B.Oliver - Objawienia.pdf

(1378 KB) Pobierz
Oliver Bowden
Assassin’s Creed
OBJAWIENIA
Assassin’s Creed® Revelations
Przełożył Przemysław Bieliński
Starszy, mądrzejszy i jeszcze bardziej niebezpieczny niż dotąd
Mistrz Asasynów Ezio Auditore da Firenze wyrusza na
poszukiwania zaginionej biblioteki Altaira, w której być może
znajduje się klucz do pokonania Templariuszy raz na zawsze. Tam
jednak czeka go wstrząsające odkrycie. Biblioteka skrywa nie tylko
tajemną wiedzę, ale także najstraszniejszy sekret, jaki kiedykolwiek
znał świat; tajemnicę, którą Templariusze pragną wykorzystać, aby
zawładnąć losami ludzkości. Drogę do biblioteki otwiera pięć kluczy.
By je odnaleźć, Ezio udaje się do niespokojnego Konstantynopola,
gdzie rosnąca armia Templariuszy grozi destabilizacją Imperium
Osmańskiego. Krocząc śladami swojego poprzednika Altaira, Ezio
musi pokonać ich po raz ostatni. Stawka jest bowiem wyższa niż
kiedykolwiek, a wyprawa, która rozpoczęła się jako pielgrzymka,
zmienia się w wyścig z czasem…
Imperium Osmańskie w XVI wieku
Część pierwsza
Z prostego toru w naszych dni połowie
Wszedłem w las ciemny; jaka gęstwa dzika,
Jakie w tym lesie okropne pustkowie,
Żyjący język tego nie wypowie…
Dante,
Piekło
1
Wysoko po czystym, bezchmurnym niebie szybował
orzeł.
Wędrowiec – zakurzony, zdrożony, oderwał wzrok od
ptaka, podciągnął się na niski, kamienny murek i przez
chwilę stał nieruchomo, bystrym spojrzeniem chłonąc
widok. Zamek otaczały poszarpane, ośnieżone szczyty
gór, chroniły go i zamykały w swoich objęciach. Forteca
wznosiła się dumnie na jednym z nich; zwieńczona kopułą
wieża cytadeli była lustrzanym odbiciem mniejszej kopuły
sąsiedniej wieży więziennej. Stalowoszare skały trzymały
się pazurami podstaw gładkich murów. Wędrowiec
oglądał je nie pierwszy raz – dzień wcześniej mignęły mu
w oddali, o zmierzchu, gdy wspiął się na wzniesienie milę
na zachód stąd. Zamek, zbudowany niczym za sprawą
czarów w tym niedostępnym terenie, wyglądał jak
zespolony w jedną całość ze skalnymi turniami.
Wędrowiec dotarł do celu – w końcu. Po dwunastu
nużących miesiącach wędrówki. Ciężkiej i długiej – w
trudach i niepogodzie.
Przykucnął na wszelki wypadek i znieruchomiał;
odruchowo sprawdzając broń, dalej wypatrywał.
Jakiegokolwiek ruchu. Jakiegokolwiek.
Na blankach – ani żywej duszy. Tylko wiatr tnący
tumany śnieżnego pyłu, ale ani śladu ludzi. Forteca
wyglądała na opuszczoną, tak jak się spodziewał po tym,
co o niej czytał. Życie jednak nauczyło go, że najlepiej
zawsze się upewnić. Tkwił nieruchomo.
Żadnych odgłosów prócz wiatru. A potem – coś.
Drapanie? Przed nim, po lewej, po gładkim zboczu
stoczyła się garść kamyków. Wędrowiec zesztywniał,
podniósł się lekko, wysunął głowę spomiędzy
zgarbionych ramion. A wtedy strzała, która nadleciała nie
wiadomo skąd, trafiła go w prawy bark i przebiła zbroję.
Zachwiał się, skrzywił z bólu. Sięgnął ręką do strzały,
podniósł głowę i wytężył wzrok w kierunku skalnej
wyniosłości – niewielkiego wzniesienia, mierzącego
najwyżej dwadzieścia stóp – która wyrastała przed
zamkiem i służyła za naturalne, zewnętrzne stanowisko
obrony. Na jej szczycie pojawił się mężczyzna w
ciemnoczerwonej tunice, burej szacie wierzchniej i zbroi,
z dystynkcjami kapitana. Głowę miał ogoloną, a jego
twarz ukośnie, z prawej do lewej, przecinała blizna.
Rozchylił usta w grymasie, który był po części wyrazem
wściekłości, po części tryumfalnym uśmiechem, ukazując
nierówne i poszczerbione zęby, brązowe niczym nagrobki
na zaniedbanym cmentarzu.
Wędrowiec szarpnął drzewce strzały. Ząbkowany
grot utkwił w zbroi, przebił jednak tylko metal, a jego
czubek ledwie drasnął ciało. Mężczyzna odłamał drzewce
i cisnął je na bok. W tym momencie ujrzał ponad setkę
uzbrojonych ludzi, podobnie odzianych, z mieczami i
halabardami w gotowości, wychodzących na grań po obu
stronach ogolonego na łyso kapitana. Ich twarze skrywały
hełmy z nosalami, ale czarne orły na tunikach powiedziały
podróżnemu, z kim ma do czynienia; wiedział, czego
może się po nich spodziewać, jeśli go pojmą.
Czyżby się starzał? Żeby wpaść w taką pułapkę…
Przedsięwziął przecież wszystkie środki ostrożności.
I mimo to poniósł porażkę.
Cofnął się, gotów na ich przyjęcie. Wysypali się na
płaski kawałek terenu, na którym stał, rozproszyli na boki,
otoczyli go i trzymali na długość halabardy. Wyczuwał, że
mimo liczebnej przewagi boją się go. Jego reputacja była
szeroko znana i słusznie zachowywali czujność.
Przyjrzał się halabardom. Podwójne groty – topór i
pika.
Rozprostował ramiona. Z jego nadgarstków wysunęły
się dwa wąskie, szare, śmiercionośne ukryte ostrza. Spiął
się; odbił pierwszy cios, wyczuwając wahanie
przeciwnika – czyżby chcieli wziąć go żywcem? A potem
zaatakowali ze wszystkich stron naraz, próbując powalić
go na kolana.
Zawirował i dwoma czystymi cięciami rozpołowił
drzewca najbliższych halabard. Grot jednej z nich poleciał
w powietrze; podróżny schował prawe ukryte ostrze i
chwycił go, zanim upadł na ziemię. Trzymając grot za
kikut drzewca, wbił go w pierś poprzedniego właściciela.
Wtedy go opadli; w ostatniej chwili schylił się nisko,
szumem powietrza ostrzeżony przed ciosem halabardy,
która przeleciała tuż-tuż nad nim, mijając jego zgięty
grzbiet. Odwinął się wściekle i lewym ukrytym ostrzem
ciął głęboko nogi napastnika przed sobą. Mężczyzna z
wyciem runął na ziemię.
Wędrowiec chwycił upuszczoną halabardę, która
przed chwilą omal nie pozbawiła go życia, i zakręcił nią w
powietrzu, odrąbując dłonie następnemu napastnikowi.
Odcięte ręce poleciały łukiem w powietrzu, z palcami
zakrzywionymi jak w błaganiu o łaskę, z pióropuszem
krwi ciągnącej się za nimi niczym czerwony łuk tęczy.
To na moment powstrzymało napastników, ale ci
ludzie oglądali gorsze rzeczy i ledwie wędrowiec zdołał
złapać oddech, oni znów go obskoczyli. Zamachnął się
halabardą i zostawił ją wbitą głęboko w szyję człowieka,
który przed chwilą usiłował go powalić. Podróżny puścił
drzewce i schował drugie ukryte ostrze, żeby uwolnić
dłonie i chwycić sierżanta z wielkim mieczem; wyrwał
mu broń i cisnął nim w gęstwę żołnierzy. Zważył miecz w
dłoni; poczuł, że bicepsy napinają mu się pod ciężarem
dwuręcznej klingi. Podniósł ją w samą porę, by rozrąbać
hełm następnego halabardzisty, tym razem atakującego z
tylnej lewej ćwiartki w nadziei, że tam pozostanie
niezauważony.
Miecz był solidny. Lepszy do takiej roboty niż lekki
sejmitar u jego boku, zdobyty podczas drogi, czy ukryte
Zgłoś jeśli naruszono regulamin