06 Dzien szosty.doc

(4276 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

W pogoni za słońcem  2014

Dzień szósty, czwartek 4 września

 

Okno miałem nie domknięte i w nocy obudziła mnie głośna burza. Musiałem się zwlec z wygodnego łóżka i uszczelnić przeciekający hotel. Po raz kolejny mogłem docenić ciepłe i suche łóżeczko.

Spałem aż do momentu, gdy w pokoju zrobiło się zupełnie jasno i dalsze wylegiwanie zakrawałoby na permanentne lenistwo. Wprawdzie w mięśniach i kościach trudy poprzedniego dnia, nadal dawały o sobie znać, ale środa się już dawno skończyła i przyszła najwyższa pora, by zacząć wracać w końcu do domu.

Pierwsze co zrobiłem to podszedłem do okna, zobaczyć jak bardzo jeszcze pada. Otóż nic nie pada, zupełnie nic. Mało tego, po nocnej burzy nie ma prawie śladu.

Przywitałem się z rybkami na recepcji i wybiegłem zobaczyć Jelona, czy też przeżył burzę.

Pod hotelem jest tylko trzy samochody. Jeden Albańczyka, drugi Bośniaka i trzeci recepcjonisty. No i oczywiście Jelonek między nimi.

Jednak dobry pokrowiec to podstawa i Jelonkowi nic nie jest. Nawet słoneczko zaczyna nieśmiało przebijać między chmurami. Jak niewiele trzeba do dobrego humoru z rana.

Ogołociłem Jelona z resztek prowiantu i już miałem iść na śniadanie, ale gdy zobaczyłem w jakim stanie jest łańcuch, to postanowiłem najpierw urządzić Jelonkowi smarowanie a potem dopiero sobie w spokoju zjem. No i od razu, przy pierwszym zakręceniu tylnym kołem, zobaczyłem niepokojący problem.

Ogniwka łańcucha z niedoboru czynnika smarnego zaczęły się zacierać. Na zdjęciu widać nawet odrobinę rdzy, jak wychodzi ze środka. Mimo, że często smarowałem łańcuch, to i tak deszcz skutecznie wszystko wypłukiwał i łańcuch pracował na wodzie, zamiast na oleju.

Wziąłem spory zapas oleju przekładniowego, który powinien wystarczyć spokojnie na przejechanie ponad 10tyś km z dobrze smarowanym łańcuchem. Mimo to zostały mi tylko resztki oleju, na jakieś, trzy, cztery smarowania. W życiu bym nie przypuścił, że na tej tygodniowej wyprawie co rusz to będę musiał się przedzierać przez ulewne burze.

Rozprostowałem większość ogniwek i nasmarowałem łańcuch. Niestety nie wszystkie ogniwka dały się rozruszać. Potem przy wolniejszej jeździe słyszałem takie regularne stuki od napędu. Przy większych prędkościach hałas się zlewał w jedną całość i nie było słychać niepokojącego stukania.

Upaprałem się przy tym łańcuchu po łokcie. Na szczęście jestem jeszcze zameldowany w hotelu to mogę spokojnie korzystać z dobrodziejstw cywilizacyjnych, jakimi są łazienka i gorąca, bieżąca woda.

Przerobiony przeze mnie hotelowy pokój na suszarnię, wygląda nie całkiem tak jak powinien.

Zrobiłem tu niezły bałagan, ale zaraz się wszystko posprząta. Najważniejsze, że ciuchy trochę podeschły. Zupka Romana już dochodzi, więc pora na ciepłe śniadanko.

Niestety to już ostatnia zupka i w dodatku to czyjeś flaki za którymi niezbyt przepadam.

Przeważnie zupek mi zostawało po wyprawach to tym razem wziąłem trochę mniej i jak na złość brakło. Trzeba będzie się teraz ograniczać do suchego prowiantu.

Po śniadanku było szybkie pakowanko i zacieranie śladów po bałaganie, co by sprzątaczka nie padła na zawał. Jeszcze tylko osiodłanie Jelonka i koło dziewiątej już jestem na trasie.

Jest dosyć ciepło, asfalt suchy a to dla mnie ostatnio jest rzecz priorytetowa. Tylko gdzie tu jechać? Najkrócej to będzie jechać na Kumanovo a potem na Krivą Palankę i potem przez przejście graniczne z Bułgarią w stronę Kyustendil i na Dupnicę. Mogę też odrobinkę odbić i przejechać przez macedońską  miejscowość o wdzięcznej nazwie Kochani a potem na bułgarskie Blagoevgrad i już na Dupnicę a co.

Z drugiej jednak strony, tak patrząc na mój mały atlas, to jestem już prawie pod granicą z Grecją. No w sumie to nigdy nie byłem w Grecji. A co jak to jedyna okazja i drugiej już nie będę miał? No, wiem, wiem, powinienem jechać prosto do domu. Dojechałem do decydującej krzyżówki i biję się z myślami, czy odbić w lewo w stronę Bułgarii, czy ciąć prosto w stronę Grecji. No niby pogoda robi się coraz lepsza a szczególnie właśnie tam na południu.

Małżonka mnie udusi, miałem wracać do domu a przeciąłem krzyżówkę prosto i jeszcze przyśpieszyłem. Zrobię szybko Grecję do południa a potem to nadrobię na trasie.

Przez Skopje przeleciałem szybko. Miasto spore, ale ruch był niewielki i droga prowadziła trochę bokiem to poszło gładko. Może i jest dużo ciekawych rzeczy w Skopje, ale ja już miałem w głowie Grecję i potraktowałem to miasto tak na szybko.

Na wylocie wjechałem na autostradę z bramkami. Innej drogi nie widzę a zależy mi przecież na czasie, to trzeba płacić. Oczywiście macedońskiej waluty nie mam, ale wszyscy lubią euro to i w końcu pan w budce dał się przekonać. Wydał mi nawet całą garść kolorowych papierków z podobizną jakiegoś ptaka. W przeliczeniu zapłaciłem coś koło półtora euro, czyli całkiem przyzwoicie. Pan kasjer był bardzo rozmowny i zaciekawiony moją obecnością. Szkoda tylko, że ja mało co rozumiałem. Pytał gdzie jadę i coś tam jeszcze mówił, że mnie coś tam czeka, ale nie zrozumiałem co?

Autostrada całkiem, całkiem, zatem grzeję ile się da, by jak najmniej zmarnować czasu na tą Grecję. Kilometry ładnie uciekają a pogoda robi się coraz fajniejsza. Krajobrazy też niczego sobie. Góry w prawdzie nie tak niedostępne i wysokie jak w Albanii, ale też mają swój niepowtarzalny klimat. Głównie są porośnięte lasami, więc jest fajnie zielono. Trafił się nawet jakiś macedoński zamek. Całkiem dobrze zachowana ruina i można nawet zwiedzać.

Jak już mówiłem mi się śpieszy i ograniczam się tylko do robienia fotek na krótkich postojach. Zwiedzanie niestety nie wchodzi w grę.

W pewnym miejscu dwa przeciwległe pasy autostrady gdzieś zniknęły i zostały tylko dwa w jednym kierunku. Droga wygląda jak zwykła droga a cały czas jest autostradą.

 

Dopiero po przyjeździe do domu w Internecie zobaczyłem dlaczego tak było. Przez kilkanaście kilometrów autostrada biegnie rozdzielona po dwóch stronach góry. Ma to swój klimat i nie ma przecież możliwości pojechać na czołówkę.

Asfalt w większości dobry, ale trzeba uważać, bo zdarzają się też łaty. Łaty same w sobie może nie są niebezpieczne, ale niebezpieczne są podłużne łączenia tych łat ze starym asfaltem. Łączenia to spore rowki powstałe z nie dolanego asfaltu. Dla samochodów może nie ma to większego znaczenia, ale dla motocyklisty a i owszem. Wystarczy, że przednie koło wpadnie w taki rowek między starą nawierzchnią a łatą i niespodziewanie jedzie się tam gdzie rowek prowadzi. Ze trzy raz dałem się tak złapać w tym raz prawie wyrzuciło mnie na sąsiedni pas. Dobrze, że nic wtedy nie jechało. Potem już zawczasu omijałem każdą łatę a jak się nie dało to brałem centralnie. Na tej macedońskiej autostradzie był jeszcze jeden rodzaj wysublimowanych pułapek.

W miejscu, gdzie dłuższe mosty lub wiadukty łączą się ze stałym lądem zazwyczaj jest taki metalowy łącznik, który niweluje rozszerzanie się mostu, czy też kurczenie się podczas zmian temperatur. No i takie łączniki powinny być i w Macedonii i w większości są, ale nie wszędzie. Znaczy się były, ale gdzieś się zbyły. W niektórych miejscach, jakby je ktoś po prostu powyciągał, zostawiając takie prostokątne kratery o głębokości dziesięciu centymetrów

Jak pierwszy raz wjechałem Jelonem na pełnej prędkości to tak rypnęło, aż pomyślałem, że przednia opona wystrzeliła.  Potem już przed każdym mostem zwalniałem i uważnie wypatrywałem kraterów. Czasem w niektórych miejscach częściowo metalowe łączniki się ostały i wtedy wystarczyło zmienić tor jazdy, żeby nie wpaść do dołu.

Poza tymi mankamentami to w znacznej większości autostrada całkiem fajna i można cisnąć.

Wiele jednak nie przejechałem, bo zatrzymały mnie kolejne bramki. Czyżby na wyjeździe z autostrady też się płaciło? Nie to nie jest wyjazd, tylko kolejny etap. Tym razem poszło coś koło dwóch euro. Biedne kraje już tak mają, że w środku autostrady robią co kawałek bramki, zamiast zrobić na wyjazdach. W sumie to chyba ze cztery razy płaciłem i uzbierało się coś koło ośmiu euro. Przy większości bramek były też zaparkowane radiowozy policyjne i raz nawet policjanci kogoś tam kontrolowali.

Góry zaczynają się wypłaszczać, ale droga nadal biegnie bardzo malowniczo. Drogowe barierki to już im trochę zarosły. Na zdjęciu powyżej, tam w oddali, taki biały prostokącik to ciężarówka. Chmur tylko niestety zaczyna przybywać i to mnie trochę niepokoi.

No proszę do Aten jest tylko 675km. Gdybym tylko miał jeszcze ze dwa dni zapasu to spokojnie odwiedziłbym te Ateny. Niestety nadmiaru czasu nie mam a nawet ten co mam nadwyrężam, bo ciagle jadę nie w tym kierunku co powinienem.

Głód zaczął się nasilać, zatem skorzystałem z baru przy stacji benzynowej. Wydam przy okazji trochę tych macedońskich papierków.

Kawusia, coś na ząb i jedziemy dalej. Buła z jakimś mięchem. Było trochę dziwne w smaku.

W międzyczasie przyjechał radiowóz. Do baru weszło dwóch policjantów, trochę śmiesznie ubranych. Zaraz przy wejściu zmierzyli mnie wzrokiem, ale żaden się nie odezwał.

Wzięli kawę na wynos i odjechali. Oczywiście na pożegnanie zrobiłem im fotkę.

Dziwne te koguty na radiowozie mają, ale co kraj to obyczaj.

Wyjechałem chwilę po nich i po kilku kilometrach nasze nieufne spojrzenia znowu się spotkały. Namierzali już kierowców na radar. Miałem jakieś 130 licznikowe i tylko ponownie zmierzyli mnie wzrokiem. Byłem pewien, że mnie zatrzymają, ale o dziwo puścili wolno.

Potem to już była długa, monotonna jazda. Przed granicą zjechałem na kolejną stację, napoić oktanami spragnionego Jelonka. Wydałem resztę macedońskich papierków na kawę i lody. Gorąco się zrobiło to jakoś organizm trzeba było schłodzić. Ponieważ stacja była na uboczu i musiałem zjechać z autostrady, teraz mogłem chwilę się poprzyglądać okolicznym tubylcom.

Na autostradzie tego nie widać, ale na wioskach jeździ dużo starych samochodów Yugo.

U nas już ciężko spotkać na drogach te pojazdy a tutaj ich jeszcze pełno. Stare, rozklekotane, ale ciągle jeżdżą. Czasem się trafią w stanie jak z fabryki, jak ten Yugo na zdjęciu.

Południe już a ja nadal jestem w Macedonii w kraju bez big maca i McDonaldsa. Podobno kiedyś McDonalds w Macedonii coś tam próbował, ale szybko wygonili go z tego kraju i od tej pory Macedonia została jedynym krajem w Europie bez żarcia z McDonalds  

Wracam na autostradę a tu na wjeździe stoi sobie taki znak.

Furmankom wjeżdżać nie wolno to rozumiem, ale czego oni chcą od motocykli? Na skuter ten rysunek na znaku to nie wygląda. Motocykl jak nic. Trudno się mówi, skoro wcześniej jechałem po tej autostradzie to czemu teraz miałbym nie jechać? Oczywiście kilka kilometrów dalej policja stała i zatrzymywała łamiących przepisy. Znowu się tylko patrzyli na mnie i puścili wolno. Może to ta seledynowa kamizelka tak odpychająco na nich działa? W Macedonii nikt w czymś takim nie jeździ i w ogóle motocykli jak na lekarstwo. Szczerze mówiąc to dzisiejszego dnia nie widziałem ani jednego.

Do granicy z Grecją dojechałem całkiem szybko i bezproblemowo.

Przejście całkiem spore z przeciętnym ruchem. W czasie, gdy szukałem swoich dokumentów przejechały obok mnie trzy zagraniczne motocykle. Machnęliśmy sobie na przywitanie i chłopaki ustawili się w kolejce za samochodami. Po skompletowaniu wszystkich moich papierków upoważniających mnie do przekraczania granic, ruszyłem i ja. Podjechałem od razu pod okienko omijając po wieśniacku stojące samochody. Moi nowi znajomi widząc moje nieeleganckie zachowanie, zrobili to samo i razem przekroczyliśmy granicę. Jeden macedoński strażnik widząc harleya aż się podniecił i wyszedł z budki pokazując, by właściciel odkręcił manetkę. No i odkręcił a że miał trochę wypatroszone wydechy to na przejściu nieco zadudniło. Strażnik był szczęśliwy od ucha do ucha. Ja za to nie bardzo, bo strażnik od razu machnął na mnie żebym jechał. Nie chciał ani trochę słuchać jak Jelonek pracuje na wyższych obrotach hehe. Cóż za dyskryminacja rasowa hehe.

Już na greckiej ziemi, zaraz za przejściem się wszyscy zatrzymaliśmy na małe pogaduchy.

Chłopaki mają trzy tygodnie wolnego i jadą sobie do Turcji. Taka zbieranina narodowościowa Belg, Holender i Niemiec. Jakoś się skumali i jadą razem. Najdłużej rozmawiałem z właścicielem Harley-a, bo był najbardziej zainteresowany moim motocyklem. Był w szoku, że to chińczyk i że sam się wybrałem w taką trasę, motocyklem o tak małej pojemności.

Potem był drugi raz w szoku jak zobaczył jaki mam przebieg. Jego Harry to nówka sztuka. Chyba drugi sezon dopiero go ma i już coś tam serwis regulował, ale jeździ i jest z niego zadowolony. Upierał się nawet, że moje podesty to są żywcem ściągnięte z Harleya, bo ponoć tylko Harleye takie mają.

Pytał się też gdzie jadę? Odparłem, że do Thessalonik.

A na jak długo, jeszcze dodał?

No i co miałem mu powiedzieć, że na godzinkę, albo dwie?

Odpowiedziałem, że na jeden dzień.

Znowu się zdziwił i pytał, czy mi się to w ogóle opłaca jechać tyle drogi, by jeden dzień być w Thesslonikach?

No i zacząłem mu tłumaczyć, że ja jeżdżę po prostu tak przed siebie dla samej jazdy.

No i nieopacznie zapytał, czy jeszcze gdzieś byłem na tym chińskim motocyklu?

No i mu powiedziałem.

No i potem patrzył na mnie jak na wariata, ale ogólnie to fajnie się gadało.

Miło było spotkać tych motocyklistów i pogadać o podróżowaniu jednym śladem. Chłopaki motocykle też mieli upaćkane, bo podobnie jak ja przez dwa ostatnie dni jechali głównie w deszczu.

Oni jeszcze chwilę zostali a mi się śpieszyło to ruszyłem pierwszy. Myślałem, że mnie dogonią na greckiej autostradzie, ale chyba na granicy zabawili dłużej. Nie ma żadnych bramek z opłatami, droga dobra to mogę nawijać kilometry. Gorąco się zrobiło i powietrze zamiast chłodzić zaczynało parzyć. Jelon jednak nic sobie z tego nie robił i spokojnie utrzymywał wskazówkę prędkościomierza w okolicy 130km/h. Za to ja zaczynam opadać z sił. Cały czas czuję w mięśniach wczorajszy dzień i gorąco powoduje u mnie narastające zmęczenie i senność. Wypicie kawy już nic po prostu nie daje. Najlepsza byłaby godzinna drzemka, gdzieś w cieniu drzewa oliwnego.

Otrzeźwił mnie jednak widok tablicy informacyjnej. Do Thessalonik zostało zaledwie trzydzieści jeden kilometrów. Tyle to dojadę nawet z zamkniętymi oczami.

Do Odessy 77km? Gdzie ja kurka znowu pojechałem? Przecież Odessa jest na Ukrainie, jeszcze, bo niedługo może być w Rosji. Długo moje szare komórki przetrawiały dane, że to nie Odessa, którą znam, tylko Edessa, zupełnie inne miasto w zupełnie innym miejscu.

Do Aten tylko 510km. No być tak blisko i nie podjechać? To aż żal serce ściska. Moje szaleństwo ma jednak jakieś ograniczenia i muszę tym razem odpuścić Ateny. Na pocieszenie będą greckie Saloniki, też brzmi nieźle.

Wjechałem w miasto kierując się wprost na centrum. Wszędzie mnóstwo szarego rozgrzanego betonu i do tego spore korki. Poczułem się jak w piekarniku. Wjechałem w kawałek cienia, rzucanego przez wysoki kanciasty budynek. Pora obetrzeć siódme poty i rozeznać się w sytuacji. Zapytałem jakiegoś młodego przechodnia, gdzie są te słynne Thessaloniki?

No tu, odpowiedział.

Ten beton, ta szarość i to potworne gorąco to mają być słynne Saloniki? Grubo przereklamowane. No, ale przecież powinno być tu gdzieś Morze Egejskie? Pytam dalej, gdzie jest morze i jakaś plaża? Mam jechać na prawo i na pewno znajdę.

Dzwonię do BabaLucy, że jestem już na terenie Unii Europejskiej, cały, zdrowy i w końcu mam ciepełko i słoneczko. BabaLuca pyta, no to gdzie dokładnie w tej Bułgarii jestem?

A jakaś taka mała mieścina na literę ‘T’ a może ‘S’. Thessaloniki, czy też Saloniki. Jakoś tak, coś w tym guście. Pozwolicie, że dalszego przebiegu rozmowy opisywał nie będę.

Najszybciej można poznać, że nie jest się w Macedonii, tylko w Grecji po ilości jednośladów.

Tu jest tego pełno i są wszędzie. Najwięcej oczywiście jest skuterów, ale i motocykli wszelkiej maści nie brakuje. Po tym co jeździ na greckich drogach nie widać wcale biedy, czy głębokiego kryzysu. Grecy są bogatsi od Polaków i to widać na pierwszy rzut oka. Być może wcześniej mieli jeszcze lepiej i stąd taki lament w UE. Z drugiej strony to nie jestem zbyt obiektywny, bo jestem w mieście turystycznym, gdzie zawsze będzie napływała kasa a jak jest na przykład na greckiej wsi to nie wiem.    

Gdy tak sobie stałem na chodniku, przejechała obok mnie jakaś wataha na skuterach. Za chwilę przejechała druga taka wataha, wzbudzając w końcu moje zainteresowanie. Aż wyciągnąłem aparat, by to uwiecznić.

Rosłe chłopy, po dwóch na każdy skuter, ubrani na czarno w stroje policyjne i oczywiście w pełnym uzbrojeniu. Jechali w pełnym słońcu, gdzieś na jakąś akcję.

Ta małe skuterki były przygniecione na amorach do asfaltu przez rosłych facetów i wyglądało to komicznie, jak taka niby groźna wataha, na pierdziawkach, śmigająca między samochodami. No myślałem, że się położę ze śmiechu na tym chodniku. Powiedzenie, że wyglądasz jakbyś jechał na psie, ma tutaj uzasadnienie i to w podwojonym znaczeniu.

Przyznać jednak muszę, że zwinność poruszania się w miejskim tłoku mieli opanowaną do perfekcji. Być może na miejsce zdarzenia szybciej dojeżdżają w ten sposób, niż w kolumnie policyjnych samochodów. No chyba, że to są właśnie skutki kryzysu i grecka policja nie ma na paliwo do samochodów, a taki skuter spali tyle co nic.

Ruszyłem w stronę morza. Jednak daleko nie ujechałem, bo co kawałek to coś interesującego się trafi.

Jednośladów zaparkowanych na chodnikach jest pełno, ale jeden szczególnie zwrócił moją uwagę. Specjalnie się zatrzymałem, by zrobić to zdjęcie.

Przykuty do drzewa, grubą liną skuter, niemalże wrósł w płytki chodnikowe. Właściciel albo go porzucił albo zupełnie o nim zapomniał. No i sobie tak stoi. Jak na moje oko to ze trzy lata już tak stoi i nawet nikt go jeszcze nie rozkręcił na części. U nas to, by pewnie została przy drzewie sama lina z przypiętym przednim kołem.

Do morza dojechałem dosyć szybko. Okazało się, że było całkiem blisko, tylko te wysokie bloki skutecznie zasłaniały.

Jelona zaparkowałem pod jakąś kawiarenką. Coś się dziwnie Jelonek skurczył przy tym skuterze. Pewnie to ze strachu przed słoną wodą.

Spodziewałem się czegoś bardziej zapierającego dech w tych Salonikach. Zawsze ci co byli, bardzo chwalili, że fajnie tam jest. Tym czasem wybrzeże jest całe z betonu, potem jest wzdłuż wybrzeża maksymalnie zakorkowana droga a po drugiej stronie drogi sterczy rząd bloków. Takie długaśne, kanciaste blokowisko. Widziałem w życiu kilka nadmorskich miast, ale Thessaloniki z nich wszystkich są najbardziej zawalone bezpłciowymi, kanciastymi bloczyskami. Tylko te kolorowe kafejki u podstawy tychże bloków nadają odrobiny finezji.

Najważniejsze jednak, że w końcu dogoniłem słońce, choć nie wiedzieć dlaczego już zaczyna się chować za miejmy nadzieję niegroźne chmurki.

Jest ciepełko, jest słońce, jest morze, to i jest dobry humor. Najwyższa pora, by Luce zaczęło odbijać. Jak zwykle przychodzą takie chwile na wyprawie, że muszę odreagować i dostaję głupawki. Na zdjęciu Luca udający Greka, który to nabrał unijnych euro a teraz za nic nie chce oddać.

Oczywiście była cała seria zdjęć w różnych, dziwnych pozach, ale reszta nie będzie opublikowana w trosce o oglądających. Oszczędzę Wam tej żenady.

Mimo, że upał a ja ciągle mam na sobie skórzane spodnie i buty wojskowe, to zmobilizowałem się na mały spacerek po okolicy. Doszedłem do czegoś zabytkowego, czegoś co nie przypominało kanciastego bloku a nawet było jego przeciwieństwem.

Wtedy nie wiedziałem co to jest, ale teraz już wiem. Jest to Biała Wieża ‘Lefkos Pirgos’, wybudowana w XVI wieku, przez osmańskiego sułtana Sulejmana Wspaniałego. Wcześniej wieżę nazywano Krwawą Wieżą, bo pełniła rolę tureckiego więzienia. Turcy wtedy wymordowali Janczarów. Dzisiaj w tej wieży jest Muzeum Kultury Bizantyjskiej, podobno ciekawe. Dowiedziałem się też, że Saloniki mają swoją nazwę od księżniczki Thessaloniki, siostry Aleksandra Wielkiego i są jednym z najstarszych miast w Europie, choć na to nie wyglądają. Przyczynił się do tego pożar w 1917 roku, który niemal kompletnie zrujnował miasto. Mało co zostało po starych, zabytkowych Thessalonikach. Teraz są głównie z betonu.

Idąc dalej deptakiem robi się bardziej zielono i jak dla mnie bardziej ciekawie. Pojawiają się fajne stateczki wycieczkowe.

Nawet to blokowisko z daleka wygląda jakoś tak ładniej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin