Mo Yan - Klan czerwonego sorga.rtf

(1358 KB) Pobierz
Mo Yan

 

Mo Yan

 

 

Klan czerwonego sorga

(Przełożyła: Katarzyna Kulpa)


 

 

 

Tą oto książką wzywam uroczyście dusze bohaterów i dusze skrzywdzonych, unoszące się nad nieskończonymi połaciami czerwonego sorga w mojej rodzinnej wiosce. Ja, wasz niegodny potomek, chciałbym wyrwać sobie serce, zamarynować w sosie sojowym, posiekać, ułożyć w trzech miseczkach i postawić na sorgowym polu. Padam przed wami na twarz i proszę: pożywcie się tą ofiarą, ucztujcie do syta!


 

CZĘŚĆ I

Czerwone sorgo


1

Dziewiątego dnia ósmego miesiąca tradycyjnego kalendarza mój ojciec, syn bandyty, miał piętnaście lat. Szykował się właśnie, by dołączyć do oddziału komendanta Yu Zhanao – przyszłego le­gendarnego bohatera – który miał zasadzić się na japońską jed­nostkę zmotoryzowaną podążającą drogą Jiao-Ping. Moja bab­ka, ubrana w pikowane wdzianko, odprowadziła go do wejścia do wioski.

– Stójcie – polecił komendant Yu.

Babka zatrzymała się i rzekła do syna:

– Słuchaj przybranego taty, Douguan!

Mój ojciec milczał. Postawna sylwetka babki i ciepła woń do­chodząca z jej pikowanego ubrania zmroziły go – poczuł dreszcz, zaburczało mu w brzuchu.

– Chodźmy, przybrany synku. – Komendant pogłaskał go po głowie.

Chaos ogarniał niebo i ziemię, w powietrzu wisiała mgła. Od­głos kroków maszerującego oddziału dobiegał z bardzo daleka. Ojciec słyszał go, lecz nie widział żołnierzy skrytych za niebie­skawą zasłoną. Uczepiwszy się poły komendanckiego płaszcza, przebierał nogami ile sił. Babka niknęła na horyzoncie niczym odległy brzeg coraz bardziej wzburzonego morza oparów, mło­dzieniec trzymał się swojego komendanta niby burty statku.

Tak oto mój ojciec ruszył w drogę – drogę do granitowego gła­zu, tkwiącego wśród czerwonych pól sorga w naszej rodzinnej wiosce, który stał się potem jego pozbawionym inskrypcji ka­mieniem nagrobnym. Gdy grób był już gęsto porośnięty trawą, pewnego razu mały chłopak z gołym zadkiem przyprowadził tu śnieżnobiałą kozę. Kiedy koza niespiesznie skubała trawę, malec stanął na grobie i nasikał nań ze złością, po czym zaśpiewał na całe gardło: Sorgo już czerwone – Japończycy idą. Gotujcie się bracia, strzelajcie z armaty!.

Chodziły słuchy, że tym kozim pastuszkiem byłem ja, ale nie wiem, czy to prawda. Zawsze kochałem Północno-Wschodnie Gaomi całym sercem i jednocześnie nienawidziłem go do szpi­ku kości. Kiedy dorosłem i zacząłem pilnie studiować marksizm, doszedłem do wniosku, że Północno-Wschodnie Gaomi jest bez wątpienia najpiękniejszym i najwstrętniejszym, najniezwyklej-szym i najpospolitszym, najświętszym i najbardziej zepsutym, najbardziej bohaterskim i najbardziej łajdackim miejscem na tej planecie – miejscem, gdzie pije się najwięcej wódki i kocha naj­mocniej. Moi przodkowie, którzy żyli na tej ziemi, lubili sorgo i co roku sadzili go mnóstwo. W ósmym miesiącu, gdy jesień była w pełni, nieskończone łany czerwonego zboża lśniły niczym morze krwi. Sorgo, wysokie i gęste*[1], zachwycało wspaniałoś­cią, wzruszało melancholią, budziło namiętność. Jesienią wiały chłodne wiatry, słońce mocno świeciło. Białe, pulchne obłoki przepływały po lazurowym niebie, po polach sorga sunęły ich purpurowe, kształtne cienie. Przez dziesięciolecia, które zdawały się trwać tylko chwilę, gromady czerwonych ludzkich postaci po­dążały w różnych kierunkach wśród źdźbeł, jakby tkały olbrzy­mią sieć. Zabijały, grabiły, wiernie broniły ojczyzny – tańczyły bohaterski, tragiczny taniec. Przy nich my, ich potomkowie, wydajemy się mali i niegodni. Żyjąc w czasach postępu, mam dojmujące uczucie, że nasz gatunek cofa się w rozwoju.

Opuściwszy wieś, oddział posuwał się wąską polną drogą, od­głosy kroków mieszały się z szelestem deptanej trawy. Gęsta mgła wydawała się poruszać, jakby coś w niej żyło. Niezliczone drob­niutkie kropelki wody łączyły się na twarzy ojca w duże kuliste krople, kosmyki włosów oblepiały czoło. Ojciec przywykł do de­likatnego zapachu mięty i słodko-gorzkiej woni dojrzałego sorga dobiegających z pól, wśród których wiodła droga – aromaty te nie były dla niego niczym nowym, wtedy jednak, podczas tam­tego marszu, wyczuł przez mgłę jakiś dziwny, wstrętno-słodki, ni to żółty, ni to czerwony odór. Zapach ten, zmieszany z woniami mięty i sorga, wzbudził w nim bardzo odległe, głęboko ukryte wspomnienia.

Siedem dni później, piętnastego dnia ósmego miesiąca, w Święto Środka Jesieni, okrągły księżyc w pełni wzniósł się po­nad majestatycznymi, pogrążonymi w ciszy polami sorga. Skąpa­ne w srebrnym blasku pędy lśniły jak powleczone rtęcią. Wśród wyraźnie odcinających się fragmentów światła i cienia mój ojciec wyczuł ów słodko-gorzki odór, wielokrotnie silniejszy od tego, który pojawił się teraz. Wtedy komendant Yu prowadził go za rękę przez sorgowe pole, zasłane piętrzącymi się wszędzie trupa­mi trzech setek jego rodaków. Sącząca się z ciał świeża krew zata­piała zboże, na całej połaci zamieniając czarną ziemię w błoto, po którym szło się powoli i z trudem. Odór zapierał im dech. Pole obsiadła wataha padlinożernych psów, wpatrujących się w ojca i jego dowódcę błyszczącymi ślepiami. Komendant Yu wyciągnął pistolet i strzelił – jedna para oczu zgasła. Drugi strzał – znikła kolejna. Psy zawyły i rozproszyły się, a po chwili rozsiadły się dalej i zanosząc się głośnym ujadaniem, spoglądały łakomie ku ciałom. Wstrętno-słodki odór wzmagał się coraz bardziej.

– Japońskie psy! – wrzasnął komendant. – Japońskie sukin­syny!

Wystrzelał do nich wszystkie naboje, zwierzęta uciekły i zniknęły bez śladu.

– Idziemy, synu! – zarządził dowódca.

Poszli dalej przez zboże, stary i młody, podążając za księżycem. Przesycająca pola woń wypełniła duszę mojego ojca. Przez kolej­ne, jeszcze straszniejsze, jeszcze bardziej okrutne miesiące i lata woń ta towarzyszyła mu bezustannie.

Źdźbła sorga szeleściły we mgle. Wśród oparów toczyła się z wolna po bagnistej równinie Rzeka Czarnej Wody, jej szum rozbrzmiewał to głośniej, to ciszej, to z daleka, to z bliska. Kiedy dogonili oddział, ojca otoczyły odgłosy kroków i szmery odde­chów. Kolba czyjejś strzelby potrąciła inną kolbę. Stopa które­goś z żołnierzy na coś trafiła, może na ludzką kość. Idący przed ojcem człowiek zakasłał jakby znajomym tonem – dźwięk ten przypomniał mu pewną parę uszu. Blade, pokryte siatką maleń­kich żyłek półprzejrzyste małżowiny, które zawsze czerwieniały z emocji, były najbardziej rzucającym się w oczy organem na gło­wie Wanga Wenyi. Wang, mężczyzna małego wzrostu, łeb miał pokaźny, wciśnięty głęboko między ramiona.

Oj ciec wytężył wzrok, przewiercając spój rżeniem mgłę, i w koń­cu dojrzał wstrząsaną kaszlem głowę Wanga Wenyi. Przypomniał sobie, jak pewnego dnia spuszczono mu lanie na placu musztry i jak żałosny był to widok. Wang był wówczas świeżym rekrutem w oddziale komendanta Yu. Adiutant Ren wydał żołnierzom rozkaz: W prawo zwrot! – Wang Wenyi radośnie przestawił nogi, po czym ruszył w nieokreślonym kierunku. Adiutant Ren smag­nął go biczem w zadek, z otwartych nagle ust Wanga Wenyi wy­dobył się okrzyk: Ożeż... matko jedyna!. Po jego minie trudno było zgadnąć, czy jest mu do płaczu, czy do śmiechu. Zza murku okalającego plac dobiegł serdeczny śmiech gapiących się dzie­ciaków.

Komendant Yu czubkiem buta kopnął Wanga Wenyi prosto w tyłek.

– Czego kaszlesz?

– Panie komendancie... – odpowiedział żołnierz, tłumiąc ko­lejne kaszlnięcie. – W gardle mnie drapie...

– Drapie, nie drapie, masz być cicho! Jak zdradzisz naszą pozy­cję i zaczną do nas strzelać, zapłacisz głową!

– Tak jest, panie komendancie! – rzekł Wang Wenyi, po czym chwycił go kolejny spazm kaszlu.

Ojciec raczej wyczuł, niż zobaczył, jak komendant Yu rzuca się do przodu i chwyta Wanga obiema rękami za szyję. Wang Wenyi ze świstem chwytał powietrze, ale przestał kasłać.

Dłonie komendanta puściły kark żołnierza. Ojciec oczyma wyobraźni zobaczył dwa sine niczym dojrzałe winogrona ślady dłoni na skórze Wanga. W niebieskich, wystraszonych oczach mężczyzny poczucie krzywdy mieszało się z wdzięcznością.

Oddział szybko wkroczył między pola. Ojciec czuł instynk­townie, że kierują się na południowy wschód. Wąska polna dro­ga, którą szli, była jedynym bezpośrednim połączeniem między Rzeką Czarnej Wody a wioską. W dzień miała kolor białawy. Jej podłoże stanowiła smoliście czarna ziemia, jednak po długim udeptywaniu czerń przestała być widoczna. Drogę pokrywały niezliczone ślady zwierząt: tropy bydła, owiec i kóz w kształcie płatków kwiatów, półokrągłe odciski kopyt mułów, koni i osłów i ich przypominające suszone jabłka odchody, krowie placki, nad którymi roiło się od much, i rozsypane wszędzie kozie bobki po­dobne do czarnej fasoli. Ojciec często tędy chadzał – później, w ciężkich latach spędzonych w japońskiej kopalni, przed oczy­ma często pojawiał mu się obraz tego miejsca. Nie miał pojęcia o tych wszystkich erotycznych spektaklach, które swego czasu odegrała na tej drodze moja babka. Nie wiedział, że na ocienionej zbożem czarnej ziemi leżało kiedyś białe, lśniące niczym jadeit jej ciało. Ja jednak wiem o tym doskonale.

Gdy znaleźli się wśród pól, jakość mgły się zmieniła – zasłona stała się gęstsza, bardziej nieruchoma. Wielkie, ponure krople wody kapały z potrącanych przez ludzi i ich ekwipunek źdźbeł zboża, które trzeszczały i pojękiwały ze skrywanym oburzeniem. Woda była lodowata, krystalicznie czysta i świeża w smaku – gdy ojciec podniósł głowę, jedna kropla wpadła mu prosto do ust. Wpatrując się w spokojne opary, dostrzegał kołyszące się, ciężkie główki roślin. Mokre od rosy miękkie liście ocierały się o jego ubranie i twarz. Poczuł na czole krótki podmuch, który zaszemrał w zbożu. Szum Rzeki Czarnej Wody stawał się coraz głośniejszy.

Ojciec lubił pływać w Rzece Czarnej Wody – był urodzonym pływakiem, a babka mówiła, że na widok wody cieszył się bar­dziej niż na widok własnej matki. Kiedy miał pięć lat, nurkował jak mała kaczka – jego różowe pośladki celowały w niebo, sto­py wystawały wysoko nad powierzchnię. Wiedział, że dno rzeki jest czarne, lśniące i miękkie jak łój. Bagniste brzegi porastała szarozielona trzcina i zgniłozielona babka azjatycka, rosły tam też płożące się po ziemi pnącza kudzu i ziele paciorecznika. Na wilgotnej ziemi rysowały się cieniutkie ślady krabów. Kiedy za­czynały wiać jesienne wiatry, przynoszące chłody, stada dzikich gęsi odlatywały na południe, tworząc na niebie klucze w kształcie linii prostej albo znaku człowiek*[2]. Kiedy proso czerwieniało, całe watahy krabów wielkości końskiego kopyta wspinały się nocami na brzeg, by żerować wśród zarośli. Przepadały za świe­żym krowim łajnem i rozkładającymi się szczątkami zwierząt. Szum wody przypomniał ojcu pewien jesienny wieczór, kiedy to zarządca naszej rodzinnej firmy, Liu Luohan*[3], zabrał go nad rzekę nad rzekę, gdy szedł łowić kraby. Noc miała przydymiony odcień ciemnych dojrzałych winogron, złoty wietrzyk owiewał brzegi rzeki. Na nieskończonym, ciemnoszmaragdowym niebie lśni­ły zielonkawą poświatą gwiazdozbiory: Wielka Niedźwiedzica, symbolizująca śmierć, Mała Niedźwiedzica, przynosząca życie, szklana ośmiograniasta studnia Oktantu, której brakuje jedne­go boku, zdesperowany Pasterz, zamierzający włożyć sobie pętlę na szyję, zrozpaczona Prządka*[4]*, już gotowa rzucić się do rzeki – wszystkie wisiały nad ich głowami. Wuj Liu Luohan od kilku­dziesięciu lat zarządzał naszą rodzinną gorzelnią. Mój ojciec biegł ochoczo za nim, niczym za własnym ojcem.

Myśli ojca, niespokojne w otaczającej mgle, rozświetlił blask małej lampki z czworobocznym szklanym kloszem, naftowy dym wydostawał się przez otwór wywiercony w blaszanej pokrywce. Słabe światło wycinało w mroku pas szerokości zaledwie pięciu, sześciu metrów. W jego zasięgu woda przybierała na chwilę pięk­ny żółtopomarańczowy kolor dojrzałej brzoskwini, po czym od­pływała w ciemność, gdzie odbijało się w niej rozgwieżdżone nie­bo. Ojciec i wuj Luohan siedzieli przy lampce na brzegu, okryci pelerynami, wsłuchani w niezwykle głęboki, niski głos rzeki. Od nieskończonych pól docierały podniecone nawoływania godowe lisów. Blask lampy przyciągał kraby, które zbierały się w kręgu światła. Mój ojciec i wuj Luohan siedzieli w milczeniu, wsłuchu­jąc się z szacunkiem w sekrety, które szeptała ziemia; od czasu do czasu dobiegały ich powiewy zgniłej woni rzecznego mułu. Stada krabów otaczały ich zewsząd, tworząc niespokojny krąg. Ojciec był tak podekscytowany, że prawie poderwał się z miejsca, ale wuj Luohan przytrzymał go za ramiona.

– Spokojnie! – powiedział. – W gorącej wodzie kąpani nigdy nie dostają ciepłego kleiku!

Ojciec stłumił podniecenie i siedział bez ruchu. Kraby, zna­lazłszy się w zasięgu lampy, zatrzymywały się i głowa przy głowie, ogon przy ogonie, zakryły szczelnie podłoże. Lśniły zielonkawe skorupy, z wklęsłych oczodołów wystawały setki par okrągłych oczu na szypułkach. Kraby nisko pochyliły łby, z niewidocznych teraz otworów gębowych wydobywały się sznury różnokolo­rowych bąbelków. Gdy rzucały ludzkości to wielobarwne wy­zwanie, nastroszyły się długie włókna peleryny mojego ojca.

– Łap! – krzyknął wuj Luohan.

Zachęcony okrzykiem wuja ojciec ruszył do ataku. Chwycili za rogi gęsto tkanej sieci, którą wcześniej rozłożyli na ziemi. Unieśli do góry warstwę krabów, odkrywając zajęty przez nie spłachetek przybrzeżnego piasku. Związali rogi sieci i rzucili ją na bok, po czym równie wprawnymi, szybkimi ruchami podnieśli kolejne dwie. Wszystkie sieci były tak ciężkie, że musiały zawierać setki, może nawet tysiące krabów.

Gdy oddział wkroczył w zboże, ojciec posuwał się do przodu po krabiemu, zakosami, unikając pustych miejsc między rośli­nami i przydeptując źdźbła tak, że gięły się na wszystkie strony. Wciąż uczepiony rogu komendanckiego płaszcza chwilami ma­szerował samodzielnie, a chwilami był ciągnięty naprzód. Ogar­niała go senność. Szyja mu zesztywniała, oczy nabrały osowiałego, obojętnego wyrazu. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl: dopóki będzie mógł chodzić z wujkiem Luohanem nad Rzekę Czarnej Wody, nigdy nie wróci z pustymi rękami.

Ojciec objadał się krabami do znudzenia, kraby jadła też bab­ka. W końcu im się przejadły, ale szkoda było je wyrzucić, toteż wuj Luohan posiekał resztę, zmełł w młynku do przyrządzania tofu, posolił i ponakładał do słoików. Tak powstała krabowa pas­ta, którą jadaliśmy przez cały rok, dopóki się nie zepsuła, wtedy nawoziliśmy nią maki. Słyszałem, że babka paliła opium, ale nie wpadła w nałóg, dzięki czemu jej twarz do końca życia zachowa­ła brzoskwiniową świeżość, umysł pozostał jasny, a usposobienie miłe. Nawożone krabami maki rosły duże i dorodne i miały ró­żowe, czerwone i białe kwiaty o odurzającym zapachu. Czarna ziemia mojej rodzinnej wioski zawsze była wyjątkowo żyzna i ro­dziła obfite plony, a uprawiających ją ludzi cechowała dobroć, wytrwałość i ambicja – taki właśnie był charakter moich roda­ków. Białe węgorze żyjące w Rzece Czarnej Wody wyrastały gru­be niczym penisy i tak głupie, że zawsze połykały haczyk.

Ojciec pamiętał, jak zginął wuj Luohan – było to przed ro­kiem, na drodze Jiao-Ping. Jego ciało zostało rozerwane na ka­wałki i rozrzucone na wszystkie strony świata. Kiedy zdejmowa­no z niego skórę, gołe mięso podskakiwało i drgało, jakby był ogromną, obdzieraną ze skóry żabą. Na wspomnienie tego cia­ła po plecach ojca przebiegł dreszcz. Potem przypomniał sobie pewną noc przed siedmioma czy ośmioma lary, kiedy to moja babka, pijana, stała oparta o snop sorga na podwórzu naszej ro­dzinnej gorzelni, obejmowała wuja Luohana za szyję i błagała:

– Wuju... Nie odchodź! Nie obchodzi cię mnich – miej wzgląd na Buddę, nie zależy ci na rybachzastanów się nad wodą, jeśli nie dbasz o mnie – pomyśl o Douguanie! Jeśli mnie pragniesz... mogę być twoja... Jesteś dla mnie jak ojciec...

Wuj Luohan odepchnął babkę i poczłapał do szopy mieszać pa­szę dla zwierząt – dwóch czarnych mułów pracujących w naszej gorzelni, dzięki której staliśmy się najbogatszą rodziną w wiosce. Donikąd nie odszedł. Był kierownikiem firmy, dopóki Japoń­czycy nie zabrali mułów na budowę drogi Jiao-Ping.

Od wsi, którą zostawili za sobą, dały się słyszeć przeciągłe po­rykiwania mułów. Ojciec wzdrygnął się i otworzył szeroko oczy, ale widział tylko mgłę – półprzejrzystą, lecz nieprzeniknioną. Wysokie, proste źdźbła sorga tworzyły gęsty żywopłot majaczący za zasłoną mgieł, za nim krył się następny i jeszcze następny, i tak w nieskończoność. Ojciec już zapomniał, ile czasu minęło od chwili, gdy weszli w zboże – jego myśli wciąż krążyły wokół szu­miącej w oddali życiodajnej rzeki, wokół wspomnień. Nie rozu­miał, po co w takim tempie przedzierali się przez tę gęstą jak sen, rozległą jak morze połać. Stracił poczucie kierunku. Dwa lata wcześniej też zdarzyło mu się zgubić na polu, ale w końcu zdo­łał znaleźć drogę – kierował się szumem rzeki. Tym razem także usłyszał jej sygnał i szybko się zorientował, że oddział zmierza na wschód z odchyleniem na południe, równolegle do biegu rze­ki. Znał już kierunek, zrozumiał więc, że idą zrobić zasadzkę na Japończyków – że będą zabijać ludzi tak sarno, jak zabija się psy. Wiedział, że idąc na południowy wschód, szybko dotrą do drogi z powiatu Jiao do powiatu Pingdu, łączącej północ z południem i dzielącej wielką nizinę na dwie części. Zbudowali ją zwykli lu­dzie, pod ciosami batów i bagnetów w rękach Japończyków i ich wiernych psów, kolaborantów.

Sorgo poruszało się niespokojnie, roztrącane przez oddział zmęczonych żołnierzy o głowach i szyjach mokrych od opadają­cej rosy. Wang Wenyi ciągle kasłał, mimo nieustannych połajanek komendanta. Ojciec czuł, że droga jest blisko, jego oczy już dostrzegały niewyraźny zarys. Nie wiedzieć kiedy nawet tam, gdzie mgła była najgęstsza, zaczęły się pojawiać niewielkie prze­świty – mokre źdźbła sorga jedno po drugim popatrywały przez owe luki na ojca, a on odpowiadał im oddanym spojrzeniem. Nagle poczuł, że są to żywe istoty, które mają duszę i które tkwiąc korzeniami w czarnej ziemi, wchłaniają energię Słońca i Księ­życa, piją deszcz i rosę, rozumieją porządek Nieba i ład Ziemi. Kolor sorga powiedział ojcu, że słońce już rozjarzyło bolesną czerwienią osłonięty zbożem horyzont.

Nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Ojciec najpierw usłyszał przenikliwy gwizd tuż koło ucha, a potem trzask, jakby coś się przed nimi rozerwało.

– Kto strzelił?! – krzyknął komendant. – Który gnojek strzelił?!

Ojciec słyszał, jak pocisk przewierca się przez gęstą mgłę między łodygami i liśćmi zboża i strąca jeden z kłosów. Wszyscy wstrzy­mali oddech. Kula przeleciała z wizgiem i w nieokreślonym miej­scu spadła na ziemię. We mgle rozszedł się zapach prochu.

– Panie komendancie! – zapiszczał żałośnie Wang Wenyi. – Nie mam głowy! Panie komendancie! Gdzie moja głowa?

Dowódca zbaraniał na chwilę, po czym wymierzył mu kop­niaka.

– Pieprzony idioto! Skoro nie masz głowy, to jak możesz mówić?

Komendant Yu porzucił mego ojca i ruszył na czoło oddziału. Wang Wenyi wciąż lamentował. Ojciec zrobił krok do przodu i spojrzał na jego twarz o dziwacznym wyrazie. Po policzku Wanga Wenyi spływało coś ciemno-niebieskiego. Ojciec wyciągnął rękę i dotknął lepkiej, ciepłej substancji. Poczuł zapach podobny do tego, który wydzielał muł z dna Rzeki Czarnej Wody, lecz dużo świeższy. Zagłuszył aromat mięty i słodko-gorzką woń sor­ga i obudził w ojcu wspomnienie, z każdą chwilą bliższe. Niczym sznur paciorków zapach ten łączył muł Rzeki Czarnej Wody, czarną ziemię, na której wyrastało sorgo, wiecznie żywą prze­szłość i przyszłość, której nie sposób powstrzymać. Bywały czasy, że cały świat pachniał ludzką krwią.

– Wujku, wujku, jesteś ranny! – zauważył ojciec.

– Douguan, to ty, prawda? Sprawdź no, czy wujek ma jeszcze głowę na karku, dobrze?

– Masz, wujku! Wszystko z nią w porządku, tylko z ucha krew ci leci.

Wang Wenyi wyciągnął rękę i pomacał ucho, po czym spoj­rzał na dłoń – była cała we krwi. Wrzasnął przeraźliwie, po czym zamarł.

– Panie komendancie, jestem ranny! Jestem ranny!

Dowódca wrócił z przodu oddziału, chwycił Wanga Wenyi za szyję i przyklęknął.

– Przestań wrzeszczeć, bo cię uduszę! – warknął ściszonym głosem.

Wang Wenyi ani pisnął.

– Gdzie jesteś ranny? – zapytał komendant.

– W ucho... – zapłakał żołnierz.

Dowódca wyciągnął zza p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin