Łódź.pdf

(1302 KB) Pobierz
Paulowi.
I Davidowi Sandersowi RIP
ZATOPIENIE
Do sprawy samobójstwa Johnny podszedł z niezwykłą przytomnością umysłu.
Kiedy uznał, że jest już sam na sam z morzem, a ląd został tak daleko, że nawet ptaki
spadają na pokład martwe z wycieńczenia, puścił rumpel i pozwolił, żeby jacht sam
się ustawił do wiatru. Gdy wyruszał w morze, oświetlone blaskiem wschodzącego
słońca czerwone grzywy fal nie wróżyły niczego dobrego. Żagle zaciekle łopotały mu
nad głową, lecz on nawet tego nie słyszał. Po dłuższej chwili odwrócił się i popatrzył
na wydęte płótna oczyma, które już wyglądały jak martwe, błyszczały mętną zielenią
na tle spalonej słońcem twarzy, co sprawiało, że wyglądał zdecydowanie starzej niż
na swoje dwadzieścia jeden lat.
Opatulony genuą wstał, odblokował szot i wyszedł na pokład. Zaczął mozolnie
zrzucać i składać ciężki grot, metodycznie zawiązując wszystkie linki i wprawnie
utrzymując równowagę na rozkołysanej łodzi, podczas gdy otaczająca go mroczna
otchłań zdawała się zalotnie puszczać do niego oko. Kiedy starannie związał żagiel po
raz ostatni, wrócił na dół do kabiny i zniknął pod pokładem.
W kabinie panował straszny bałagan, wszędzie walały się ubrania, które ledwie
sobie przypominał. Kubki i szklanki, puste kartoniki i plastikowe opakowania –
pozostałości po różnych osobach żyjących na tej łodzi. Aż sam się nie mógł
nadziwić, że wcześniej nie zwrócił uwagi na ten bałagan. W płycie pilśniowej między
salonem a kambuzem było dość duże wgniecenie, które ledwie pamiętał. Ruszył
przed siebie, zbierając całe naręcza śmieci i upychając je do wielkich, czarnych,
plastikowych worków, które na końcu wsadził do szafek pod fotelami w salonie.
Następnie opróżnił półki i powkładał książki oraz pozostałe rupiecie do swojego
zniszczonego śpiwora, który schował w szafce.
Jedynym przedmiotem na pokładzie godnym podziwu był mosiężny sekstans.
Podniósł go i obrócił w palcach, spoglądając jak na relikt podobny do niego samego.
Później przeszedł do sterówki, stanął przy kole sterowym i zapatrzył się na
wschodzące słońce, które zdawało się wisieć niepewnie nad linią horyzontu… Na tę
zuchwałą różową kulę wędrującą obojętnie po orbicie. Cisnął sekstans w morze
najdalej, jak tylko potrafił, przyglądając się czerwonym rozbłyskom obracającego się
w powietrzu mosiądzu. Nie czekał, aż przyrząd spadnie do wody, tylko zawrócił do
saloniku, chcąc jak najszybciej uporać się z tym, co było jeszcze do zrobienia.
Kiedy już wszystko sprzątnął, poupychał rondle i patelnie do szuflad w kambuzie,
a ubrania do szafki w salonie, kątem oka złowił swoje odbicie w lustrze w łazience
i zdziwił go ten widok. Miał na sobie czarny garnitur i muszkę, jakby dopiero co
wyszedł z jakiegoś przyjęcia. Marynarka i spodnie luźno zwisały na jego
wychudzonej sylwetce, ale były tak samo dobre, żeby w nich umrzeć, jak każde inne
ubranie. Zrzucił z nóg adidasy i ruszył przez kambuz, oddychając głęboko
i przyglądając się smudze słonecznego blasku u wejścia do kabiny. Jak zwykle
odruchowo balansował kołysanie łodzi, przenosił ciężar ciała z pięt na palce stóp, jak
gdyby intuicyjnie wyczuwając rytm falowania morza, przez co mięśnie reagowały
o ułamek sekundy wcześniej od uderzenia fal. Tylko oczy pozostawały nieruchome,
jakby wpatrzone poza horyzont.
Najpierw ręka jakby sama z siebie sięgnęła do szuflady w kambuzie. Wysunął ją
i wyjął duży kuchenny nóż, który służył do różnych celów, a teraz miał do spełnienia
jeszcze jedną ważną funkcję. Musiał być jednak bardzo ostry. Johnny usiadł więc na
schodkach kambuza i poświęcił kilka cennych minut na jego naostrzenie,
przyglądając się, jak słońce odbija się w błyszczącej stali.
Potem zrobił sobie jeszcze krótką przerwę przed pójściem przez salon do
kingstonu. Osunął się na kolana przed toaletą i jak w modlitwie zwiesił nisko głowę,
pogardzając swoją słabością, od której dygotał na całym ciele. Wziął głęboki oddech,
uniósł nóż i szybkim ruchem przeciął obie rury, wlotową i wylotową, i parzył tępo na
wlewającą się do środka wodę. Teraz nie było już odwrotu. Wstając powoli ze
wzrokiem utkwionym w dwa wlewające się strumienie, poczuł chłód wody
omywającej mu stopy. Morze zaczęło się przelewać po podłodze w rytm kołysania
jachtu na falach. Patrzył zahipnotyzowany, jak poziom wody stopniowo się podnosi,
sięga mu do kostek, przelewa się przez próg i zaczyna zalewać salon. Brnąc, zawrócił
na schody zejściówki i z obojętnością i fascynacją patrzył na przelewającą się z boku
na bok falę, wypełniającą każdą szczelinę, posuwającą się szybko ciemną smugą po
pstrokatym dywanie i pochłaniającą wszystko na swej drodze. Woda dosięgła już nóg
stołu i w ciszy kontynuowała swą podróż ku górze. Przyglądał się temu jak
urzeczony, czując na karku palące promienie słońca. Dobrze wiedział, co będzie dalej.
On także miał zostać wkrótce zatopiony.
Kiedy woda sięgnęła mu do kolan, wstał. Wszystko, co mogło pływać, unosiło się
na powierzchni. Szczotka z toalety ze stukiem obijała się o brązowe szafki. Z forpiku
wypłynęła mała czarna opaska na rękę. Zapatrzył się na plastikową przezroczystą
linijkę z kolorowymi delfinami, która podskakiwała wesoło nad stołem mapowym.
Wszedł do kokpitu i wyjrzał na puste morze. Ze wszystkich stron otaczała go pustka.
Zapatrzył się w rozmyty błękit poranka, świadomy pulsowania w całym ciele,
wywołanego coraz szybszym biciem serca. Uznał to za ironię losu, że w takiej chwili
czuje w sobie więcej życia niż przez ostatnie dni, jak gdyby to życie chciało teraz
o sobie przypomnieć z czystej złośliwości. Gdyby tylko mógł zapłakać, pewnie by to
zrobił, ale zabrakło mu już łez, i oczy pozostały suche.
Wkrótce różne śmieci zaczęły wpływać do kokpitu, a woda w kajucie powoli, lecz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin