Starzyńska Maria
LEGENDA LAT CZTERDZIESTYCH
STAWKA WIĘKSZA NIŻ ŻYCIE
KAPITAN KLOSS
PIERWOWZÓR
Wszystko ułożyło się pechowo. Kiedy przyrzekł Kurtowi wspólne wakacje, nie przypuszczał, że sprawy zajdą aż tak daleko. A kiedy byli już razem, gdy jak na złość stał się akurat w tym okresie gościem Kurta, gościem przyjmowanym, hołubionym, którego każde życzenie chce się spełnić — nie potrafił zdobyć się na powiedzenie: „To ja wyjeżdżam”. Prawdę mówiąc powody takiej decyzji istniały w świecie. Tu, między nimi,, ciągle ich nie było, choć czasem się o nie starał. Potrafił powiedzieć coś takiego, na co Kurt powinien był zareagować. Kurt jednak milczał. Nigdy nie podniósł rzuconej w jego stronę rękawicy. Odwracał głowę i mówił
0 czym innym. I wobec tego znów trzeba było ustąpić. Na szczęście, czy — słuszniej chyba !— na nieszczęście, ustępował chętnie. Wlokła się za nimi kilkuletnia znajomość, którą nawet kiedyś gotów był nazywać przyjaźnią, i okazało się, że owe istniejące' w świecie przyczyny nie były jeszcze dostatecznie mocne, aby to, co ich łączyło, przekreślić.
Studiowali razem na Sorbonie. W lecie każdy wyjeżdżał do siebie, jesienią spotykali się znowu. Na wykładach, ćwiczeniach, obiedzie, w kafejce. Spoglądali w stronę tych samych dziewcząt i lubili tych samych kolegów. Rozmawiali ze sobą pożyczonym językiem najpierw ot tak, w przejściu, później coraz częściej i dłużej. Potem zamieszkali bliżej siebie i poczuli się w tym obcym kraju prawie jak w domu.
1 to była pierwsza przyczyna wszystkiego złego, i licho wie, jakie były dalsze. Pewnie można by w końcu się ich doszukać, skoro w czasie poprzednich wakacji Halina powiedziała tonem, w którym zabrzmiały wyraźnie nuty niedowierzania
i niechęci: „Ależ ty prawie przyjaźnisz się z tym Niemcem”. Uprzytomnił sobie wówczas, że nigdy nie myślał o Kurcie jako o Niemcu, że tam we Francji wszelkie narodowościowe pojęcia w codziennym życiu trochę się zatarły. I znowu zaczął podejrzewać, że w pewnym momencie obaj je po prostu świadomie odsunęli. Mieli zawsze nie kończącą się ilość tematów do rozmowy, tematów, osadzonych w ich własnym,
francuskim życiu i — być może podświadomie — nie sięgali po dalsze. Z całą pewnością nie myślał o Kurcie kategoriami „Niemiec’’, i uwaga Haliny trochę go ukłuła. Tyle że uwaga była ze wszech miar słuszna, bo kiedy nadeszły wakacje, te wakacje, które, jak obiecał, miał spędzić u Kurta — wtedy już coraz trudniej było o tym nie pamiętać.
Ale Kurt stanął na straży. Był tu gospodarzem i widać złożył sobie uroczyste przyrzeczenie, że zrobi wszystko, aby jego od dawna zaproszony gość czuł się jak najlepiej. Gasił radio i wmawiał w nich obu, że warkot samolotów jest tylko odgłosem dalekiej burzy. A kiedy echo przemówień wodza Rzeszy zaczęło dobiegać już zza ścian — wymyślił ów pobyt w lesie. Wzięli namiot, ustawili go nad jeziorem i znów Witold zaczął odkładać powiedzenie: „To ja wyjeżdżam” z dnia na dzień.
Zresztą pogoda była wspaniała, byli młodzi, zdolni, mieli przed sobą całe życie i wiele sobie po nim obiecywali. Obaj.
I może w gruncie rzeczy owej nadciągającej burzy mimo wszystko nie Cbrali poważnie. Zwłaszcza że tu był spokój. Okrągły księżyc przeglądał się w jeziorze nieruchomym jak lustro, a jedynym głosem, jaki dał się słyszeć, było kumkanie żab.
Tę ich monotonnie powtarzającą się w jednej fazie melodię przerwał Kurt.
— Tutejsi twierdzą — powiedział — że patrzenie w wodę w czasie pełni przynosi nieszczęście.
Była pełnia, a oni stali na brzegu wpatrzeni w swoje lustrzane odbicia. Witold roześmiał się, a Kurt dodał:
— Trudno. Jeżeli ma już nadejść, podzielę je z tobą. Zastanawiam się tylko, czy przysługuje nam prawo wyboru.
Odbicia w wodzie były bliźniaczo do siebie podobne.
— Wątpię — odpowiedział Witold. — W możliwości wyboru byłoby już złagodzenie sprawy. Nie mamy wyboru, los sam postanowi i wykona, a my będziemy musieli się temu poddać.
Kurt pochylił się, podniósł grudkę ziemi i rzucił w wodę. Sylwetki zamazały się i rozpłynęły.
— Ale jeżeli zacząłeś już o nieszczęściu — ciągnął Witold — jeżeli już zdecydowałeś się tak nieostrożnie na poruszenie tego tematu, to powiedz mi, jak się będziemy obaj czuli, jeśli istotnie pewnego dnia wybuchnie wojna.
Kurt schylił się po następną grudkę, ale już jej nie podniósł, tylko zastygł na moment w tym pochyleniu.
— No proszę — ponaglił Witold — odpowiedz, nie rób uników, skoro już na ten temat zaczęliśmy mówić.
W oczach Kurta pojawiła się nagle złość — zwęziły się, stały się prawie czarne. I to także wprawiło Witolda w zadowolenie. Odsunął się o krok i wyobraził sobie Kurta w mundurze. Starannie, część po części ubrał go w myślach w czarny mundur, i niemal przeraził się: miał ochotę go uderzyć.
— Idiota — powiedział tymczasem Kurt.
Powiedział to przymilnie, po polsku. Bo — to mu też trzeba lojalnie przyznać — uczył się tego języka wytrwale
i z samozaparciem. Nie dla siebie zresztą, dla Witolda. Dobrze wiedział, że Witoldowi, który niemiecki znał wybornie, sprawia to satysfakcję.
— To cała twoja odpowiedź?
— A jakiej, do licha, oczekujesz?
No tak. Jaka w ogóle mogła być odpowiedź na tego rodzaju pytanie? Pytanie z gatunku tych, których się nie powinno zadawać. Tyle że Witold był uparty i że niepotrzebnie chyba' pozwolił swojej wyobraźni na ubranie Kurta w eses- mański mundur. I nie wiadomo dobrze, czym by się ta kolejna przyjacielska gawęda skończyła, gdyby nie fotografia Haliny. Wysunęła się nagle z kieszeni szarpniętej marynarki
i znalazła w rękach Kurta.
— Oddaj.
— Zaraz, czekaj, przecież ci jej nie ukradnę.
Wpatrywał się w tę fotografię, a fakt, że ją trzymał i że
się na nią gapił, Witold potraktował prawie jak świętokradztwo. Zwłaszcza że Kurt, który dał sobie chwilowy urlop od sterczenia na baczność, popełnił kolejny błąd. Powiedział z uznaniem.
— Rasowa nordyczka.
Witold wyrwał mu więc fotografię. A Kurt dobrze wiedział, że jest za późno na cofnięcie tych słów, które miały być zresztą najszczerszym i największym komplementem.
Idąc za oddalającym się Witoldem mówił szybko, jakoś zgrabnie znajdując polskie słowa i prawie się nie zacinając:
— Jest bardzo ładna, to chciałem ci powiedzieć. Chciałem cię też zapytać, czy to przez nią wracałeś z wakacji taki rozmarzony, ale możesz mi nie odpowiadać, bo już wiem.
I właściwie powinienem ci przypomnieć, że znalazłeś się w sytuacji przymusowej. Przyjąłeś moje zaproszenie, przyjechałeś tu do mnie i teraz — słowo honoru — nie pozostaje ci nic innego, jak zaprosić mnie.
Witold zatrzymał się, odwrócił. Kurt nie miał na sobie żadnego munduru, mówił po polsku, jakby tym językiem posługiwał się na co dzień, i był gotów zrobić wszystko, żeby w dalszym ciągu nic się między nimi nie zmieniło. Witold przez chwilę zastanowił się, skąd bierze się w Kurcie aż tyle dobrej woli, czy nie jest to przypadkiem już na wyrost poczucie winy, ale pocieszył się, że może nigdy nie zdarzy się okazja, żeby dowiedzieć się, co byłoby, gdyby coś w świecie naprawdę się zdarzyło. A Kurt natychmiast wychwycił w nastroju Witolda gotowość do zawieszenia broni, bo — pewniejszy siebie — dodał jeszcze:
— Proponuję na Boże Narodzenie.
Z notatnika starego Łempickiego
1 października 1939 roku. — Dzisiaj Niemcy oficjalnie weszli do Warszawy. Pierwszych żołnierzy niemieckich widziałem wczoraj. Byłem przygotowany na taką chwilą już od trzech dni, od momentu podpisania kapitulacji; a raczej wyobrażałem sobie, że jestem na to przygotowany. Jestem dość stary, by wyzbyć się złudzeń i nauczyć się sztuki przewidywania, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy do przewidzenia nietrudne; ale gdy stałem i patrzyłem, jak idą, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jest tylko bardzo męczący i bardzo zły sen, z którego za chwilę się przebudzę. Nie budziłem się jednak, a oni szli i byli coraz bliżej. Było cicho, tylko te buty. Oni koszmarnie maszerują.
Szli ulicą pełną gruzów, potłuczonego szkła, pod zerwanymi drutami przewodów tramwajowych. Kiedy ja szedłem tędy w dzień po kapitulacji — było tu jeszcze pełno trupów: ludzi i koni. Trupy już uprzątnięto.
Wielokrotnie podczas działań przebywałem tę drogę: Śródmieście — Bielany. Mój starszy syn Andrzej pracował w szpitalu w Śródmieściu. Trzeciego dnia wojny, wtedy kiedy jeszcze cieszyliśmy się, że Anglia i Francja nam pomogą — poszła do tego szpitala również moja córka Krystyna. Musiałem być na Bielanach przy żonie i młodszym synu. Musiałem być przy tamtych w Śródmieściu także. Chodziłem z Bielan do Śródmieścia, przenosiłem nowiny, notowałem każdy zniszczony, spalony dom na tej trasie. Po poniedziałku
25 września trudno już było notować pojedyncze domy. Nalot trwał wtedy osiem godzin. Pocieszaliśmy się z żoną i Ste-
fem, że szpitala nie zbombardują. Zbombardowali. Ale Krystyna i Andrzej żyją. Powiedziałem im wtedy, że kapitulacja musi nastąpić lada dzień. Wzruszyli ramionami i zacząłem żałować, że to powiedziałem. Mieli własne zdanie. Kiedy
27 ustały działania, Andrzej wytłumaczył mi, że to zawieszenie broni, podczas którego trwają pertraktacje, dotyczące czynnego przystąpienia do wojny Anglii i Francji. Chciałem w to również uwierzyć, jak oni, ale mi się nie udało. Przestraszyłem się tylko, że może być mi bardzo trudno z nimi się porozumieć.
Przedwczorajsza odezwa generała Rómmla wyjaśniła sprawę: „W wyniku podpisanej kapitulacji, począwszy od godz. 12 dnia 29 września, wojska niemieckie mogą rozpocząć wkraczanie do Warszawy”. I jeszcze: „Losy loojny są zmienne. Liczę więc, że ludność Warszawy, która bohaterskim zachowaniem swoim udowodniła głęboki patriotyzm, przyjmie fakt wkroczenia wojsk niemieckich ze spokojem, godnością i równowagą ducha”.
Wczoraj widziałem ich po raz pierwszy. Dziś siedzimy wszyscy, razem z Krystyną i Andrzejem, w domu. 1 wiemy, że dzisiaj już miasto należy do nich całkowicie. Tylko że jeszcze ciągle nie potrafimy zdać sobie z tego w pełni sprawy.
II
Z odrapanego, pełnego jeszcze dziur po kulach i połatanych deskami okien domu straszyła wielka, świecąca, złota papuga. Reklama kawiarni, w której nie można jednak dostać prawdziwej kawy. Naprzeciwko domu był przystanek
i tłum ludzi, skulonych, szarych, okropnych. Zobaczyła go wśród tego tłumu właśnie. Nawet nie dlatego, że był w czarnym mundurze i tą czernią odbijał od szarości tła; zobaczyła, ponieważ szukała go zawsze i wszędzie.
— Herr Diethl!
Zdawała sobie sprawę, że rozmowa będzie krótka, jak zawsze, że Kurt powie jej kilka układnych zdań, że na koniec uśmiechnie się obowiązkowym uśmiechem i odejdzie, nie oglądając się za siebie, jakby wiedział, że wytrwale za nim patrzy; doskonale zdawała sobie z tego sprawę, zdołała
się nawet do tego przyzwyczaić na tyle, że nie sprawiało to już przykrości ani zawodu. Przeciwnie. Lubiła te krótkie spotkania, te nieobowiązujące, układne rozmowy, a może lubiła po prostu na niego patrzeć.
— Zazdroszczę panu — powiedziała. — Wyobrażam sobie, że ma pan masę pracy i drugie tyle obowiązków. Chciałabym móc coś robić. Cokolwiek. Bo nudzę się tutaj, nie, nie nudzę, ja duszę się w tym mieście! Czuję się sama, a nie lubię samotności, jestem młoda, a skazano mnie na życie staruszki. Wojna jest sprawą mężczyzn, dlaczego więc tak bardzo odbija się na nas?
— Moje obowiązki — odpowiedział na to Kurt — mają na celu jak najszybsze zakończenie wojny, a co za tym idzie, umożliwienie pani powrotu do właściwych jej lat.
Taki był i w ten sposób z nią właśnie rozmawiał. Do tego też zdążyła się przyzwyczaić.
— Nie sądzę — powiedziała ostrożnie — aby to był dobry temat do żartów.
— Ja również.
— Nie sądzę — ciągnęła dalej — aby pan lubił żartować.
— Ma pani rację.
— A ja lubię. Lubię żartować, śmiać się i bawić. Tego mnie także pozbawiono.
— Miejmy nadzieję, że na krótko.
Ktoś przeszedł blisko nich, potrącił Diethla i odsunął się szybko, ze strachem. Nie cierpiała ludzi, w oczach których był wieczny strach. Pod złotą papugą był również złocony napis w języku, którego nie rozumiała. Nie rozumiała wielu rzeczy, łącznie z faktem, że mąż nie potrafił uchronić jej ani siebie przed tym wygnaniem.
— Okropny kraj — skarżyła się — straszne miasto i koszmarni ludzie. Podczas pierwszych tygodni codziennie płakałam. Ale potem uwierzyłam, że Opatrzność czuwa nad każdym człowiekiem i że w najgorszych warunkach podaruje mu coś, dla czego warto jest istnieć. Nawet tu.
Wsiadając do samochodu dodała jeszcze:
— Nie zdziwiłabym się, gdyby pan dotychczas nie zauważył, że na świecie jest już wiosna.
26 maja 1940 roku. — Niemcy posuwają się coraz dalej. Utrata reszty Belgii i Francji staje się coraz bardziej prawdopodobna, choć nie chce się w to wierzyć. Niemcy zdoby- v:ają tereny i zapasy wszelkiego rodzaju towarów. A dyplomacja aliancka tymczasem szykuje kupienie (za jaką cenę?) neutralności Włochów. Jedyna pociecha to rozszerzające się naloty na Niemcy, sięgające podobno aż do Lipska.
„Warschauer Zeitung| pisze o wizycie Franka w Radomiu, gdzie był na uroczystości otwarcia wyższego sądu niemieckiego. Będziemy go pewnie mieli niedługo i w Warszawie.
Chleb pozakartkowy kosztuje ciągle po 2.50 za kg. Masło — 28 zł. Ceny materiałów włókienniczych dochodzą do dziesięciokrotnie wyższych od przedwojennych.
Szukała go także podczas uroczystości związanych z przyjazdem do Warszawy gubernatora Hansa Franka. Sprawiła sobie na tę okazję — berlińskim zwyczajem — nową suknię
i uparła się, że pojedzie na dworzec. Herman von Leiden ustąpił, ponieważ ustępował jej zawsze i we wszystkim. Wsiadła więc razem z nim do samochodu i pojechali pustymi ulicami, zdobnymi w zwieszające się z każdej latarni chorągwie, znaczone czarnym, połamanym krzyżem. Zapytała: „Dlaczego tu tak pusto?” — mąż spojrzał na nią
i uśmiechnął się pobłażliwie jak do dziecka, nigdy nie traktował jej dostatecznie poważnie, a w każdym razie ona tak to odczuwała. Powiedział: „Obawiam się, że panowanie nasze w tym kraju nikomu nie sprawia radości. A ponieważ nie możemy rozwiązać sprawy oddaniem szesnastu milionów strzałów w plecy szesnastu milionom Polaków, musimy — w każdym razie na początku — uważać, żeby przypadkiem im się nie zamarzyło użyć broni".
Okna domów były szczelnie pozamykane. Zawstydziła się swego pytania. Na rogach ulic stali żandarmi i patrzyli w te okna. Powiedziała: „Chciałabym, żebyśmy nie musieli żyć tu zbyt długo”, a Herman von Leiden odparł natychmiast: „Mam nadzieję, że załatwimy całą tę checę dostatecznie szybko”. Nie wiedziała dokładnie, co miał na myśli, ale o to nie zapytała. Byli już na dworcu i tu poczuła się raźniej. Von Leiden zgubił się gdzieś, a raczej ona się o to postarała; miała przecież ogromnie ważną rzecz do zrobienia. Przesuwała się między szeregami" żołnierzy, wspinała na palce, roz
glądała. Nie mogła jednak nigdzie znaleźć Kurta. To ją w końcu odnaleziono, tylko że nie Kurt, a Johann Schmu- land. Pochylony nieco w jej stronę z pół uśmiechem, a pół grymasem powiedział: „Proszę się nie obawiać, jest na pewno", Nie odpowiedziała. Nie lubiła Schmulanda nigdy, w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek. Mówiono o nim, że odgaduje ludzkie myśli i czasem okazywało się to prawdziwe. Odeszła.
Generalny gubernator przyjechał, wygłoszono mowy, wzniesiono okrzyki, kilka razy zdawało się jej, że widzi z daleka sylwetkę Diethla, ale za każdym razem myliła się. Tłum śpiewał: Deutschland, Deutschland iiber alles, las rąk wyciągał się do góry. Ktoś potrącił ją tak silnie, że straciła równowagę. „Heil! Heil!” — wołali żołnierze. Patrząc na nich, myślała: „Szybko wygrają tę wojnę. Wówczas wrócimy do siebie. Wszyscy. On także”. Potem przypomniało się jej, że przez ostatnie lata mieszkał w Paryżu. „W takim razie — myślała — ja także tam pojadę. Tylko ta wojna... wojna musi się skończyć.”
Nie znalazła Kurta. Nowa suknia okazała się niepotrzebna. W powrotnej drodze w samochodzie było pełno. Mężczyźni cieszyli się. „Wyglądają tak — pomyślała — jakby wojna była dla nich rzeczą konieczną do życia.” Ktoś mówił: „Mnie nie przeraża ta cała propaganda okropności, którą tak hojnie szafują na zachodzie. Polacy sami ściągnęli na siebie swój los. Wcześniej czy później i tak musielibyśmy skasować tę Polskę”. Radość wzmogła się. Hilda odwróciła głowę i w najbliżej jadącym samochodzie dostrzegła szeroką twarz Bergmana. Jeśli Kurt jedzie, powinien być właśnie tutaj.
— Czy podoba się pani to miasto?
Diethl siedział w następnym samochodzie w towarzystwie Schmulanda i Hansa Mullera. Teraz widziała go już wyraźnie.
...
Rowiny7