Paukszta Eugeniusz - W cieniu hetyckiego sfinksa.pdf

(1381 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA
W CIENIU HETYCKIEGO
SFINKSA
Wydawnictwo “Śląsk”
1986
Rozdział I
Pogmatwane początki
Musiał się urwać kolegom; tego popołudnia nie było mu do rozmów ni zabaw
Dziwnie samotny poczuł się nagle pośród rozdokazywanych, uszczęśliwionych kompanów.
W olbrzymiej większości życzliwi mu, spoglądali zaskoczeni na jego posmutniałą twarz.
Rozzłoszczony trochę na siebie, że nie potrafił ukryć własnych odczuć, kopnął ze
złością jakiś kamyk. Kamyk potoczył się, zsunął ze skarpy nadbrzeżnej i z pluskiem zniknął
w głębokiej, ciemnogranatowej wodzie Bosforu.
Oni, pewnie, mieli prawo się dziwić. Ze świadectwem promocyjnym w kieszeni, z
perspektywą długich wakacji, tak atrakcyjnie zapowiadających się dzięki profesorowi
Zaferowi Kseresowi, można się było tylko radować... Gdy na domiar i z Polski dochodziły od
ojca raczej pomyślne wieści. Jeżeli tatko nie koloryzował po swojemu, nie chcąc go
martwić... Bo czemu znów się znajduje w szpitalu czy sanatorium?
I w ogóle... Niby dobrze, pięknie, uroczo, a jednak coś gryzie.
Sterczy tu teraz samotny, przycupnąwszy na skarpie nadbrzeżnej, wygapia się na
Bosfor, na przeciwległą azjatycką stronę, przeżywa osobliwe nastroje. I właściwie dlaczego?
Postawił na swoim. Musiał postawić, i wcale nie dlatego, iż kiedyś w Adampolu podsłuchał
rozmowę cioci Zosi ze starym Wilkoszewskim, gdy zgodnie dochodzili do wniosku, że nie
można wymagać, by w ciągu jednego roku dał sobie radę z nauką w obcych językach. Bo
niby to buda z wykładowym angielskim, ale bez tureckiego też ani rusz. Tureckiego nie znał
w ogóle, kilkadziesiąt słówek przyswojonych podczas wakacji nie mogło się liczyć. Na
domiar i w angielskim też kulał na obie nogi jak ochwacona szkapa. A jednak...
Musiał się tym razem uśmiechnąć. I jakoś mu się raźniej zrobiło. Przeciągnął dłonią
po marynarce, zaszeleściło w kieszeni świadectwo promocyjne. Poradził sobie. Nie było
łatwo, przeciwnie, bardzo, bardzo trudno. Jakich nie używał sposobów, byle tylko nie
pozostać w tyle za kolegami. Już nawet gotów był użyć systemu Tadeusza Kościuszki.
Słyszał kiedyś, że sławny wódz w młodości przywiązywał do ręki linkę, drugi jej koniec
wyrzucając za drzwi. O umówionej godzinie woźny całą siłą szarpał za sznurek, budząc go...
W internacie nocny dyżurny nie zgodził się na propozycje Julkowe, wzruszając ramionami
nad szczególnymi polskimi metodami przezwyciężania samego siebie. Pal go dunder, i tak się
udało.
Więc czemu pod uśmiechem czai się smętek? Iluż to chłopców z Polski zazdrościłoby
mu serdecznie! Mieszkać i uczyć się w Turcji, przeżywać zapierające dech w piersiach
przygody przy odkrywaniu grobowca Dardanów* [Historię tych przygód odnajdzie Czytelnik
w powieści “Złote korony księcia Dardanów”.], poznawać chcąc nie chcąc obce języki,
zachłystywać się szerokim światem.
Znów kopnął kamień, omal nie zdzierając zelówki. A on ma dosyć świata, przygód,
całego tego Stambułu razem z Bosforem.
Zwyczajnie, najzwyczajniej, pragnąłby teraz wrócić do Polski. A tam znów jak kiedyś
wyjechać z ojcem nad warmińskie jeziora, razem z nadbrzeżnymi drzewami przeglądać się w
przejrzystej wodzie, łowić szczupaki, potem leżeć na brzegu obok tatka i gadać, mówić
samemu i pytać, i czuć, że tak jest najlepiej, najpiękniej...
Gdyby jeszcze i Hadżer mogła się zjawić w Ostródzie... Podniósł się ze skarpy
ubawiony, alei rozzłoszczony nieco na siebie. Marzy tu sobie pięknie. Jeszcze tylko
zapomniał o gwiazdce z nieba i kafelku z pieca. I tatko, i Ostróda, i Hadżer na domiar. Coś za
wiele chce się pomieścić w tym 16-letnim sercu, za wiele...
Hadżer... Dwa tygodnie się nie widzieli. Straszliwie długo. I jeszcze trzeba kilka dni
czekać. Ciekawe, każde kolejne spotkanie staje się coraz niecierpliwiej wyglądanym. Czy dla
niej też? Właśnie przed dwoma tygodniami ojciec dziewczyny, tak życzliwy mu pan Aziz
Gelogliu, żartobliwie pogroził Julkowi palcem:
- Julek, coś ty zrobił z moją córką? Nosi w torebce twą fotografię, wzdycha czegoś i
rumieni się, bywa, zamarzy się, nie słyszy wtedy, co się do niej mówi...
Jakże był wtedy szczęśliwy, słysząc te słowa. I tylko spoglądał na drzwi przyległego
pokoju, czy pani Gelogliu tego nie słyszy. Nie oponowała już jak przed rokiem tej
znajomości, ale wyraźnie też nie była Julkowi życzliwa. Gdyby nie pan Aziz, kto wie, może
zakazałaby Hadżer widywania się z tym zwariowanym Polakiem, jak kiedyś go określiła.
Jakby to można było nie zwariować wobec tych czarnych, płonących oczu... Ledwie
spojrzą, a już o świecie się nie pamięta...
I znów kopnął kamyk.
Skrzekliwy głos kobiecy przywrócił go przytomności. Nawet nie zwrócił przedtem
uwagi na wysoką, chudą kobietę w dziwacznym ubraniu, z zapałem łowiącą ryby. Odwrócona
twarzą ku niemu, jazgotała z szybkością karabinu maszynowego. Angielka; choć nie od razu
w tym się rozeznał, takie było tempo wyrzucanych przez nią słów. Pomstowała, że płoszy jej
ryby, że też ci młodzi Turcy za grosz nie mają taktu i subtelności, przeszkadzając poważnym
ludziom w tak zbożnym zajęciu jakim jest łowienie pięknych, srebrzystych rybek. Teraz na
pewno już żadna się nie złakomi na haczyk.
- Właśnie bierze... - wskazał na spławik.
Angielka poderwała wędkę Niewielka. rozmiarów sardynki rybka zatrzepotała na
haczyku. Podobnych jej sporo już kotłowało się w małym wiaderku, stojącym u stóp amatorki
wędkarstwa.
- Aha... - mruknęła zadowolona i życzliwiej spojrzała na chłopca, dopiero teraz
przyglądając mu się uważniej. - Jesteś Turkiem? Coś nie wyglądasz mi na to. I angielski też
znasz...
- Jestem Polakiem. Ale teraz tu mieszkam i uczę się...
- Polakiem?
Wonderful*
[Cudownie (ang.)]! I tu się uczysz? Tu mieszkasz? - zaśmiała
się całą twarzą, odmłodniała i Julek pomyślał, że właściwie trudno byłoby określić, ile ta
chuda kobieta ma lat, pięćdziesiąt pięć czy osiemdziesiąt. Bo chwilami wyglądała tak, a za
chwilę inaczej. Patrzył na swą towarzyszkę z rozbawieniem. Gdzież tu angielska flegma i
powściągliwość w słowach? I jaka ruchliwa, sekundy nie ustoi spokojnie; podreptuje, głową
kręci, przechyla się, tylko patrzeć, jak wyląduje w Bosforze. I to ubranie; zamszowa kurtka o
męskim kroju, podniszczona solidnie, wielkie kieszenie, wypchane czymś, na głowie beret,
tylko spódnica jeszcze od biedy normalna. A z jaką wprawą nadziewa na haczyk robaka,
jakby nie robiła w życiu niczego innego...
Bawiła go i podobała mu się. Zapomniał o niedawnym frasobliwym nastroju,
przyglądając się chudej jak szczapa kobiecie. Zdawać by się mogło, że nie pamięta już o jego
obecności, pochłonięta bez reszty łowieniem. Zbaraniał, gdy całym obrotem ciała zwróciła się
nagle do niego:
- Tam jest druga wędka, za tobą, weź, możesz łowić razem ze mną... Umiesz? -
Widząc jego wahanie, przynagliła: - szybciej, zastanawiasz się jak stary dziadyga...
Roześmiał się teraz w głos. Ta babka poderwałaby chyba do życia i umarlaka. Ależ
dziwo z tej Anglicy. O, jak to teraz brwi wysoko w górę podnosi...
- Ze mnie tak się śmiejesz? - ostrzejsze ogniki zapaliły się w siwych oczach.
- Nie z pani... ale tak pani przymusza, tak mną dyryguje. Już biorę wędkę, a łowić
umiem. Jeszcze z Polski. Często jeździliśmy z ojcem na jeziora...
- Aha - mruknęła.
- I to jeszcze, że pani wiele mówi, zupełnie nie po angielsku.
- W matkę się wdałam. Ona była Francuzką... Z ojcem, mówisz, w Polsce... tu są
robaki, zakładaj... A czemu znalazłeś się teraz w Turcji?
- To długa historia... Mam tu rodzinę, w polskiej wsi, Polonezkoy, za Bosforem.
Skinęła głową.
- Słyszałam. Słuchaj no... Jak ci na imię? Julek? Słuchaj Żul, a dlaczego ty... Nie patrz
z taką złością, podobasz mi się, stąd ciekawość. A zresztą masz rację, pogadamy potem, teraz
ryby... Doskonale smakują smażone. Tak mówią... bo ja ryb nie lubię i nigdy nie jadam... Ta
nieco roślejsza - z satysfakcją zdejmowała z haczyka większą sztukę.
Zagapił się w wodę Bosforu, intensywnie granatową nawet tutaj, w samym sercu
Stambułu, obok przystani i portów, gdzie do wody spływało wiele wszelakiego śmiecia, a
złociste plamy oliwy zagarniały całe szmaty powierzchni. Szybki prąd radził sobie jednak z
tym nalotem, odsłaniając znów czystą, groźnie ciemnawą wodę. W miejscu, gdzie łowili,
mała betonowa ostroga powstrzymywała napór wody; rozbity nurt wirował zakolami,
zagarniając podskakujący i tańczący jak pijany spławik wędki.
Od tyłu rozlegały się coraz to gwizdki ruszających w swą niezmordowaną turę z
brzegu na brzeg motorowych promów, przewożących ludzi i towar. Jak zawsze rojno było,
hałaśliwie i ciasno. Przypomniał się Julkowi ubiegłoroczny pożar na Bosforze, gdy zderzyły
się ze sobą dwa tankowce; palna ciecz spływała strugami, podsycając narastający ogień.
Samoloty zgasiły pożar zrzutami jakichś chemikaliów. Było na co popatrzeć, choćby z
daleka, policja zaraz bowiem odcięła wszelkie drogi wiodące na przystań...
Od morza Czarnego płynął wielki frachtowiec. Marynarze pozdrawiali ludzi na
brzegach życzliwym kiwaniem dłoni. Jakaś żaglówka niebezpiecznie blisko statku.
Lubił Bosfor, urodziwy sam w sobie, zwłaszcza w tych dalszych partiach, gdzie brzeg
już pustoszał, wolny od zabudowań. Woda rwała w przesmyku silnym nurtem, w pogodne
wieczory wyskakiwały nad nią takie same srebrzyste rybki jak te, które teraz łowili. Podciął,
nowa sztuka zatrzepotała na haczyku.
Rozejrzał się za wiaderkiem, do którego Angielka pakowała trofea. I nagle ujrzał
zolbrzymiałe oczy i szeroko rozwarte usta swej towarzyszki, potem dopiero młodego
człowieka, który mając pod pachą wielką torbę, rwał co sił w nogach ku miastu
- Moja torba, my God* [Mój Boże (ang.)] - jęknęła tylko Angielka i zatrajkotała
szybciej jeszcze niż przedtem.
Nie słyszał już tego. Na słowa, że torba należała do jego towarzyszki, z miejsca zerwał
się w pościg.
Tamten sadził wielkimi susami jak wystraszony zając, jazgotliwe pokrzykiwanie
poszkodowanej Angielki dodawało mu sił.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin