Caldwell Erskine - NAJLEPSZE NOWELE - 57 NOWEL.rtf

(2171 KB) Pobierz

ERSKINE

CALDWELL

NAJLEPSZE NOWELE

 

Autorem niniejszego, nowego, wyboru nowel Erskine’a Caldwella jest Kazimierz Piotrowski, jeden z najwybitniejszych powojennych tłumaczy literatury amerykańskiej, jej znawca i niestrudzony propagator.

Znając Jego osobiste zaangażowanie w każdą z tłumaczonych po­zycji — jest bowiem Kazimierz Piotrowski zarazem tłumaczem większo­ści zawartych w „Najlepszych nowelach” opowiadań — jestem przeko­nana, że chciałby sam napisać słowo wstępne do książki, do której przy­wiązywał tak wielką wagę. Niestety, nie zdążył tego zrobić. Myślę więc, że najstosowniej będzie posłużyć się tutaj fragmentami obszernego uza­sadnienia, jakie Kazimierz Piotrowski przedstawił wydawnictwu skła­dając propozycję niniejszego wyboru.

„Amerykańska nowelistyka ma długą i wspaniałą tradycję. Wystarczy wymienić, że uprawiali ten gatunek literacki Washington Irving, Natha­niel Hawthorne, Edgar Allan Poe, Herman Melville, Henry James, Stephen Crane, Mark Twain, Jack London, O. Henry, Scott Fitzgerald, Robert Penn Warren, Ernest Hemingway, William Faulkner i Truman Capote.

Wśród tego literackiego towarzystwa Erskine Caldwell zajmuje po­czesne miejsce. Jako nowelista zyskał sobie uznanie i ogromną popu­larność w świecie dzięki mistrzowskiemu opanowaniu formy tego trud­nego gatunku literackiego i dzięki temu, że nie ma sobie równego w znajomości życia amerykańskiego, zwłaszcza na Południu. Pisarz ten w sposób wstrząsający ukazuje los kolorowych i. białych nędzarzy. Jest też Caldwell malarzem amerykańskiego krajobrazu i obyczaju, rzetel­nym, wrażliwym na barwy świata i bystrym obserwatorem ludzkich zachowań.

Bohaterami jego opowiadań są ludzie prości, wśród których pisarz żył. Daleko się trzyma od dydaktyki i ferowania wyroków społecznych, a przecież wymowa jego pisarstwa jest jednoznaczna.

(...) Nowelistyczny dorobek Caldwella obejmuje dziś ponad sto pięć­dziesiąt opowiadań. Mój wybór zawiera 57 nowel. (...) Wybrane nowele ułożyłem w porządku chronologicznym. (...) Wybór jest, w moim prze­konaniu, reprezentatywny. (...) Uważny Czytelnik zorientuje się, że zwróciłem uwagę nie tylko ną treść, ale i na rozmaitość formy lite­rackiej”.

Tyle nieżyjący już autor wyboru. Na koniec należy wspomnieć, że

część opowiadań ukazała się po raz pierwszy w polskim przekładzie w roku 1957 nakładem „Czytelnika” w tomie pod tytułem „Szarlatan i inne opowiadania”. Niektóre z nich prezentujemy w nowym tłumacze­niu Kazimierza Piotrowskiego.

Zofia Uhrynowska

W SOBOTĘ PO POŁUDNIU

Tom Denny odsunął kawał mięsa i wyciągnął się na ladzie. Pragnął położyć się na grzbiecie i odpocząć. W jatce lada była jedynym miej­scem, na którym można było wygodnie się wyciągnąć, a Tom musiał od czasu do czasu wypocząć. Leżąc tak, mógł na krawędzi lady oprzeć jedną nógę, założyć na nią drugą i — z kawałkiem tylnej krzyżowej pod głową — czuć się niezwykle błogo. Mięso było orzeźwiająco chłod­ne — Tom właśnie przyniósł je z lodówki. Chciał przez chwilę odpo­cząć, więc rozlokował się na ladzie możliwie najwygodniej. Zrzucił buty, żeby móc poruszać palcami nóg.

Jatka Toma nie pachniała zbyt pięknie. Klienci, którzy wchodzili tu po raz pierwszy, aby kupić mięso, pytali zawsze, co to takiego zdechło tutaj pod podłogą. Zapach pogarszał się z roku na rok.

Tom odgryzł kawałek tytoniu do żucia i wygodniej rozłożył się na ladzie.

Naokoło bzykała chmara much — leniwych, dokuczliwych, tłustych i ociężałych much, które żyły w jatce Toma. Siatka druciana na drzwiach frontowych powstrzymywała niektóre z nich przed dostaniem się do środka, ale jeśli udało się im tam dostać i nażłopać świeżej krwi z lady, wiedziały już, jak dolecieć do tylnych drzwi, na których nigdy nie było siatki.

Mięso sprzedawane przez Toma jedli wszyscy i wszystkim ono sma­kowało. W mieście nie było innego rzeźnika. Wchodziłeś więc i mówi­łeś: — Halo, Tom, cóż tam dziś słychać? — Wszystko w porządku, tylko moja stara znów ma gorączkę i dreszcze. — Następnie, gdy Tom skoń­czył opowiadać, jak się czuje człowiek mający gorączkę i dreszcze, mówiłeś: — Proszę o funt kotletów wieprzowych, Tom. — A Tom od­powiadał: — Już się robi. — Podczas gdy stałeś czekając na kotlety, Tom w skupieniu obracał dwa lub trzy razy kawał wołowiny, po czym odrąbywał funt mięsa wieprzowego. Jeśli zażądałeś cielęciny, Tomowi nie sprawiało to różnicy. Hałaśliwie uderzał kilka razy o ladę wołowiną, po czym dawał ci cielęcinę. Wszyscy byli zadowoleni. Zapytaj Toma

o              każdy rodzaj mięsa, jaki potrafisz nazwać, a Tom będzie je miał wła­śnie na ladzie, czekając tylko na odrąbanie i zważenie.

Tom odegnał muchy od twarzy i zdrzemnął się na chwilę. Było po­łudnie. Ludzie ze wsi nie przyjechali jeszcze do miasta. Był okres zbio­rów i wszyscy pracowali bez przerwy do dwunastej w południe, orien­

tując się według słońca, chociaż czas urzędowy, obowiązujący na ko­lejach, był o pół godziny wcześniejszy. O tej porze dnia nie było więc prawie nikogo w mieście, mimo że była sobota. Wszyscy mieszkańcy miasteczka, którzy chcieli kupić mięso na sobotni obiad, dostali już to, czego potrzebowali, a było jeszcze za wcześnie, żeby kupować mięso na niedzielę. Ażeby mięso na niedzielę było świeże, najlepiej było kupić je u Toma w sobotę około dziesiątej wieczorem. Potem mogłeś przynieść je do domu i być zupełnie pewnym, że nie zepsuje się do południa na­stępnego dnia — jeśli nie będzie wyjątkowego upału.

Muchy brzęczały i siadały na ustach i nosie Toma. Odganiał je dłonią i próbował zasnąć wyciągnięty na ladzie z kawałkiem chłodnej tylnej krzyżowej pod głową. Od żucia tytoniu ślina napływała mu do ust i ściekała do gardła, więc co pewien czas musiał ją wypluwać.

W kącie za wystawą, na której leżały wątroby i móżdżki, stało pu­dełko od cygar do połowy wypełnione trocinami, ale z pozycji, w której Tom się znajdował, nie mógł splunąć tak daleko i dokładnie. Ślina brunatna od tytoniu rozpryskiwała się na podłodze, .między ladą i pu­dełkiem od cygar. Ta odrobina, która spadała na kawał tylnej krzyżo­wej, nie miała żadnego znaczenia: większość klientów myła przecież mięso przed ugotowaniem go i zjedzeniem.

Tylko te przeklęte muchy uporczywie brzęczały i gryzły, a nie ma nic podlejszego niż leniwe, nażarte muchy w jatce, letnią porą. Tom spędzał je z nosa i odganiał od ust, jak tylko mógł nie ruszając się za­nadto. Po chwili dał temu spokój.

Gdy Jim Baxter wybiegł z zakładu fryzjerskiego na rogu i wpadł tylnymi drzwiami, Tom rozkoszował się drzemką. Jim był wspólnikiem Toma i niekiedy, w bardziej ruchliwe dni, przychodził mu pomagać. Był to ogromny, rosły mężczyzna, niemal dwa razy większy od Toma. Nosił stale duży czarny kapelusz o szerokim rondzie i niebieską koszulę z rękawami zawiniętymi po łokcie. Miał ogromny jajowaty brzuch, z którego stale zsuwały się bryczesy. Idąc ustawicznie je podciągał. One jednak wciąż się obsuwały, tak że zdawało się, iż lada chwila w ogóle opadną i zaplączą się pod nogami. Jim nie używał szelek. Pasek wy­glądał bardziej sportowo.

Tom drzemał, gdy Jim wbiegł tylnymi drzwiami i potrząsnął go za ramię. Wielka czereda much ułożyła się do snu na ustach Toma. Jim je spłoszył.

              Hej, Tom, Tom! — krzyczał zdyszany. — Obudź się, Tom. Zbudź się szybko.

Tom zeskoczył na podłogę i włożył buty. Był przyzwyczajony do tego, że ludzie przychodzili i budzili go po to, aby kupić kawałek krzy-

żowej lub kawałek szynki za ćwierć dolara, i w pierwszej chwili wziął Jima za klienta. Przesunął grzbietem dłoni po ustach, aby spędzić muchy.

              Cóż u diabła — prychnął podnosząc wzrok i widząc stojącego obok Jima. — Czego chcesz?

              Chodź, Tom. Weź strzelbą. Idziemy w dół rzeki, za Murzynem.

              Boże Wszechmocny! — krzyknął Tom rozbudzony zupełnie.

Chwycił Jima za ramię i zaskomlał:

              Idziesz łapać Murzyna? Naprawdę?

              Do licha, masz słuszność, Tom. Znasz tego starego Negra, który kiedyś pracował przy kolei? To jego właśnie idziemy łapać. Damy mu dobrą szkołę, temu Murzynowi. Jakąś godzinę temu, tu niedaleko, na drodze, powiedział coś do najstarszej córki Freda Jacksona. Fred opo­wiedział nam o tym u fryzjera. Dalej, Tom, musimy się śpieszyć. Zdaje mi się, że się z nim za chwilę pobawimy.

Tom zasznurował buty i pobiiegł przez ulicę za Jimem. W ręce trzy­mał strzelbę, a Jim ściągnął tasak z lady. Na pewno złapią przeklętego Murzyna i poślą go do piekła razem z jego przeklętą czarną skórą.

Tom wraz z jakimiś innymi ludźmi wcisnął się do auta. Jim wsko­czył na stopień drugiego wozu w chwili, gdy ten ruszał. Trzydzieści albo czterdzieści aut jechało już w stronę wąwozu, a jeszcze więcej przy­gotowywało się do drogi.

Mieli upatrzone miejsce nad rzeką. Była tam polana w lasku przy drodze, a .na niej w sam raz dość miejsca, aby należycie zrobić to, co zamierzali. Tuż obok znajdowało się mnóstwo suchych gałęzi, a pośrodku polany solidne drzewo ambrowe.

Samochody zatrzymały się i ludzie wyskoczyli z nich * pośpiechem. Niektórzy pobiegli po Willa Maxie. Will był właśnie tym starym Murzy­nem. Powinni znaleźć go w domu, przy'uprzątaniu bawełny. Will upra­wiał dobrą bawełnę. Wycinał najpierw całą trawę, a potem osypywał ziemię wzdłuż rzędów bawełny. Każdy inny uprawiał bawełnę nie za­dając sobie trudu wycinania trawy. Ale Will był niegłupim Murzynem. Potrafił także z jednego akra otrzymać mnóstwo kukurydzy. Ale Willa nikt nie lubił. Dzięki wycinaniu trawy przy uprawie bawełny i kukury­dzy Will zarabiał zbyt wiele pieniędzy. Zarabiał więcej, niż Tom i Jim potrafili zarobić w swym sklepie sprzedając ludziom mięso.

Doc Cromer przysłał chłopca ze swojej drogerii z sześcioma skrzyn­kami coca-coli i kawałem lodu w cebrze. Do cebra nalano błotnistej wody ze strumienia, .następnie włożono do niego kawał lodu i trzy skrzynki coca-coli. Po jej sprzedaniu chłopak miał włożyć do cebra

dalsze trzy skrzynki, aby ochłodzić napój. Każdy lubił pić • coca-colę w wielkich ilościach, jeśli była dobrze zamrożona.

Tom zagłębił się w lasek, aby wypić łyk żytniówki z Jimem i Huber- I tem Wellsem. Hubert — dokądkolwiek się wybierał — zawsze brał | sobą dzban żytniówki. Sam ją wyrabiał za pomocą własnego apara- j tu i nieźle sobie żył sprzedając ją w gmachu sądu i w zakładzie fryzjer­skim. Hubert wyrabiał najlepszą żytniówkę w całym okręgu.

Willa Maxie pośpiesznie prowadzono szerokim gościńcem. Za nim widać było z tuzin mężczyzn poszturchujących go laskami. Will się po­starzał. Miał żonę i trzy dorosłe córki, wszystkie zamężne i samodzielne. Will był porządnym Murzynem, nie mieszał się do nie swoich spraw, schodził z drogi, gdy spotkał białego, i w ogóle znał swoje miejsce. Ale nikt go nie lubił. Will zarabiał zbyt wiele pieniędzy wycinając trawę ze swych pól bawełnianych.

Nadbiegał teraz gościńcem popędzany przez tamtych. Wszystko było przygotowane: wielki stos chrustu, pętla na szyję i druga* na nogi. Tym się go przywiąże. Były tam także dwie lub trzy bańki z benzyną.

Chłopiec Cromera robił świetny interes na swojej coca-coli. Z pierw­szych trzech skrzynek zostało w cebrze tylko pięć czy sześć butelek. Chłopiec miał zamiar włożyć teraz do niego inne skrzynki, ażeby napój dobrze zamrozić. Każdy chętnie sobie popił od czasu do czasu. Chłopiec Cromera sprzeda prawdopodobnie wszystko i będzie musiał wrócić do miasteczka, żeby przywieźć jeszcze kilka skrzynek. A dzisiaj przecież nie było nawet takiego wielkiego tłumu. To upał kazał ludziom pić tak wiele zimnego płynu. Dziś zebrało się tu zaledwie sto pięćdziesiąt lub sto siedemdziesiąt pięć osób. Nie było czasu, żeby zebrać więcej ludzi. Tom także by tu nie przyszedł, gdyby Jim nie nadbiegł i nie opowie­dział mu o tym podczas jego drzemki na ladzie.

Will Maxie nie pijał coca-coli. Will nigdy nie wydawał pieniędzy na takie rzeczy. To właśnie w nim ludzi drażniło. Był, psiakrew, zbyt po­rządny jak na Murzyna. Nie pił żytniówki ani jej nie pędził; nie nosił przy sobie noża ani brzytwy; odkrywał głowę, gdy spotkał białego, i żył ze swoją własną żoną. Ale teraz go mieli. Do diabła z jego przeklętą czarną skórą. Teraz go mieli — i nie będzie już mógł więcej wycinać trawy ze swych bawełnianych pól. Przywiązali go do drzewa ambrowe­go nad rzeką, jedną pętlę zarzucili mu na szyję, drugą skrępowali ko­lana. Tak, proszę państwa, mieli nareszcie Willa Maxie z jego czarnym pyskiem. Nie będzie już więcej wycinał trawy ze swych bawełnia­nych pól.

Tom czuł się dobrze. Hubert dał mu jeszcze raz się napić. Hubert byl przyzwoitym człowiekiem. Pędził znakomitą żytniówkę. Tom lubił

go za to. I w każdą sobotę wieczorem Hubert kupował swej żonie wielki kawał mięsa na niedzielę. Pięknego mięsa. Tom odrąbywał kawał mięsa, a Hubert zabierał je do domu i robił z niego prezent żonie.

Will Maxie pogrążał się w dymie. Gdy już prawie umierał, poczęsto­wali go ołowiem. Tom stał z tyłu, celował i strzelał do Willa ze swej strzelby, pośpiesznie ją repetując i nabijając na nowo. Około czterdzie­stu lub pięćdziesięciu innych mężczyzn także miało strzelby. Nadziewali Willa ołowiem tak, że wreszcie ciało jego zwisło bezwładnie na pętli zaciśniętej dookoła szyi.

Chłopiec Cromera wyprzedał wszystko. Rozkupiono cały lód i wszyst­kie butelki. Doc Cromer będzie bardzo zadowolony, gdy chłopak przy­niesie mu te wszystkie pieniądze. Sprzedał sześć pełnych skrzynek po 10 centów butelka. Gdyby przyniósł jeszcze jedną albo i dwie skrzynki, sprzedałby je równie łatwo. Każdy lubi coca-colę. Nic tak nie smakuje w upalny dzień, zwłaszcza gdy napój jest dobrze zamrożony.

Po pewnym czasie ludzie chcieli podciągnąć ciało w górę i przy­wiązać je do gałęzi, tak żeby mogło tam wisieć, ale Tom i Jim nie mogli już czekać i wrócili do miasta pierwszym wozem, który ich zabrał. Śpieszyli się bardzo. Stracili kilka godzin i teraz była już prawie czwarta. Mnóstwo ludzi przychodziło wcześnie po południu, aby dostać mięso na niedzielę, zanim wykupią je okoliczni farmerzy. Tom i Jim musieli śpieszyć się z powrotem, otworzyć sklep, krajać kotlety i rąbać kości na zupę. Tom był rzeźnikiem. Wykonywał wszystkie prace przy mięsie. Zabijał krowę i ćwiartował ją. Potem sprowadzał mięso do skle­pu i wieszał je na hakach w chłodni. Gdy ktoś chciał kupić trochę mięsa, Tom zdejmował jeden kawał z haka, rzucał na ladę i odcinał tę część, o którą go proszono. Mówiłeś Tomowi, jakiego mięsa sobie życzysz, a oh je dawał, choćbyś nie wiem czego zażądał.

Potem podchodziłeś do kasy i płaciłeś za nie Jimowi. Jim był kasje­rem. On też odbierał wszystkie zamówienia. Do Toma należało krajanie i ważenie mięsa. Jajowaty brzuch Jima był za wielki, aby jego właści­ciel mógł pracować za ladą. Przeszkadzał mu, gdy próbował odciąć ka­wałek polędwicy. Robił to więc Tom, a Jim brał pieniądze i wkładał je do szkatułki pod kontuarem.

Tom i Jim wrócili w samą porę. Na ulicy zebrała się wielka gromada ludzi szykujących się do swych tygodniowych zakupów i pragnących kupić mięso. Wchodziłeś więc do sklepu i mówiłeś: — Halo, Tom, daj no dwa i pół funta wieprzowych kotletów. — Tom odpowiadał: — Już się robi. — Podczas gdy czekałeś, aż Tom odetnie kawał mięsa, pytaieś go: — Cóż tam dziś słychać? — Wszystko w porządku — odpowiadał. — Tylko moja stara znów ma gorączkę i dreszcze.

U

Tom ważył wieprzowe kotlety i zawijał je — potem podchodziłeś do Jima i dawałeś mu pieniądze. Jim był kasjerem. Jajowaty brzuch Jima był za wielki, aby jego właściciel mógł pracować za ladą. Robił to więc Tom, a Jim odbierał pieniądze i wkładał je do szkatułki pod kontuarem.              • .              > -1

Przełożył Juliusz Kydryński

BAWEŁNIANY OGONEK

Ciocia przyjechała na Południe, żeby nas odwiedzić, i wszyscy sie­dzieliśmy wokół kominka i rozmawialiśmy. Najwięcej mówiła ciocia Nellie, a mama mówiła całą resztą. Ojciec od czasu do czasu wchodził na kilka minut, a potem wychodził znowu, żeby pospacerować koło domu i posiedzieć na podwórzu. On i ciocią Nellie niezupełnie się ze sobą zgadzali. Ciocia Nellie była przekonana, że wszystko wie lepiej od innych, a ojciec nie chciał wdawać się z nią w dyskusję i tracić cierpli­wości.

Mąż cioci Nellie polował na Florydzie, a ona przyjechała aż tutaj, do Karoliny, żeby zobaczyć się z nami podczas jego nieobecności. Mój wujek miał bzika na punkcie polowania i cały wolny czas spędzał po­za domem strzelając do zwierzyny.

              Bess — spytała ciocia Nellie mej matki — czy Johnny lubi po­lować? — Skinęła bezosobowo w stronę miejsca, na którym siedziałem przy kominku.

Matka odparła, że nie lubię., I to była prawda. Lubię łapać króliki i wiewiórki, aby się z nimi bawić, ale nie chcę ich zabijać. Właśnie wtedy miałem ulubioną kurę; gdy była jeszcze kurczęciem, wpadła pod koła bryczki i złamała jedną nóżkę. Schowałem ją w stodole, żeby ojciec się o niej nie dowiedział. Siedziała tam około dwóch tygodni, a kiedy nóżka się zagoiła, wypuściłem ją na podwórze razem z innymi kurczę­tami. Gdy ojciec ją zauważył, powiedział, że można by jej nie zabijać, jeśli ja się nią zaopiekuję i będę ją karmił, gdyż ona nie może wygrze­bywać sobie robaczków, jak inne kurczęta. Nóżka jej całkiem wyzdro­wiała, ale kura pozostała chroma i kulała przy każdym kroku.

              To skandal — powiedziała ciocia Nellie do matki. — Jeśli on nie lubi polować, to nigdy nie wyrośnie na prawdziwego południowca.

              Ależ Nellie — ujęła się za mną matka — Johnny nie lubi zabijać żywych stworzeń.

              Co za brednie — szyderczo odparła ciocia Nellie. —.Każdy praw­dziwy południowiec lubi polowanie. Bóg raczy wiedzieć, co z niego wy­rośnie.

Ojciec także by się za mną ujął, gdyby był wtedy w pokoju. Ojciec także nie lubił zabijać żywych stworzeń.

              Przykro mi, że mam siostrzeńca, który nie jest prawdziwym po-

łudniowcem. I nigdy nim nie zostanie, jeśli nie będzie chodził na po­lowania. — Ciocia Nellie, skoro już raz zaczęła, zawsze bardzo długo mówiła na ten sam temat.

Było mi dosyć obojętne, czy zostanę prawdziwym południowcem, gdy dorosnę, ale nie chciałem, żeby ona mówiła o mnie w ten sposób. Każde­go lata pisała do mojej matki list zapraszając mnie do siebie do Mary- lalłd, a ja miałem chęć w tym roku znowu tam pojechać.

Ojciec usłyszał, co powiedziała ciocia Nellie, wyszedł na podwórze za domem i zaczął ciskać kamykami o ścianę stodoły.

Poszedłem do jadalni, gdzie wisiała strzelba i zdjąłem ją z haka. Z tej strzelby strzelano dla odstraszenia wron, gdy zlatywały się wiosną, aby wydziobywać ziarno kiełkujące w świeżej ziemi. Ojciec nigdy nie miał zamiaru zabijać wron; strzelał tylko po to, żeby się przelękły i nie wracały więcej na pole.

Wziąwszy strzelbę i pół tuzina pocisków wyszedłem przez drzwi frontowe tak, że nikt mnie nie widział. Poszedłem szosą w stronę szko­ły na rozstajach. Ile razy szedłem do szkoły i wracałem do domu, wi­działem przy rzeczce tuziny królików. Były to duże króliki o szarych grzbietach i białych podbrzuszach. Miały długie wąskie uszy i kłębki białego futerka na ogonach. Ogromnie je lubiłem.

Przy rzeczce zatrzymałem się na moście i oparłem o poręcz. Po paru minutach zobaczyłem dwa króliki skaczące na drodze. Uniosłem strzelbę i ruszyłem za nimi. O sto jardów od mostu droga wcinała się we wzgó­rze, a skarpy po obu stronach były wysokie na piętnaście i dwadzieścia stóp. O tej porze roku, gdy noce przeważnie były mroźne, skarpa zwró­cona ku południowi była bardziej nagrzana, gdyż słońce oświecało ją przez większą część dnia. Widywałem tam po kilka królików naraz siedzących w jamach wygrzebanych w skarpie i byłem pewien, że tam właśnie biegną teraz te dwa króliki.

Istotnie, gdy przyszedłem na miejsce, w jamie na osłonecznionej skarpie siedział wielki szary królik. Gdy go zobaczyłem, podniosłem strzelbę do ramienia i starannie wycelowałem. Królik mrugał oczami i żuł kawałek zielska znalezionego pod jakimś pniem. Stałem tylko

o              dziesięć lub dwadzieścia stóp od niego, ale pomyślałem sobie, że lepiej podejdę bliżej, żeby z pewnością trafić. Chciałem zabrać królika do domu i pokazać cioci. Chciałem, żeby mnie znowu zaprosiła do siebie na lato.

Zbliżałem się do królika coraz bardziej, aż stanąłem w rowie zaled­wie o trzy stopy od niego. Królik mrugał oczami i żuł zielsko. Czułem wstręt przed zabiciem go, ponieważ wyglądał, jakby wiecznie chciał żyć

i siedzieć na osłonecznionej skarpie żując trawę. Ale ciocia Nellie uwa­żała, że chłopiec powinien być sportowcem i zabijać wszystko, co tylko zobaczy.

Nic innego nie mogłem zrobić. Musiałem zastrzelić biednego królika i pokazać go cioci.

Starannie wziąłem go na' muszkę dwururki, zamknąłem oczy i na­cisnąłem oba cyngle, jeden po drugim. Gdy otwarłem oczy, królik wciąż siedział i patrzył na mnie. Byłem tak bardz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin