Berger John - G.rtf

(1301 KB) Pobierz

John Berger

G

 

 

Ojciec bohatera niniejszej powieści miał na imię Umberto. Był kupcem liworneńskim z branży owoców kandyzowanych. Przysadzisty i gruby, wydawał się jeszcze niższy przez swoją wyjątkowo dużą głowę. Ko­biety nie lękające się zbytnio plotek i obmowy potężna głowa Umberta mogła nawet pociągać. Głowa taka znamionowała upór, siłę woli i namiętne usposobienie. Ale kobiety ze sfer kupieckich Livorno lub Pizy w większości swej były lękliwe, toteż Umberto zyskał wśród nich opinię potwora. Nazywały go „La Bestia”: miano to, na pozór usprawiedliwione jego szorstkim obejściem, szyderczym okiem i butną miną, zachowy­wało wszakże w ustach kobiet dostateczną cząstkę pierwotnego znaczenia, aby wzmagać, a zarazem tłumić pociąg, który bezwiednie odczuwały. Było w tym względzie rzeczą charakterystyczną, że nie mówiły

o              nim nigdy „La Bestia” w obecności swoich mężów. Przezwiska tego używały jedynie podczas ściśle kobie­cych spotkań popołudniowych.

Żona Umberta, Estera, była córką dziennikarza li- worneńskiego, Żyda liberalnych przekonań. Poślubiła Umberta mając lat dwadzieścia. Ojciec nie pochwalał tego związku, uważał bowiem, że młodemu Umberto brak obycia i kultury, lecz wstrzymał się od sprzeciwu, nie chcąc postępować wbrew swoim liberalnym zasa-

dom. Kiedy Estera skończyła lat dwadzieścia jeden, ojciec jej nagle umarł. Zagadkowe niedomaganie, datu­jące się od dnia jego śmierci, stało się podstawą szcze­gólnych praw zdobytych przez Esterę na całe życie: prawa do tego, aby być omalże nieobecną, prawa do zamykania się w sobie. Umberto miewał czasem wra­żenie, że poślubił ducha. (Wszelkie duchy i zjawy ko­jarzyły mu się | kobietami i ich upodobaniami do spraw nadprzyrodzonych). Esterze natomiast zdawało się, że poślubiła zwierzę — chociaż w owym czasie nie wiedziała jeszcze, jak przyjaciółki nazywają jej męża.

Zycie towarzyskie Estery w tym prowincjonalnym mieście było bardzo ożywione. Rzadko kiedy zdarzało się popołudnie, gdy nie składała lub nie przyjmowała wizyt. Nikt by nie odrzucił nigdy zaproszenia na jej wieczorne przyjęcia. Sekret tej popularności — a po części też sekret wpływów jej męża w Livorno — kryl się w jej aparycji. Miała bardzo bladą cerę, ciemne włosy, surowo zaczesane do tyłu, i mocno podcienione oczy, których ruchy były bardzo powolne. Twarz i ca­łą postać cechowała wyjątkowa wprost szczupłość. Przy tym Estera nie wyglądała na osobę chorowitą. Ludzie chorowici podkreślają swym wyglądem nie- trwałość rzeczy cielesnych: mają w sobie jakąś zmy­słowość, budzącą wzruszenie a zarazem niepokój. Este­ra była delikatna, krucha, jak gdyby stworzona z ma­teriału innego niż ciało: z materiału sporządzonego i wycyzelowanego tak kunsztownie, iż niepodobień­stwem zdawało się, aby mogły w nim zajść jakieś zmia­ny.

Dla koła przyjaciół i znajomych w Livorno wygląd zewnętrzny Estery stanowił oznakę niezwykłego udu­chowienia. To ona rozumiała szlachetniejsze ich dąże­nia. To ona lepiej niż ktokolwiek inny potrafiła oce-

nić wiarą, piękno, porywy duszy, przebaczenie, nie­winność, cześć należną rodzicom, miłość. Jeżeli ktoś z gości, opowiadając o jakimś przeżyciu, chciał pod­kreślić jego wzniosły charakter, do niej się zwracał

o              potwierdzenie; jedno skinienie głowy, nawet powol­ne opuszczenie powiek wystarczało, aby poczuł, że zo­stał zrozumiany, a tym samym mówi prawdę.

Kobiety, pozostając z Esterą sam na sam, mówiły

o              sobie. Mówiąc usiłowały wystawić się w najbardziej niekorzystnym świetle, z im gorszej bowiem strony po­kazały się Esterze, tym większej swobody mogły za­żywać później, jeśli uzyskały jej aprobatę. Tylko o tę aprobatę im chodziło. Uzyskiwały ją natychmiast, gdy kończyły swą opowieść. Stawało się wówczas dla nich jasne (choć za każdym razem było to niespodzianką), że skoro Estera z zainteresowaniem wysłuchała zwie­rzeń i nie wtrącała krytycznych uwag (a nie wtrącała ich nigdy), musi widocznie aprobować to, co uczyniły lub zamierzają uczynić. Była jak gdyby spowiednikiem należącym do ich płci.

Nic z tego jednak nie hyłoby możliwe, gdyby nie istniał jej mąż. Gdyby nie Umberto, można by podej­rzewać Esterę, że nie tylko wygląda na świętą, lecz jest nią rzeczywiście. A to dla jej pozycji towarzyskiej byłoby zgubne. Owszem, mogła reprezentować pewne wartości duchowe, lecz musiała przede wszystkim re­prezentować swoją sferę — zamożne mieszczaństwo liworneńskie. Fakt, że była żoną bogatego producenta owoców kandyzowanych, nie pozwalał jej wykroczyć poza tę sferę, a tym samym dla tej sfery ją rezerwo­wał. Co więcej, była żoną człowieka znanego ze sta­wiania kontrahentom twardych warunków, z szorstkie­go sposobu bycia i z lubieżności. Sądzono tedy, iż po­życie z nim musiało ją w jakimś stopniu zdemoralizo­

wać. Zarzutu tego nie sposób było odeprzeć, toteż owa mniemana demoralizacja stanowiła przeciwwagę udu­chowienia, które dzięki temu nie wydawało się nigdy przesadne ani żenujące.

Podobnie było z Umbertem. Ponieważ miał Esterę za żonę, nikt nie śmiał sądzić, że Umberto za dużo sobie pozwała. Gdyby nie Estera, zyskałby może opinię rozpustnika. Dzięki istnieniu Estery można było przy­puszczać, że trzyma go ona w ryzach.

Matka głównego bohatera, kobieta dwudziestosześ­cioletnia, miała na imię Laura. Jej matką była Ame­rykanka, ojcem nieżyjący już w tym czasie generał Armii Brytyjskiej.

Widzę Laurę i Esterę, które nigdy się nie znały, obok siebie, jak musiał je niekiedy oczyma wyobraźni widzieć Umberto. Laura jest niska, ma dość jasne wło­sy i lekko zadarty nos. Przy Esterze wygląda jak gru­be, niezgrabne dziecko. Jednakże nie zachowuje się dziecinnie. Umie nosić kosztowne stroje, choć brak jej dystynkcji Estery. Mówi dużo i z naciskiem; Estera raczej słucha. Ręce Estery są smukłe i delikatne, ręce Laury pulchne i krótkie. Laura ma oczy piwne, a kie­dy chce podkreślić, że się z czymś nie zgadza, otwiera je bardzo szeroko. Kiedy Estera z czymś się nie zga­dza, przymyka oczy. Gdyby Esterę zaskoczono w ką­pieli, zesztywniałaby jak dzikie zwierzątko i zamarłaby w bezruchu; Laura by w takiej sytuacji zasłoniła ręka­mi piersi, skuliła się i zaczęła krzyczeć.

Każda z nich zazdrosna była o tę drugą: Laura — ponieważ na podstawie fotografii, w wyniku namów

i próśb pokazanej jej przez Umberta, sądziła, że Este­ra ma wszystkie wrodzone zalety kobiece, których jej samej brak; Estera — gdyż podejrzewała, że Umberto traci na kochankę z Ameryki olbrzymie sumy.

Laura mając lat siedemnaście poślubiła w Nowym Jorku milionera, króla miedzi; po dwóch latach opuści­ła go i udała się do Europy, aby zamieszkać w Paryżu i przebywającą tam matką. Poznała Umberta przed trzema laty na statku pasażerskim zmierzającym do Genui. Umberto zdobywał ją z pasją i wytrwałością,

o              jakiej nigdy się jej nie śniło. Sprawił, pisała do mat­ki, że czułam się jak Kleopatra. (Statek płynął z Egip­tu). Natychmiast po wylądowaniu spędzili razem mie­siąc w Wenecji.

Zamówił śpiewaków, donosiła matce, którzy wieczo­rem towarzyszyli nam w gondolach po obu stronach naszej gondoli. Żartował przezabawnie, że ręce ma jak kraby. Podobałby ci się ogromnie! Dlatego właśnie nie przywiozę go na razie do Paryża! Ma wszędzie przy­jaciół, dzisiaj jest tu bal, na który mieliśmy pójść. On chciał zamówić dla mnie suknię. Ale wyobraź sobie, powiedziałam, że wolę nie iść. Pojechaliśmy więc za­miast tego na wyspę Murano.

Przez następne trzy lata spotykał się z nią w Medio­lanie, Nicei, Genewie, Lugano, Como i innych ele­ganckich miejscowościach, nigdy jednak nie pozwalał jej przyjechać do Livorno. Kiedy się rozstawali, wra­cała do Paryża, do towarzystwa bogatych Ameryka­nów, i nie przyznawała się im nigdy, że jej kochanek, Włoch, jest kupcem, producentem owoców kandyzowa­nych. Pobierała lekcje śpiewu (do chwili, gdy wbrew zapewnieniom nauczyciela doszła do wniosku, że nie ma talentu) i interesowała się teoriami filozoficznymi Nietzschego.

Ilekroć Umberto przyjeżdżał na spotkanie po okre­sie rozłąki i dostrzegała go z daleka, w zdumienie ją zawsze wprawiała niewiarygodność ich związku. Raził ją dotkliwie jego brak delikatności, jego prowincjonal­na ostentacja w sprawach pieniężnych. W Nowym Jor­ku, mówiła sobie, byłby kelnerem w restauracji, na którego ona i jej znajomi nie raczyliby nawet zwrócić uwagi. Ale po godzinie spędzonej w jego towarzystwie nie potrafiła już patrzeć na niego krytycznie. Jak gdy­by weszła do wieży, z której nie mogła wyjść aż do chwili jego odjazdu. We wnętrzu wieży była mu zara­zem kochanką i dzieckiem. Bawiła się tam, z powagą czy też wesoło, wszystkim, czym ją obdarzał. Mogła wyglądać z wieży, ale nie mogła zobaczyć wieży z ze­wnątrz. Wieżą była ich miłość. Podczas tych miesięcy, kiedy go nie widziała, myślała o nim, o namiętności, którą do niej żywił, i o swoich uczuciach do niego, jak gdyby to była jakaś miejscowość. Mogła do tej miejscowości powracać, odwiedzała ją również w snach, mimo wszystko jednak była to miejscowość, w której nigdy nie przebywała przez czas dłuższy.

Umberto, który za młodu pracował w Nowym Jor­ku, w firmie importującej oliwę i wermut włoski, mó­wi po angielsku płynnie, ale z wyraźnym włoskim akcentem.

Ach, Lauro, jakie majestatyczne są te góry! A jezio­ro takie spokojne, takie kojące. Piękna to rzecz spokój pod koniec dnia, ale ty jesteś jeszcze piękniejsza, mia piccola. I tylko z tobą mogę zaznać takiego spokoju... Pomyśleć, że przejechałem pod tymi górami, tunel ma piętnaście kilometrów długości, aż piętnaście. Cudowne osiągnięcie techniki — piętnaście kilometrów przez

wnętrze góry. A po tej stronie góry, passeretta mia, czekasz na mnie ty.

(Tunel Sw. Gotharda otwarto w 1882 roku. Ośmiuset ludzi straciło życie przy jego budowie).

Umberto i jego kochanka jadą powozem z dworca Montreux do hotelu. Umberto właśnie przyjechał. Lau­rze wydaje się jeszcze bardziej nieprawdopodobny niż dotychczas. Otacza ją ramionami i usiłuje polizać w ucho. Laura go odpycha.

Za kogo mnie masz? — pyta.

Za Laurę, za moją Laurę, mówi Umberto, mam cię za moją Laurę.

Z wewnętrznej kieszeni palta wyjmuje paczuszkę przewiązaną bladoniebieską wstążką. Pochyla głowę i podaje paczuszkę na wyciągniętych dłoniach, jak gdyby ofiarowywał coś na tacy. Laura przyjmuje pre­zent. Jego ręce natychmiast opadają na jej biodra. Ona spogląda na te ręce wymownie, żeby zniechęcić go do tego rodzaju publicznych demonstracji. (Nieraz się już

o              to sprzeczali. On twierdzi, że wnętrze powozu ni­czym się nie różni od gabinetu w restauracji. Ona znów powiada, że miejsce publiczne nie staje się miejscem prywatnym tylko przez to, że się za nie drożej zapła­ciło!) Ręce Umberta, porośnięte kędzierzawymi czarny­mi włosami, są jej dobrze znane. Są to ręce władcze; układają wszystko tak, jak on sobie tego życzy. W Li­vorno, gdy ma u siebie na kolacji kolegów z branży, ręce jego rysują im przed oczami kuszące acz niewi­dzialne projekty, w których udział kupcy ci poczytują sobie za szczęście. W hurtowniach jego ręce stanowią gwarancję jakości owoców, których dotkną z aprobatą, unicestwiają natomiast owoce, które ominą. Teraz Um­berto, rozparty na siedzeniu, przygląda się temu, jak Laura rozwija prezent.

Wewnątrz jest czarna bibułka, a spod niej wyłania się zielona aksamitna czapeczka, haftowana perłami. Laura wstrzymuje raptownie oddech. Umberto sądzi, że to oznaka zdumienia i zachwytu.

Perły są prawdziwe, passeretta mia.

Że też akurat dzisiaj, myśli Laura; taka czapeczka nadaje się dla szesnastoletniej albo siedemnastoletniej dziewczyny, to zabawka, błyskotka. Brak gustu ko­chanka wprawia ją w furię. Zdradził też brak delikat­ności, kiedy w dwie minuty po spotkaniu chciał poca­łować ją w ucho. Dlaczego tak się dzieje, zadaje sobie pytanie Laura, że on w ogóle nie zwraca uwagi na jej upodobania i idiosynkrazje, że się nie może niczego nauczyć?

Nie włożę tego, mówi na głos, wyglądałabym śmiesz­nie, to się nadaje dla młodej dziewczyny, która ledwo wyszła z pensji klasztornej!

-W półmroku powozu trudno jest rozróżnić kształt czapeczki, ale trzy szeregi pereł wyglądają jak naszyj­nik na kolanach Laury.

Udawanie nie ma celu, prawda? Byłbyś tylko do­tknięty, bo ja tego nie włożę.

Kupimy ci kolię, mówi Umberto.

Kocha właśnie tę jej niezależność. Przyjeżdża w do­wolnie wyznaczone miejsce, żeby się z nim spotkać. Zawsze studiuje przedtem historię tego miasta czy uzdrowiska. Oprowadza go po pałacach i fontannach, przy tym zawsze wie, co chce robić. Wystarczy jed­nak, żeby ją wziął w ramiona, a staje się łagodna jak wróbelek. Dlatego nazywa ją passeretta mia.

Wyprawimy bankiet w naszym pokoju, mówi, będzie szwajcarskie białe wino, o którym mówiłaś, że jest jak ta ryba z nożem — pamiętasz? — a potem pójdziemy do łóżka, passeretta mia, i jutro rozejrzymy się za ko­lią, a jeżeli tutaj nie znajdziemy takiej, co ci się spo­doba, pojedziemy za kilka dni do Mediolanu.

Laura w łóżku wciąż na nowo stanowi dla Umberta zachwycającą niespodziankę. Jego niecierpliwość w tej chwili wynika po części stąd, że Umberto nie może uwierzyć, aby kochanka raz jeszcze miała wprawić go w zdumienie. Poza obrębem łóżka Laura jest energicz­na, niezależna, samodzielna; kiedy leży przy nim, jest zawsze czuła* uległa, a dotyk jej rąk lżejszy jest niż to sobie potem można uzmysłowić.

Wzgórek łonowy Laury okrywały niezbyt gęste, nad­zwyczaj cienkie włosy, miękkie jak przędza jedwab­na; sutki były małe i różowe, a gdy je całował, czer­wieniały; kiedy uśmiechała się z głową odrzuconą w tył, górna i dolna szczęka niezupełnie się stykały — przez szparkę między nimi mogłoby się przedostać ziarnko piasku. Delikatność i giętkość jej ciała wciąż na nowo zdumiewały Umberta i budziły w nim pory­wy wielkiej namiętności.

Zatrzymam tę czapeczkę, mówi Laura, może kiedyś dam ją swojej córce!

Kładzie mu rękę na ramieniu.

Zachwycony tym powiada: Ach, moja malutka, jes­teś szalona, zupełnie, zupełnie matta.

Matta (szalona) jest pieszczotliwym słowem, którego najczęściej wobec niej używa.

*

Dla Umberta szaleństwo jest nieodrodną cechą Li­vorno: widzi szaleństwo w posępnych, kamiennych ma­gazynach, pozbawionych oczu i niemych jak opuszczo­ne forty, w czterech ciskających przekleństwa Mau­rach, przykutych łańcuchami do pomnika Ferdynanda I Florenckiego, w nagromadzeniu towarów, których miasto nie mogłoby już więcej pomieścić, w prostoką­

tach nieba wyciętych przez masywne bliźniacze budyn­ki nad ciemnymi kanałami, w zmieniającej się wciąż ludności miasta, w ślepocie jego murów, w przypadko­wości wolnych przestrzeni, w odorze nędzy i zbytku, w ukrytym, jakby potajemnym przejściu nad morze.

Szaleństwo, zdaniem Umberta, zawsze czai się w mieście, ale wybucha tylko sporadycznie. A za każ­dym razem Umberto przypomina sobie pierwszy taki wybuch, którego był świadkiem w 1848 roku, kiedy miał dziesięć lat.

Mosty, nieregularne wolne przestrzenie, nabrzeża, Piazza Michel obok czterech Maurów ciskających prze­kleństwa, pokłady statków i olinowanie masztów oka­lających ukrytą wstydliwie zatokę, wszystko to wypeł­nia tłum, pomniejszony w linii pionowej przez masyw­ne, geometryczne budynki, w linii jednak poziomej ciągnący się bez końca mimo coraz większego ścisku: i teppistil

Taki tłum jest dla człowieka wielką próbą. Zbiera się, aby zaświadczyć o wspólnym swym losie — w kto- rego obrębie różnice osobiste tracą znaczenie. Na los ten, jak daleko tłum sięga wstecz pamięcią, składają się dwa czynniki: ustawiczny niedostatek i nieprzer­wane pasmo upokorzeń. Jednakże apetyty tłumu nie uległy atrofii. Jedna para oczu napotkana w tym tłu­mie wystarczy, aby ujawnić ogrom ewentualnych żą­dań. Ale większości żądań niepodobna zaspokoić. Roz­bieżność owa musi nieuchronnie prowadzić do rozru­chów: tak nieuchronnie, jak nieugięty jest zgromadzo­ny tłum. Czy zebrał się, aby żądać rzeczy niemożli­wych? Zebrał się po to, żeby zniweczyć rozbieżność. Pragnie obalić ustrój, który od pokoleń kosztem tłumu określa i ustala różnicę pomiędzy tym, co możliwe, a tym, co niemożliwe. W obliczu takiego tłumu czło­wiek, który stoi poza nim, może reagować dwojako.

Albo widzi w nim nadzieją ludzkości, albo odczuwa bezgraniczny lęk. Nadziei ludzkości dopatrzeć się nie­łatwo. Tylko ktoś z góry na to przygotowany może dojrzeć nadzieję.

Umberto lękał się tłumu. Lęk ten usprawiedliwiał przekonaniem, że tłum składa się z szaleńców.

Jacyś ludzie biegli wraz z tłumem i rzucali podbu­rzające hasła. Skwar lata 1848 roku sprawiał, że mały Umberto pocił się nawet po nocach, leżąc w łóżku. Twarze tamtych ludzi nabrzmiewały apoplektycznie, pot spływał im po policzkach jak łzy.

Umberto jest zdania, że człowiek zdrowy na umyśle powinien zawsze starać się o to, aby widzieć siebie jako jednostkę wyodrębnioną spośród reszty świata; zdoła się wówczas zorientować, co może, a czego nie może od świata otrzymać. Szaleniec natomiast wysu­wa obłędne żądanie: wszystko albo nic! Roma o morte!

Umberto nie może opuścić żony. Tedy ani dzieci (bo przecież jest bezdzietny), ani stosunki towarzyskie nie dają mu upragnionego poczucia ciągłości; jest samot­ny, porzucony w czasie. Aby prowadzić interesy i zdo­bywać koncesje, musi nie raz, lecz tysiące razy być uprzejmy dla ludzi, których nie lubi czy wręcz niena­widzi. Nie ma nikogo, komu by mógł się zwierzyć choćby z dziesiątej części tego, co myśli.

Ach, malutka, jesteś szalona, kompletnie, kompletnie szalona.

Szaleństwem nazywa Umberto wszystko, co mu za­graża. Nie to, co zagraża mu osobiście — kupiec-kon- kurent, jakiś złodziej albo rywal, który chce przyprą-

wić mu rogi — ale to, co zagraża układowi społeczne­mu, w którym żyje jako istota uprzywilejowana.

Przywileje są dla niego ważniejsze od własnego ży...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin