Mike Resnick - Starship 4 - Buntownik.doc

(1030 KB) Pobierz
Microsoft Word - Mike Resnick 04 - Buntownik.doc

Mike Resnick 

BUNTOWNIK

04 STARSHIP

Przełożył: Robert J. Szmidt

 

Rozdział pierwszy

 

Gdy nadeszła wiadomość z mostka, Wilson Cole siedział sam, popijając kawę, przy stoliku w ciasnej mesie „Teodora Roosevelta".

-         Dotarliśmy na pozycję, sir - zameldowała Christine Mboya, szczupła czarnoskóra kobieta, której holograficzna sylwetka pojawiła się nagle przed kapitanem.

-         Czy pan Briggs dokonał już analizy ich potencjału? - zapytał Cole.

-         Dysponują działami pulsacyjnymi drugiej generacji i laserami trzeciej.

-         W takim razie nie mamy się czym przejmować. Przełącz mnie na Walkirię.

Moment później nad blatem pojawiła się sylwetka trzeciego oficera, niezwykle wysokiej, rudowłosej kobiety.

-         Czego chcesz? - zapytała.

-         Roześlij wiadomość. Chcę, żeby wszystkie jednostki oprócz naszej zatrzymały się poza polem rażenia.

-         Dlaczego? Przylecieliśmy tutaj walczyć z wrogiem, czyż nie?

-         Oni nie będą w stanie uszkodzić „Teddy'ego R.", ale bez problemu pokonają osłony wielu mniejszych okrętów.

-         Nie zrobią tego, jeśli my zniszczymy ich pierwsi.

-         Zrób, co ci kazałem - powiedział Cole. - Przy odrobinie szczęścia nie będziemy musieli niczego niszczyć.

-         I to ma być wojna?! - prychnęła i przerwała połączenie.

-         Christine?

-         Tak, sir.

-         Czy Cztery Oczy jest już w przedziale bojowym?

-         Komandor Forrice jest w drodze - odparła dziewczyna. - Chwileczkę, sir... - przerwała na chwilę. - Już dotarł na miejsce.

- Przełącz mnie na niego.

Nad blatem pojawił się wizerunek trójnogiego, przysadzistego Molarianina. Wokół niego widać było konsole komputerów uzbrojenia.

-         Wszystko gotowe - stwierdził Forrice. - Czekamy na rozkaz.

-         Ilu ludzi masz w przedziale?

-         Czterech, licząc ze mną.

-         To powinno wystarczyć - stwierdził Cole. - Nie otwierajcie ognia, dopóki nie wydam takiego rozkazu.

-         Nawet w przypadku, gdy sami znajdziemy się pod ostrzałem?

-         Nawet wtedy. Oni nie posiadają broni, którą mogliby nam zaszkodzić.

-         Ty tu jesteś kapitanem - odparł Forrice.

-         Dzięki za przypomnienie - rzucił oschle Wilson, kończąc transmisję.

Dopił kawę, zastanawiał się przez moment, czy nie wrócić na mostek, ale uznał, że nie ma takiej rzeczy, której nie mógłby zrobić, siedząc na tyłku w mesie, więc znów wywołał Christine Mboyę.

-         Tak, sir?

-         Czy namierzyliśmy już kwaterę główną Matchela?

-         Nie, sir. Przeciwnik nadal utrzymuje ciszę radiową i wizyjną.

-         Chyba nie powinniśmy im mieć tego za złe - mruknął Wilson. - Gdybym ja był na ich miejscu, na pewno nie ujawniłbym kryjówki w obliczu tak znacznej przewagi wroga. - Wzruszył ramionami. - Dobra, negocjacje w kameralnym stylu mogą się okazać o wiele prostsze. Jedziemy z tym przedstawieniem. Przełącz mnie na możliwie najszersze pasmo audio i wideo.

- Zrobione - zameldowała. - Może pan zaczynać w każdej chwili.

Cole wybrał jedną z kamer monitorujących mesę i spojrzał prosto w jej obiektyw.

- Mówi Wilson Cole, kapitan „Teodora Roosevelta". Kieruję te słowa do Matchela albo, jeśli to nie on wami rządzi, do osoby, która przejęła dowodzenie organizacją. Moja flota została wynajęta przez rząd gromady Pirelli, aby pozbyć się band rozbójniczych, które ją nękają. Domyślam się, że wiecie już, że udało nam się zlikwidować dwie inne floty należące do człowieka zwanego Chester Braithwaite i Canphoryty Grabiusa. Wy jesteście ostatni.

Przerwał, czekając prawie pół minuty, wystarczająco długo, by odbiorcy zaczęli się zastanawiać z niepokojem, czy ma zamiar kontynuować, czy jest już po rozmowach i zaraz zostaną wybici do nogi.

- Macie dziewięć okrętów na powierzchni i trzy w dokach na orbicie. Jestem pewien, że dokonaliście pełnej analizy naszych sił, ale na wypadek gdybyście o tym nie pomyśleli, informuję, że dysponuję flotą składającą się z czterdziestu trzech jednostek, z których większość posiada o wiele potężniejsze uzbrojenie niż wy.

Przerwał połączenie, nalał sobie następną porcję kawy.

-         To już koniec? - zapytała Wal, pojawiając się ponownie nad stołem. - Nie powiesz im nic więcej?

-         Powiem - odparł Cole. - Ale najpierw niech kilka minut pozostaną w niepewności.

-         W tym momencie namierzają nas pewnie każdą bronią, jaką posiadają.

-         Raczej liczą nasze statki i dokonują oceny ich systemów obronnych - uspokoił ją Cole. - Za jakąś minutkę dojdą do wniosku, że nie kłamałem. Wtedy przyjdzie czas na kontynuację rozmowy.

-         Jak na razie to raczej monolog - zauważyła Wal.

-         Jak na razie nie prosiłem, by się odzywali.

W głośnikach interkomu rozległ się niespodziewanie głos Malcolma Briggsa:

-         Ostrzał! Ogień laserowy i pulsacyjny!

-         Skierowany tylko na nas? - Nie, sir. Mierzą także w pana Sokołowa i Pereza.

-         Mam nadzieję, że obie jednostki pozostają poza zasięgiem?

-         Tak, sir.

-         Świetnie, proszę przekazać Christine, żeby dała mnie na wizję za trzydzieści sekund.

-         Namierzyłem źródła ostrzału pulsacyjnego - meldował Forrice z przedziału bojowego. - Mam je zdjąć?

-         Masz siedzieć na tyłku, dopóki nie wydam rozkazu - odparł Cole.

-         Właśnie pytam, czy nie masz ochoty na wydanie rozkazu.

-         Nie mam.

- Wchodzi pan za pięć sekund, sir - poinformowała go Christine. Kapitan odchrząknął, policzył do pięciu i zaczął mówić.

- To znowu ja. Zakładam, że zrozumieliście już, iż nie jesteście w stanie uszkodzić moich okrętów. A to oznacza, że wykończymy was w mniej niż minutę... - zamilkł na moment. - Aczkolwiek nie mamy zamiaru niszczyć waszych okrętów ani pozbawiać was życia. Nie jesteśmy zdobywcami czy lokalnymi watażkami, a co najważniejsze, nie jesteśmy zbrodniarzami. Reprezentuję flotę najemników wynajętą przez rząd gromady Pirelli, aby zakończyć waszą agresywną i nielegalną dominację kilku lokalnych systemów planetarnych. Pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że moja flota posiada nad wami przytłaczającą przewagę. Dotarliśmy właśnie do punktu, w którym musicie podjąć decyzję. - Znów zamilkł, a potem ciągnął dalej: - Zamierzamy skonfiskować trzy jednostki znajdujące się aktualnie w dokach. Osobom przebywającym na powierzchni planety proponuję poddanie się i złożenie przysięgi na wierność mojej flocie. Jeśli tak postąpicie, daję słowo, że nikomu nie stanie się krzywda. Utracicie jednak kontrolę nad waszymi okrętami. Dopóki nie udowodnicie, że jesteście godni zaufania, dowodzić nimi będą moi ludzie, którzy zajmą stanowiska kapitana i pierwszego oficera. Każdy przejaw nielojalności będzie karany śmiercią. Wszyscy, którzy przyjmują moje warunki, mają natychmiast wystartować i wejść na orbitę piątej planety tego systemu. Ci, którzy nie zamierzają walczyć albo przyłączyć się do nas, mogą wywiesić stosowany tutaj ekwiwalent białej flagi i opuścić sektor poprzez landgriański tunel czasoprzestrzenny. Nie otworzymy do was ognia... pod warunkiem, że nigdy więcej nie pojawicie się w pobliżu tej gromady. Trzecim i ostatnim rozwiązaniem jest pozostanie na miejscu i podjęcie walki z nami. Daję wam dziesięć minut standardowych na podjęcie decyzji. Po upływie tego czasu zostaniecie zaatakowani.

Przerwał połączenie, rozważył wypicie jeszcze jednego kubka kawy, ale zrezygnował, decydując się ostatecznie wjechać windą na mostek, na którym służbę pełnili Christine Mboya, Malcolm Briggs, Wal i Domak.

-         Dostaliśmy już jakieś odpowiedzi? - zapytał po dotarciu na miejsce.

-         Pięć jednostek zasygnalizowało chęć przyłączenia się do nas - odparła Christine. - Kierują się właśnie w stronę orbity piątej planety.

-         Poleć Jacovicowi, żeby monitorował ich ruchy niszczył każdy okręt, który udaje się w tamtym kierunku, ale nie wejdzie na orbitę.

-         Mamy dwie białe flagi, sir - zameldował Briggs.

-         Każcie Sokołowowi zebrać kilka jednostek i eskortować je aż do wylotu tunelu czasoprzestrzennego - rozkazał Cole. - Co nam jeszcze zostaje?

-         Dwa okręty, sir - powiadomiła go Domak, wojowniczka Polonoi o ciele pokrytym naturalnym pancerzem. - Jeden z nich to macierzysta jednostka Matchela.

-         Mam go na celowniku - oznajmił głos Forrice'a.

-         Daj spokój - powiedział Cole. - On na pewno nie będzie chciał walczyć.

-         Na razie nie ruszył się z miejsca - zauważył Molarianin.

-         Chce nam jedynie pokazać, jaki jest twardy. Zostało mu jeszcze kilka minut.

-         Drugi z okrętów kieruje się na piątą planetę, sir - zameldował Briggs. - Zatem pozostaje nam już tylko Matchel.

-         Prawdopodobnie nie lubi wykonywać rozkazów - mruknął Cole. - Obstawiam dziesięć do jednego, że raczej poleci do tunelu czasoprzestrzennego.

-         Na razie nigdzie się nie wybiera - wtrącił Forrice.

-         Poczekaj - uspokoił go Wilson. - To nie jego planeta. Pozostałe jednostki już go opuściły. Umierając tutaj, niczego nie udowodni. Zrobimy z nim to, co on ze swoim poprzednikiem, tyle że w bardziej humanitarny sposób.

-         Humanitarna wojna! - żachnął się Molarianin.

-         Czyje życie mam zaryzykować, aby zabić Matchela? - zapytał Cole. - Twoje? Wal? Moje?

-         Nie musisz nikogo poświęcać - uzmysłowił mu Cztery Oczy. - Możemy ich po prostu zniszczyć, a oni nie zdołają nas tknąć.

-         Ale bez względu na to, czy go zabijemy, czy pozwolimy mu uciec, wykonamy postawione przed nami zadanie -zgasił go Cole. - Jednak jeśli zrobimy to na mój sposób, wśród naszych przyszłych przeciwników rozejdą się pogłoski, że nie muszą walczyć do upadłego, że nie zajmujemy się karaniem ich za wszystkie grzeszki, lecz cieszą nas także bezkrwawe zwycięstwa.

-         Sir? - wtrącił się Briggs.

-         Tak?

-         Matchel właśnie wystartował. Kieruje się na tunel czasoprzestrzenny.

- Świetnie. Każ Jacovicowi zabrać osiemnaście jednostek na piątą planetę, niech ustawią naszych nowych kompanów w ciasny szyk, otoczą ich i odstawią do bazy. To powinno ostudzić nawet najbardziej krewkich bohaterów w szeregach naszych nowych rekrutów.

Wal oderwała oczy od panelu kontrolnego.

-         Naprawdę masz zamiar puścić tego dupka wolno?

-         Matchela? Dałem mu przecież słowo.

-         Możemy mieć z nim jeszcze sporo kłopotów - ostrzegła. - Pozostałe jednostki weszły już w nadprzestrzeń. Jeśli teraz go zdejmiemy, nikt nie będzie o tym wiedział.

-         Sądzisz, że pozostali nie zorientują się, co zrobiliśmy, jeśli szef nie pojawi się po drugiej stronie tunelu?

-         Jeśli nawet, to co z tego? - zapytała.

- To z tego, że wkrótce możemy znaleźć się naprzeciwko floty nieporównywalnie potężniejszej niż jego, która będzie wiedziała, że nie dotrzymujemy słowa.

Wzruszyła ramionami.

- Rozumiem, ale gdybyś zmienił zdanie, mamy jeszcze trzydzieści sekund.

- Jakim cudem udało mi się zgromadzić na pokładzie tyle krwiożerczych istot? - zapytał retorycznie Cole. - Odczuwam palącą potrzebę porozmawiania z kimś, kto będzie zadowolony, że nie rozpieprzyliśmy właśnie dziewięciu okrętów. - Podszedł do grodzi i zapukał w nią. - Wyłaź, Dawidzie.

Część ściany odsunęła się i na mostek weszła dziwna postać, ubrana w szaty wiktoriańskiego dandysa, z trudem przypominająca człowieka. Oczy przybyłego były osadzone po bokach jajowatej głowy, trójkątne uszy potrafiły ruszać się samodzielnie, całkowicie okrągłe usta nie posiadały warg, a kark był niesamowicie długi i giętki. Ponadto dziwaczny gość miał szeroki korpus, ale o połowę krótszy od ludzkiego, natomiast przy serdelkowatych nogach widać było dodatkowy przegub. Całości dopełniała skóra o lekko zielonkawym odcieniu, ale zachowania i manier tej istoty nie powstydziłby się żaden brytyjski arystokrata.

-         Już po wszystkim? - zapytał Copperfield.

-         Do niczego nie doszło - uspokoił go Cole.

-         Im większą flotą dysponujemy, tym częściej do niczego nie będzie dochodziło - stwierdził sentencjonalnie kosmita.

- Właśnie zdobyliśmy osiem nowych jednostek - poinformował go kapitan. - Pięć z planety i trzy stacjonujące w dokach na orbicie.

-         Zatem mamy ich już pięćdziesiąt jeden. Cole skinął głową.

-         Jeśli wszystkie są sprawne.

-         Dzięki twoim ugodowym metodom postępowania coraz trudniej znaleźć kontrakty, które pozwolą nam pokryć wszystkie wydatki.

-         Sukces ma swoją cenę - odparł Wilson. - Powinniśmy zaatakować któryś z konwojów Republiki. Dzięki temu pozbylibyśmy się sporej części kosztów.

-         Mój drogi Steerforth, drwienie ze mnie jest bardzo niemiłym zachowaniem z twojej strony - stwierdził kosmita.

-         Jestem otwarty na wszelkie sugestie - zapewnił go Cole. - Z kogo powinienem zadrwić, twoim zdaniem?

-         Dlaczego zachowujesz się w taki sposób? - zapytał Copperfield.

-         Wybacz, Dawidzie - powiedział Cole. - Wydawało mi się, że wszyscy powinni cieszyć się z tego, iż udało nam się wygrać bez jednego wystrzału. Tymczasem odnoszę wrażenie, że wszyscy oficerowie woleliby otwarte starcie.

-         W końcu to okręt wojenny z personelem wojskowym na pokładzie - zauważył Copperfield. - Wojowanie to sztuka, której większość z was uczyła się przez całe dorosłe życie.

-         Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie  chce iść na wojnę - zaprzeczył kapitan. - A moi podkomendni to nie pionki na szachownicy, które można do woli zbijać. To żywe istoty, a moim zadaniem jest chronienie ich przed śmiercią.

-         To prawda - przyznał Dawid. - W związku z tym szalejesz ze strachu na myśl o przegranej bitwie.

-         Mówi to osobnik, który na pierwszą wzmiankę o zagrożeniu ukrywa się w grodzi - przypomniał mu Cole.

-         Odpoczywa, nie ukrywa - wypalił kosmita w odpowiedzi. - Jestem agentem „Teddy'ego R.", nie jednym z jego oficerów. I jako przedstawiciel biznesowy floty pragnę pana poinformować, że nie spodziewam się, abyśmy w najbliższej przyszłości stoczyli zażartą walkę. Nasza flota rośnie w siłę z tygodnia na tydzień.

-         Tak - odparł kapitan. - Jeszcze osiem do dziesięciu milionów jednostek i będziemy mogli walczyć z Republiką jak równy z równym.

-         Może pan ze mnie kpić, jeśli ma pan na to ochotę - stwierdził Dawid - ale śmiem twierdzić, że nie zobaczy pan żadnego konfliktu zbrojnego albo nie nazywam się Copperfield.

-         Nie cierpię tego robić - odparł Wilson - ale pozwól, że mimo wszystko przypomnę: nie nazywasz się Dawid Copperfield.

-         Panie Steerforth, jak pan może mówić coś podobnego?

-         Może dlatego, że nie nazywam się Steerforth.

- To nieważne detale - zbył go Copperfield. - Na Wewnętrznej Granicy ludzie przybierają nazwiska, jakie chcą. Ja wybrałem takie.

-         Ale ja nie nazwałem siebie Steerforthem - przypomniał mu Cole.

-         To był mój dar dla pana, dla uczczenia nieśmiertelnego Karola.

- Możesz go sobie wsadzić razem z panem Dickensem - rzucił Wilson. - Mam jedynie nadzieję, że potrafisz trafniej ocenić sytuację militarną, niż dobierać nazwiska.

W tym momencie opanowało go wrażenie, że jakiś bezimienny bóg bezbrzeżnych przestrzeni uśmiecha się ironicznie i wymawia bezgłośnie następujące słowa: A miej sobie nadzieję.

Rozdział drugi

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin