem, zanim go pokojówka uwolniła z oszklonej celi zawieszonej nad pięciopiętrowym szybem.

Hwtgjy A, to pan — rzekła. ggPan dziedzic się ucieszy, wyglądał pana niecierpliwie. Zaniosłam mu właśnie kolację.

Przybyły skinął głową i ruszył dalej energicznym, sprężystym krokiem.

Korytarz skręcał w lewo, a potem zwężał się i wydłużał w prosty, mdło oświetlony tunel, poznaczony po obu stronach prostokątami drzwi od pokoi pensjonatowych gości; ostatnie drzwi po prawej ręce wiodły do ęhwilowego mieszkania Zygmunta Solarskiego. Na desce z numerami wisiały prawie wszystkie klucze od pokojów, widać większość lokatorów jeszcze nie powróciła z miasta. I dlatego tak

cicho tutaj tym razem — pomyślał Juliusz, który zetknął się tu nieraz z gwarem właściwym wielkim hotelom.

Nagle stanął jak wryty. Skrzydło jednych drzwi z lewej strony otworzyło się gwałtownie i na zewnątrz zamajaczył kobiecy profil z ustami rozwartymi do krzyku.

              Ratu...!!!

Nabrzmiały od zgrozy głos zamarł w pół słowa zduszony czyjąś dłonią, którą ręce napadniętej, obnażone, wijące się jak węże, próbowa­ły oderwać. Potem ktoś wciągnął wyrywającą się kobietę do pokoju, drzwi zatrzasnęły się z łoskotem, klucz zazgrzytał w zamku i wszystko, ucichło, wszystko zniknęło, tylko w miejscu, gdzie przed chwilą na tle prostokątnej smugi światła wydostającego się z otwartych drzwi szamotało się rozpaczliwie dwoje ludzi, wykwitła obecnie mała jasna plamka. Solarski pojął rychło, skąd się wzięła:

. 7— Klucz wyjęto z zamku gg- warknął podchodząc szybko ku drzwiom, poza którymi rozgrywać się musiała jakaś tajemnicza scena.

              Mówią po rosyjsku jak rodowici Moskale—zauważył pochwyciwszy uchem strzępy rozmowy.

Po chwili zastanowienia wzruszył ramionami. Doszedł do przekona­nia, że tamtych dwoje jest albo małżeństwem, albo parą kochanków lub wreszcie „kochającym się” rodzeństwem. Uznawszy tedy, iż nie miałoby najmniejszego sensu wtrącać się w czyjeś prywatne sprawy, postąpił krok naprzód zamierzając ruszyć w swoją stronę, kiedy przykuł go znów do miejsca krzyk Rosjanina, nabrzmiały wściekłością i groźbą:

              Powiesz, żmijo, albo zatłukę cię na śmierć!

Solarski bezwiednie cofnął się ku drzwiom i nie zastanawiając się, co czyni, pochylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza do wnętrza pokoju. Pośrodku, pod wiszącą lampą siedziała w fotelu młoda kobieta w pozie wyrażającej zupełną apatię; jej ręce spoczywające bezwładnie na kola­nach były skrępowane koło przegubów białym ręcznikiem, a podobna opaska przecinała jej twarz na wysokości ust.

              Związał ją i zakneblował jej usta — wyszeptał Juliusz ze zgrozą, po czym zaczął szukać wzrokiem napastnika, który stał gdzieś poza jego polem widzenia. Zobaczył go dopiero, kiedy mężczyzna wysunął się na środek pokoju i potrząsając trzymanym w dłoni krótkim bykowcem, pochylił się nad swą ofiarą.

              Mówisz czy nie?! — zasyczał. Kiedy wzruszyła' apatycznie ramionami, zamachnął się. Juliusz usłyszał złowrogie chlaśnięcie, głuchy jęk bólu i ujrzał gwałtowny skurcz ciała napadniętej.

Tego już mu było za wiele. Energicznie zapukał i nie czekając przyzwolenia nacisnął klamkę. Ale drzwi nie ustąpiły, były zamknięte na klucz, o czym w wzburzeniu zapomniał.

              Otworzyć! — rzekł ostro i znów zastukał, jeszcze silniej tym razem. W odpowiedzi zgasło światło w pokoju i nastała grobowa cisza.

Przyłożył ucho do drzwi, nadsłuchiwał pilnie. Po chwili wyłowił szmer ostrożnych kroków, szelest jedwabnej tkaniny i echo gorącz­kowego szeptu: ktoś westchnął ciężko, ktoś nadepnął na skrzypiącą deszczułkę parkietowej posadzki, aż w końcu Juliusz zniecierpliwił się nie na żarty tą grą w ślepą babkę:

              Otworzyć albo zaalarmuję cały pensjonat i policję — oświadczył zbliżywszy usta do dziurki w zamku.

To pomogło. Tam wewnątrz zabłysło znów światło, zabrzmiały energiczne kroki i rozległ się chrobot klucza; ktoś otworzył drzwi ruchem ostrym, niecierpliwym i Juliusz Solarski przekroczył próg.

Badawczym spojrzeniem ogarnął cały pokój, umeblowany przy­zwoicie, ale z przeklętym szablonem hotelowym, potem zerknął podej­rzliwie w stronę łóżka, już posłanego do spania, lecz nie zmiętego, a wreszcie zwrócił oczy na stojącą na tle wielkiego lustra kobietę. I już nie mógł od niej oderwać wzroku. Oczarowała go ta piękna nieznajoma, ujęła za serce dziewczęcą urodą i przepełnionym wdzięcznością spoj­rzeniem swoich wspaniałych podłużnych oczu. Łoskot zatrzaśniętych drzwi przerwał tę niemą adorację; Juliusz odwrócił się i stanął oko w oko z napastnikiem. Jegomość ten, liczący około czterdziestu lat, wyglądał na skończonego dżentelmena i gdyby nie scena, której Solarski był przed chwilą naocznym świadkiem, nigdy by tego wytwornego pana nie posądził o chamskie maniery. Nie było jednak czasu na dalsze refleksje, bowiem Moskal, zamknąwszy drzwi, natarł z impetem na intruza: i m- Kim pan jest i jakim prawem wdziera się pan do prywatnego mieszkania? — spytał ostro całkiem poprawną polszczyzną.

Prawem dżentelmena, który słyszał jęki maltretowanej kobiety —- odparł Juliusz podobnym tonem.

Błyski hamowanego gniewu w nieco skośnych oczach tamtego ustąpiły miejsca doskonale udanemu zdziwieniu. v itsr Maltretowanej?—powtórzył zdziwiony, -r- Wiera, czyja dobrze słyszałem? — zwrócił się do kobiety.

Nie odrzekła ani słowa, Juliusz, obserwujący ją bacznie, odniósł wrażenie, że z obojętnością odnosi się do konfliktu mężczyzn, którego

była w końcu główną przyczyną; ubodło go to trochę, ale wypalił prosto | mostu:

              Milczenie tej pani demaskuje pańską obłudę, ale dla mnie miarodajne jest przede wszystkim to, co sam słyszałem i widziałem!

              „Widziałem”! Zatem dżentelmen podglądał przez dziurkę od klucza? — wtrącił Rosjanin zjadliwie.

              Wypraszam sobie zbędne uwagi, zrozumiano?!

              A ja mam ochotę wyprosić pana za drzwi, zrozumiano?!

              Wyjdziemy obaj w takim razie. Komisariat policji jest tu naprzeciw, przy ulicy Przeskok 2.

Tym razem dęty w języku Moskal zrezygnował z repliki. Łagodnie, niemal prosząco oświadczył, że przez wzgląd na narzeczoną pragnąłby uniknąć skandalu.

              Wieroczka, wyjaśnij panu, że jego rycerska interwencja jest naprawdę zbyteczna — rzekł podchodząc do zamyślonej kobiety. Szeptem rzucił jakieś słowo, które ją zelektryzowało; ocknęła się z zadumy, spojrzała na Juliusza ciepło, serdecznie i zaczęła mówić z nerwowym pośpiechem:

              Borys Siemionowicz ma rację... Posprzeczaliśmy się troszkę, ot i wszystko. Nic poważnego doprawdy. Nic mi nie zagrażało, zapewniam pana, mimo to czuję się w obowiązku podziękować panu za dobre chęci i jego rycerskość. — Powiedziawszy to podeszła do Solarskiego i podała mu dłoń w taki sposób, jakby koniecznie chciała, aby ją ucałował. Uczynił to z zapałem, ale pochylając się do jej zgrabnej rączki zobaczył powyżej przegubu krwawą pręgę, która wysunęła się z szerokiego mankietu narzutki obszytej futrem.

              Pan także tutaj mieszka? — spytała nagle Wiera.

              Niestety nie. Tylko mój kuzyn, którego szedłem właśnie od­wiedzić, kiedy posłyszałem odgłosy tej... sprzeczki państwa...

              Znowu kogoś diabli niosą? — sarknął Rosjanin, gdy nagle zapukano do drzwi. — Raut u ciebie, Wieroczka, czy jak? Proszę wejść.

Tym razem w progu stanęła pokojówka, ta sama, która Juliusza wypuściła z windy. Zdziwiła się trochę zobaczywszy go tutaj, ale nie powiedziawszy nic zwróciła się do Borysa:

              W jadalni jest telefon do pana.

              Zaraz przyjdę — odparł ekspediując pokojówkę wyniosłym gestem do drzwi i spojrzał wyzywająco na Juliusza, jakby miał zamiar rzec: „Czy pójdziesz nareszcie stąd, czy mam cię wyrzucić na zbity

pysk?” Że jednak tamten był równie wojowniczo usposobiony, nastała chwila uciążliwego milczenia, które w końcu przerwała Wiera:

              Proszę iść załatwić swój telefon, Borysie Siemionowiczu, a pan dotrzyma mi towarzystwa przez ten czas, dobrze?

              Z największą przyjemnością — oświadczył z zapałem Solarski i z trudem pohamował wybuch śmiechu widząc minę wychodzącego Borysa.

Kiedy zostali we dwoje, Wiera podbiegła na palcach do drzwi i nadsłuchiwała przy nich przez kilka sekund. Potem szybkim ruchem zrzuciła narzutkę — bez tego okrycia, które przyozdobione futrzanym kołnierzem i szerokimi rękawami czyniło jej smukłą sylwetkę tęższą, wyglądała jeszcze ponętniej. Nie dlatego jednak zdjęła narzutkę ani nie po to, by zaprezentować swoją toaletę balową.

              Widzi pan? — spytała szeptem wyciągając przed siebie obnażone ramiona, jędrne, toczone i... pokryte sińcami, a ponad przegubem dłoń przecinała ukośna pręga. — Zasłoniłam się rękami, inaczej miałabym ślady na twarzy!

Solarski zgrzytnął zębami i zacisnął pięści.

              *0* Jakim prawem ten łotr, brutal!... — wybuchnął. Nie pozwoliła mu mówić. Impulsywnie położyła mu dłoń na ustach i obejrzała się trwożnie w stronę drzwi.

HSS§S Cicho! — wyszeptała. — Nie tu, nie trzeba teraz o tym mówić. Pański adres? — Szybko wyjął z portfela swój bilet wizytowy i wręczył go jej. — Dam znać, ale teraz niech pan już idzie do swego kuzyna.

              A czy nie lęka się pani?

|j§N On zastanie te drzwi zamknięte odparła. Wzięła z krzesła czarną narzutkę, laskę i melonik, a wypuszczając Juliusza z pokoju rzuciła to wszystko w korytarzu na podłogę. Tuje sobie znajdzie pan Łapin *— roześmiała się i kopnęła melonik, że potoczył się po dywanie jak piłka. Była to bardzo dziecinna zemsta, choć nie pozbawiona wdzięku w wykonaniu pięknej Wiery; tego zdania był przynajmniej Juliusz Solarski.

              Czy mógłbym być pani w czym pomocny? — spytał jeszcze, nie znajdując już innego pretekstu do zatrzymania czarującej dziewczyny w uchylonych drzwiach.

              Pomocny? Mój Boże, gdyby pan miał dużo wolnego czasu, prosiłabym gorąco, by się pan mną zaopiekował w Warszawie. Taka tu jestem sama, zupełnie sama... Ale to śmieszne, co mówię, prawda?

Cicho! Słyszy pan? Kroki! On wraca! Proszę odejść zaraz i unikać wszelkich konfliktów z Borysem. Błagam o to! — Posłała mu najpięk­niejszy uśmiech, zamknęła drzwi, a chrobot klucza w zamku oznajmił Juliuszowi, że: dzisiaj już jej nie ujrzy.

ROZDZIAŁ II Ostrzeżenie

Nazajutrz po południu zajechał do pensjonatu niski szpakowaty mężczyzna. Gospodyni zaproponowała mu duży pokój, którego okna wychodzą na Szpitalną, ale to mieszkanie nie przypadło do gustu gościowi.

              Nie lubię zgiełku ulicznego — rzekł i zażądał pokoju od strony dziedzińca. Spełniła to życzenie zaznaczając mimochodem, zapewne po otaksowaniu wzrokiem lichej jesionki gościa i jego tekturowej walizki, że nie ma pokoi poniżej dwudziestu złotych za dobę i rozczarowała się przyjemnie, gdy przybyły machnął ręką wzgardliwie.

              Czy wolno wiedzieć, jak długo szanowny pan zamierza u nas pozostać? — spytała już całkiem uprzejmie.

              Może kilka dni, a może kilka miesięcy — brzmiała ostrożna odpowiedź. — Wszystko zależy od tego, jak mi pójdą interesy. No tak, pokoik podoba mi się, owszem, owszem... A co jest za tą kotarą?

              Drzwi, proszę pana, ale z obu stron zamknięte na głucho.

              Tamten sąsiedni pokój jest zajęty? Można wiedzieć, kto tam mieszka? — spytał przybyły skubiąc swoją kozią bródkę.

              Pewna Rosjanka, ale to bardzo spokojna osoba: nie gra, nie śpiewa, nie trzyma psów, na pewno nie będzie pan narzekał na sąsiedztwo.

              Daj Boże — westchnął gość odwracając twarz ku oknu, by gospodyni nie dostrzegła uśmiechu zadowolenia, jaki mu zaigrał na wargach.

              Pan zapewne chce się odświeżyć po podróży. Przyślę za chwilę dzbanek gorącej wody i blankiet meldunkowy, który proszę łaskawie zaraz wypełnić.

              Doskonale.

Kiedy przysłana pokojówka weszła do pokoju nowego lokatora, mężczyzna z bródką paradował już w ciepłej piżamie, a z na pół wypróżnionej walizki spływała barwna kaskada próbek wełnianych materiałów.

              Podobają się panience, co? — zagadał łaskawie i przymierzył dziewczynie kolejno kilka najbardziej jaskrawych prostokątów materii.

              Wełna pierwszorzędna. Już to nasze bielskie wyroby nie ustępują w niczym angielskim, a fabryka, której jestem reprezentantem, tworzy prawdziwe arcydzieła. O, proszę dotknąć paluszkami — zachęcał uprzej­mie, choć „paluszki” przysadzista dziewucha miała grube i czerwone. Po kilku dalszych komplementach i poufałym uszczypnięciu niewieściego podbródka nowy gość pozyskał sobie sympatię pokojówki, co w życiu pensjonatowym jest kwestią dużej wagi; dziewczyna zerknąwszy w koryta­rzu na wypełniony blankiet meldunkowy stwierdziła, że pan Jan Sobieraj, agent handlowy, to całkiem porządny gość i w dwie godziny później przybiegła z przyjemnością oznajmić mu, że „telefon czeka w jadalni”.

              Telefon do mnie? — zdumiał się nowy pensjonariusz. — Nie, to chyba omyłka.

              Sama odbierałam — zaperzyła się dziewczyna. — Tamten pan powiedział wyraźnie, żeby poprosić pana Jana Sobieraja.

Kręcąc wciąż głową ze zdziwienia, agent pospieszył do jadalni, gdzie przy drzwiach wisiał aparat telefoniczny do dyspozycji pensjonatowych gości.

              Czy mówię z panem Sobierajem? — zarechotał w słuchawce męski głos, całkiem nie znany mężczyźnie z bródką.

              Tak. Z kim mam przyjemność? ,

m- Tu firma „Humbug”, łaskawco. Dowiedziawszy się o pańskim przybyciu do Warszawy, zgłaszamy się sami do pana. Chcielibyśmy zakupić kilkaset kilometrów czarnego sukna z fabryki, którą pan reprezentuje... Interesuje pana zapewne, po co nam tyle czarnego materiału, co?

              Istotnie — wybąkał mężczyzna, zaintrygowany, ki diabeł wywą- chał tak prędko jego adres i w jakim celu pokpiwa sobie z niego w ten sposób.

              Potrzeba nam — ciągnął dalej nie znany dowcipniś — bo w tych dniach cała Warszawa przywdzieje żałobę po największym durniu, jakiego świat widział, mianowicie po panu Rafale Króliku, rzekomym Janie Sobieraju!

Mężczyzna jęknął ogłuszony jak po ciosie obuchem w głowę.

              Kto tam mówi, do kroćset! — huknął oprzytomniawszy nieco.

              Człowiek, który wobec pana nie żywił nigdy wrogich zamiarów, a który dę, idioto, zastrzeli jak psa, jeżeli zaczniesz się mieszać do nie swoich spraw. Mam na myśli młodą osobę nazwiskiem Wiera Rusanow, uważa pan? Wiem wszystko. Że porucznik Juliusz Solarski był dzisiaj rano w waszej kancelarii, że prosił detektywa Szafrana, aby otoczył opieką pannę Rusanow, że detektyw, nie mając sam czasu, zlecił tę pracę swojemu pomocnikowi, czyli panu. Wystarczy? Czy mam jeszcze powtórzyć słowa, jakie pan, niemądry pyszałku, powiedziałeś do Solarskiego? „Może pan mi zaufać, poruczniku, pannie Rusanow włos z głowy nie spadnie, a jej wrogów unieszkodliwię w ciągu trzech dni”. Tak pan powiedział czy nie tak?

*i>>— Taaak—bąknął pod nosem zdruzgotany Rafał Królik. W pierwszej chwili zamierzał rzucić słuchawkę na widełki, ale po namyśle postanowił słuchać dalej licząc, że tajemniczy a zuchwały rozmówca w ferworze powie więcej, niżby jego interes i zwykła przezorność wymagały.

              I jakże niefachowo zabrał się pan do roboty — triumfował tamten w dalszym ciągum^ Wojażer, biedny agencina zajeżdża do drogiego pensjonatu, wybiera pokój obok mieszkania Wiery, a w dodat­ku przyjeżdża z dworca na godzinę przed przyjściem krakowskiego pociągu, którym powinien przybyć z Bielska... Mówię to wszystko po to, aby pana czegoś nauczyć; lubię mieć do czynienia z mądrym przeciwnikiem, idiotów tępię bez litości!

              Niech się pan nie unosi, drogi Borysie odciął się Rafał Królik.

              Bo nie wątpię, że mam wątpliwą przyjemność gawędzić z panem Borysem Siemionowiczem Łapinem, o którego wytwornych manierach coś niecoś słyszałem... No i co? Zaprzeczy pan? Czy zagramy w otwarte karty?

              Dobrze! — padło twardo po krótkiej pauzie. — Zatem jako lojalny przeciwnik ostrzegam pana stanowczo przed...

              Wiem — wtrącił Rafał Królik z humorem — przed mieszaniem się w cudze sprawy. Niestety na tym właśnie polega wykonywanie zaszczytnego zawodu detektywa, że...

              A więc między nami walka na śmierć i życie!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin