02-Błękitny koń Tańczące Góry.pdf

(85 KB) Pobierz
Roger Zelazny
"Błękitny koń, Tańczące Góry"
("Blue Horse, Dancing Mountains")
Przetłumaczone przez Jakuba Radzimińskiego
Skręciłem w prawo przy Płonących Studniach i umknąłem dymnym duchom przez Wyżynę
Artine.
Zabiłem przywódcę Kertów z Shern, których to grupa rzuciła się na mnie z wysokich strażnic
umieszczonych pośród kanionów tejże krainy. Pozostali zrezygnowali z rozrywki i pojechaliśmy dalej
pośród zielonego deszczu padającego z nieba koloru łupku. Naprzód, a później w dół, do miejsca
gdzie na
polach wirowały pyłowe demony, śpiewając o smutnych wiecznościach w kamieniu, którym kiedyś
były.
W końcu wiatry ucichły i Shask, mój groźny wierzchowiec, błękitny ogier z Chaosu, zatrzymał się
przed cynobrowymi piaskami.
- Co się stało? - zapytałem.
- Musimy przekroczyć to przewężenie pustyni aby dotrzeć do Tańczących Gór. - odpowiedział
Shask.
- A jak długo może potrwać ta podróż?
- Większą część reszty dnia. - odparł. - Tutaj jest najwęższa. Po części już zapłaciliśmy za to
udogodnienie. Reszta nadejdzie w samych górach, bo teraz musimy przekroczyć rejon, gdzie są
najbardziej aktywne.
Uniosłem moją manierkę i potrząsnąłem nią.
- Gra warta świeczki, - powiedziałem. - jak dotąd, ich taniec nie wszedł w skalę Richtera.
- Nie, ale na Granicy pomiędzy cieniami Amberu i cieniami Chaosu zachodzą ciągłe
przesuwające
się zmiany w miejscu, gdzie te cienie się stykają.
- Nieobce są mi sztormy cienia, bo na to mi to wygląda. Permanentny front sztormu cienia. Ale
wolałbym, gdybyśmy mogli przez to przejechać, niż tam obozować.
- Uprzedziłem cię gdy mnie wybierałeś, Lordzie Corwinie, że mogę cię unieść dalej niż
jakikolwiek
inny wierzchowiec za dnia. Ale w nocy staję się nieruchomym wężem, twardym jak kamień i zimnym
jak
serce demona, topniejące o świcie.
- Tak, pamiętam. - powiedziałem. - I służyłeś mi dobrze, tak jak mówił Merlin. Może powinniśmy
przenocować po tej stronie gór i przekroczyć je jutro.
- Front, jak mówiłem, przesuwa się. Najprawdopodobniej, do pewnego stopnia, spotkasz go na
przedgórzu albo wcześniej. Jak już dotrzesz w ten rejon, nie będzie miało znaczenia gdzie spędzimy
noc.
Cienie będą tańczyły nad nami lub obok nas. Proszę, zsiądź teraz i zdejmij ze mnie siodło i juki,
żebym
mógł się zmienić.
- W co? - spytałem zeskakując na ziemię.
- Mam jaszczurzą formę, która najlepiej się nada na tą pustynię.
- Proszę cię bardzo, Shask, bądź wygodny, bądź wydajny. Bądź jaszczurem.
Zacząłem rozjuczać go. Dobrze było znów być wolnym.
Shask jako niebieski jaszczur był niesamowicie szybki i praktycznie niestrudzony. Przebyliśmy
pustynię jeszcze przed zmierzchem, i jak stałem obok niego, mierząc wzrokiem szlak wiodący w górę
przez przedgórze, przemówił syczącym głosem.
- Jak mówiłem, cienie mogą nas złapać gdziekolwiek w tej okolicy, a ja mam jeszcze dosyć sił,
aby
ponieść cię jeszcze jakąś godzinę zanim rozbijemy obóz, odpoczniemy i pożywimy się. Jaki jest twój
wybór?
- Jedź. - powiedziałem.
Drzewa zmieniały listowie na moich oczach. Nieregularność szlaku mogła przyprawić o
szaleństwo,
zmieniając swój kierunek i siebie samego pod nami. Pory roku przychodziły i mijały. Po śnieżnej
zawieji
przychodził podmuch gorącego powietrza, potem nadchodziła wiosna i kwitnące kwiaty. Przewijały mi
się
przed oczami obrazy wież i metalowych ludzi, autostrad, mostów, tuneli. Potem cały taniec odchodził
nagle i jechaliśmy po prostu po najzwyklejszym szlaku.
W końcu rozbiliśmy obozowisko w osłoniętym miejscu niedaleko jakiegoś szczytu. Chmury się
zebrały podczas naszego posiłku i kilka grzmotów przetoczyło się w oddali. Zrobiłem sobie niski
szałas
opierając kilka gałęzi o skałę. Shask przekształcił się w wielkiego smokogłowego, uskrzydlonego,
pierzastego węża, i zwinął się nieopodal.
- Dobrej nocy, Shask. - zawołałem. Spadły pierwsze krople.
- I-tobie-też-Corwnie. - powiedział cicho.
Położyłem się, zamknąłem oczy, i prawie natychmiast zasnąłem. Jak długo spałem, nie wiem. W
każdym razie zostałem wyrwany ze snu przez strasznie donośny grzmot, który zdawał się dobiegać
bezpośrednio znad mojej głowy.
Oprzytomniałem już w pozycji siedzącej, z wyciągniętym już do połowy z pochwy
Grayswandirem, zanim jeszcze ucichły echa. Potrząsnąłem głową i siedziałem nasłuchując. Miałem
wrażenie, że czegoś brakowało, ale nie wiedziałem czego.
Nagle pojawił się oślepiający błysk i kolejny grzmot. Skuliłem się i czekałem na więcej, ale
nastała
cisza. Cisza...
Wytknąłem z szałasu rękę, a potem głowę. Przestało padać. Tego mi brakowało - odgłosu
spadających kropli.
Mój wzrok przykuła łuna bijąca znad pobliskiego szczytu. Wdziałem buty i opiściłem szałas. Na
zewnątrz założyłem pas z mieczem i spiąłem pod szyją mój płaszcz. Musiałem to sprawdzić. W
miejscu
takim jak to, każda aktywność mogła stanowić zagrożenie.
Jak przechodziłem, dotknąłem Shaska, który rzeczywiście wydawał się być z kamienia, i
ruszyłem
w stronę, gdzie znajdował się szlak. Nadal tam był, choć węższy niż poprzednio. Wkroczyłem na niego
i
ruszyłem pod górę. Źródło światła, na które się kierowałem, zdawało się lekko przesuwać. Teraz
wydawało mi się, że słyszę w oddali cichy poszum deszczu. Być może padał po drugiej stronie
szczytu.
W miarę jak się zbliżałem, byłem coraz bardziej pewien, że burza była niedaleko. Słyszałem już
wycie wiatru i szelest wody.
Nagle zostałem oślepiony błyskiem zza grzbietu. Przenikliwy grzmot gromu dotrzymał mu
towarzystwa. Zatrzymałem się tylko na chwilę. Przez ten czas wydawało mi się, że poprzez
dzwonienie
w uszach słyszę odgłos gdaczącego śmiechu.
Posuwając się z trudem naprzód, osiągnąłem w końcu szczyt wzniesienia. Natychmiast
zaatakował
mnie przepełniony wilgocią wiatr. Zaciągnąłem na siebie poły płaszcza przewiązałem je po czym
ruszyłem
w dół.
Kilka kroków dalej dostrzegłem po lewej stronie dolinkę rozciągającą się nieco poniżej drogi.
Rozświetlały ją tańczące kule piorunów kulistych. W dolinie były dwie postacie, jedna siedziała na
ziemi,
a druga wisiała w powietrzu do góry skrzyżowanymi nogami naprzeciw pierwszej. Nie dostrzegłem
niczego, co by ją utrzymywało nad ziemią. Wybrałem najlepiej osłoniętą drogę i ruszyłem w dół ku tym
postaciom.
Nie widziałem ich przez większość drogi, jako że wiodła ona przez obszar o dość gęstej
roślinności.
W pewnym momencie jednak zdałem sobie nagle sprawę, że jestem blisko nich, ponieważ deszcz
przestał
na mnie padać i nie czułem już naporu wiatru. Zupełnie jakbym wszedł w oko cyklonu.
Zachowując pełną ostrożność podchodziłem dalej, czołgając się na brzuchu i zerkając między
gałęziami na dwóch starców. Uwaga obu była skupiona na niewidzialnych sześcianach trójwymiarowej
gry. Figury wisiały nad planszą znajdującą się na ziemi pomiędzy nimi. Pola ich powietrznych pozycji
były delikatnie obramowane ogniem. Mężczyzna, który siedział na ziemi był garbaty. Uśmiechał się.
Znałem go, to był Dworkin Barimen, mój legendarny przodek, pełen wielowiekowej wiedzy i boskich
mocy, twórca Amberu, Wzorca i Atutów, i może nawet samej rzeczywistości w wymiarze w jakim ją
rozumiałem. Niestety podczas naszych ostatnich spotkań był także bardziej niż trochę szalony.
Merlin zapewniał mnie, że już powrócił do zdrowych zmysłów, ale miałem wątpliwości. Boskie
istoty są zwykle znane z nieco odmiennego niż tradycyjne rozumienia pojęcia 'racjonalny'. To chyba
zależy od obszaru zainteresowań. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten stary upierdliwiec używał
poczytalności
jako pozy na drodze do jakiegoś paradoksalnego zakończenia.
Drugi mężczyzna, który był odwrócony do mnie plecami, sięgnął do przodu i przesunął figurę,
która zdawała się odpowiadać pionkowi. Wyobrażała bestię Chaosu znaną jako Ognisty Anioł. Kiedy
ruch
został zakończony, ponownie uderzył piorun a ja poczułem mrowienie na całym ciele. Następnie
Dworkin
sięgnął i przesunął jedną ze swoich figur, Wyverna. I znów, grzmot i błysk oraz mrowienie.
Zauważyłem,
że Jednorożec stojący dęba zajmuje miejsce króla wśród figur Dworkina. Obok znajdowało się
wyobrażenie pałacu w Amberze. Królem przeciwnika był stojący Wąż, a obok stał Thelbane, wielki,
przypominający kształtem igłę pałac królów Chaosu.
Przeciwnik Dworkina przesunął figurę śmiejąc się przy tym.
- Mandor. - oznajmił. - Uważa się za władcę marionetek i twórcę królów.
Po łomocie i błysku Dworkin przesunął figurę.
- Corwin. - powiedział. - Znów jest wolny.
- Tak. Ale nie wie, że ściga się z przeznaczeniem. Wątpię, czy uda mu się dotrzeć na czas do
Amberu aby napotkać Galerię Luster. Bez jej wskazówek, jakież osiągnie rezultaty?
Dworkin uśmiechnął się i podniósł wzrok. Przez chwilę zdawał się spoglądać wprost na mnie.
- Sądzę, że jego wyczucie czasu jest bez zarzutu, Suhuyu. - powiedział. - A ja mam kilka
fragmentów jego pamięci, które znalazłem kilka lat temu unoszące się nad Wzorcem w Rebmie.
Chciałbym dostać złoty nocnik za każdy raz, kiedy był niedoceniany.
- Co by ci to dało? - zapytał drugi mężczyzna.
- Kosztowne hełmy dla jego wrogów.
Obaj mężczyźni roześmieli się. Suhuy obrócił się o 90 stopni przeciwnie do ruchu wskazówek
zegara. Dworkin wzniósł się w powietrze i zaczął pochylać się do przodu, aż zawisł nad planszą
równolegle do ziemi. Suhuy wyciągnął rękę w kierunku kobiecej postaci na jednym z wyższych
poziomów, ale zaraz ją cofnął. Nagle przesunął ponownie Ognistego Anioła. Powietrze jeszcze było
palone i maltretowane, jak Dworkin wykonał swój ruch, więc grzmot przeciągnął się a oślepiający błysk
pozostał jeszcze przez chwilę. Dworkin powiedział coś, czego nie dosłyszałem przez hałas.
Wypowiedział
chyba jakąś nazwę, bo Suhuy odpowiedział: "Ale ona jest figurą Chaosu!".
- No to co? Nie ustaliliśmy żadnej reguły zabraniającej tego. Twój ruch.
- Muszę to przemyśleć. - powiedział Suhuy. - Przez dłuższy czas.
- Zabierz to ze sobą. - odpowiedział Dworkin. - Przyniesiesz jutrzejszej nocy?
- Będę zajęty. Następnej nocy?
- Ja będę zajęty. Za trzy noce?
- Dobrze. Do zobaczenia.
- Dobranoc.
Błysk i grzmot, które nastąpiły w chwilę później, oślepiły i ogłuszyły mnie na dobrych kilka chwil.
Nagle poczułem deszcz i wiatr. Kiedy mój wzrok wrócił do normy, zauważyłem, że dolina była pusta.
Wróciłem tą samą drogą przez grzbiet i w dół do mojego obozu, który również już został odnaleziony
przez deszcz. Szlak był już szerszy.
Wstałem o świcie i posiliłem się, czekając aż Shask się poruszy. Wydarzenia nocy nie wydawały
się
być snem.
- Shask. - powiedziałem później. - Czy wiesz czym jest Piekielna Jazda?
- Słyszałem o tym. - odparł. - Magiczny sposób na przebywanie wielkich odległości w krótkim
czasie, wykorzystywany przez Ród Amberu. Ponoć jest niebezpieczny dla zdrowia psychicznego
wierzchowca.
- Wydajesz mi się być wybitnie stabilny emocjonalnie i intelektualnie.
- Ależ dziękuję...chyba. Skąd ten pośpiech?
- Przespałeś wspaniałe widowisko. - powiedziałem. - A teraz mam randkę z gromadką odbić,
jeżeli
złapię je zanim zanikną.
- Jeżeli tak trzeba...
- Ścigamy się o złoty nocnik, przyjacielu. Wstawaj i bądź koniem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin