Tom Clancy - Net Force 01 - Net Force.odt

(354 KB) Pobierz



 

 

 

 

Tom Clancy

 

 

 

Przy współpracy Steve’a Pieczenika

 

 

 

 

Net Force

 

 

 

Cykl: Net Force tom 1

 

 

 

Tłum.: Andrzej Zieliński

 

 

Podziękowania

 

 

Pragniemy gorąco podziękować Steve’owi Perry’emu za jego inspirujące pomysły, jakże przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy również podziękować następującym osobom: Martinowi G. Greenbergowi, Larry’emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Rubinstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z The Putnam Berkley Group a zwłaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; reżyserowi i scenarzyście Robowi Libermanowi i wszystkim wspaniałym ludziom z ABC. Jak zawsze, pragniemy podziękować Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez którego ta książka nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, oraz Jerry’emu Katzmanowi, wiceprzewodniczącemu agencji Williama Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najważniejsze, to ty, Czytelniku, rozstrzygniesz czy nasze przedsięwzięcie zakończy się sukcesem.

 

 

Rozdział 1

 

 

Wtorek, 7 września 2010 roku, godzina 23.24

Waszyngton, Dystrykt Columbia

 

– W porządku, dyrektorze – powiedział Boyle. – Jest czysto.

Steve Day wyszedł w parną, jesienną noc z chłodniejszej, klimatyzowanej restauracji, wciąż czując w nozdrzach cudowne zapachy wyśmienitej kuchni włoskiej. Boyle, główny ochroniarz Daya, był już na chodniku i mówił coś do swego mikrofonu. Limuzyna czekała, ale Boyle był bardzo ostrożnym młodym człowiekiem, jednym z najlepszych w FBI. Dopiero kiedy skończył mówić, z cichym kliknięciem otworzył się elektryczny zamek tylnych drzwi limuzyny. Boyle przez cały czas patrzył wszędzie, tylko nie na Daya.

Day skinął głową kierowcy. To ten nowy. Larry? Lou? Coś w tym rodzaju. Był w całkiem niezłym nastroju, sadowiąc się na pokrytym klonowaną skórą siedzeniu. Nic tak nie poprawia człowiekowi humoru, jak posiłek z siedmiu dań, z trzema rodzajami doskonałego wina. Restauracja „Umberto” była nowa, ale zasługiwała co najmniej na cztery gwiazdki, które na pewno otrzyma, kiedy tylko ktoś zajmie się jej oceną. Day miał nadzieję, że nie nastąpi to szybko. Zawsze tak było. Kiedy tylko znalazł jakiś nowy, niestandardowy lokal z przyzwoitymi potrawami, zaraz go „odkrywano” i już nie sposób było zarezerwować miejsca.

Fakt, był dyrektorem powołanej ostatnio Net Force, o której wciąż jeszcze dużo się mówiło w waszyngtońskich kręgach władzy, ale nie znaczyło to wiele, kiedy w kolejce czekali przed nim bogaci senatorowie, albo jeszcze bogatsi dyplomaci. Nawet właściciele restauracji w tym mieście wiedzieli, kogo najpierw całować w tyłek i na szczycie listy z pewnością nie stał ktoś z klucza politycznego, na tak odległej pozycji w łańcuchu pokarmowym, jak Day. Przynajmniej na razie.

Tak czy inaczej, posiłek był doskonały: makaron al dente, groźny dla arterii sos, krewetki, sałatka i przepyszne lody. Day czuł się przyjemnie pełny i lekko wstawiony. Dobrze, że nie musiał prowadzić.

Zaćwierkał jego virgil.

Boyle wsunął się na siedzenie obok Daya, zamknął drzwi i zastukał w kuloodporną przegrodę z lexanu, oddzielającą ich od kierowcy.

Samochód ruszył. Day odpiął virgila od paska i spojrzał.

Jego Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasięgu Globalnym – w skrócie virgil – wyświetlał mrugającą ikonę telefonu w prawym górnym rogu małego ekranu ciekłokrystalicznego. Dotknął ikony i na ekranie pojawił się numer. Marylin dzwoni z domu. Spojrzał na sygnaturę czasu. Tuż po jedenastej wieczorem. Musiała wrócić wcześniej ze spotkania DAR[1]. Zwykle te gadaniny nie kończyły się przed północą. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, stuknął dwa razy w numer telefonu i czekał na połączenie.

Niewiele większy od paczki papierosów – Day rzucił palenie dwadzieścia lat temu, ale nie zapomniał, jakiej wielkości była paczka – virgil był wspaniałą zabawką. Łączył w sobie komputer, GPS[2], telefon, zegar, radio, telewizor, modem, kartę kredytową, kamerę, skaner, a nawet mały faks, wszystko w jednym urządzeniu. GPS mógł go poinformować, gdzie się akurat znajduje, w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej, a ponieważ Day był wyższym funkcjonariuszem FBI, jego GSP nie był celowo rozkalibrowany, tak jak cywilne urządzenia tego typu i zapewniał dokładność do kilku metrów. Można się było połączyć z dowolnymi ludźmi przez telefon, albo komputerowo, szyfrowanym kanałem hipercyfrowym o tak wielkiej przepustowości, że nazywano go „rurą” i tak bezpiecznym, że ekspertowi od szyfrów pół roku zabrałoby włamanie się do niego. Virgil Daya umożliwiał, po wprowadzeniu odpowiedniego kodu, dostęp do serwerów warstwowej sieci komputerowej FBI i Net Force z ich ogromnymi bazami danych. Gdyby mu się chciało, Day mógłby wziąć szczyptę cukru–pudru z sernika, który jadł na deser, posypać odcisk palca, pozostawiony na talerzu przez kelnera, wysłać polecenie sprawdzenia i zanim skończyłby jeść, znałby już nie tylko imię i nazwisko faceta, ale także jego pełny życiorys. Wspaniałe było to życie w przyszłości, zaledwie dziesięć lat od przełomu wieku. Skoro rok 2010 oferował takie cuda, to co dopiero będzie za następne dwadzieścia, trzydzieści lat? Bardzo chciał się o tym przekonać osobiście, a dzięki postępom medycyny mógł na to liczyć z całkiem dużą dozą prawdopodobieństwa.

– Cześć, Steve – odezwał się głośnik virgila.

– Cześć, Marylin. Coś się stało?

– Nic takiego. Skończyłyśmy wcześniej. Pomyślałam, że może zjedlibyśmy kolację.

Wyszczerzył zęby do virgila. Kamera nie była włączona, więc ona nie mogła zobaczyć tego uśmiechu.

– Właśnie wyszedłem z „Umberto” – powiedział. – Chyba nie tknę jedzenia przez następne parę tygodni.

Roześmiała się.

– Rozumiem. Wracasz do domu?

– Jestem w drodze.

Miał wprawdzie apartament w mieście, ale najczęściej starał się dostać na drugą stronę rzeki, do domu. Dzieciaki były już dorosłe, ale Marylin i pies chętnie go widywali od czasu do czasu.

Wyłączył virgila i zaczął go z powrotem przypinać do paska. Wymagało to trochę zabiegów. Sięgnął do sprzączki, poluzował pasek o kilka dziurek i przesunął wyściełaną kaburę Galco z pistoletem SIG .40 bardziej na brzuch, żeby nie gniotła go w prawe biodro.

Mógł nosić jeden z tych nowoczesnych, bezprzewodowych taserów obezwładniających, o których mówiono, że są lepsze niż broń palna, ale jakoś nie do końca im ufał. Prawda, że na obecne stanowisko dostał się z klucza politycznego, ale spędził w terenie dość czasu, żeby sobie na to zasłużyć. Ufał swemu staromodnemu pistoletowi.

Przesunięcie kabury pomogło. Przy okazji odpiął taśmę samoprzyczepną, mocującą boczne panele kevlarowej kamizelki kuloodpornej, żeby też je trochę poluzować.

Siedzący obok Boyle z trudem powściągał uśmieszek.

Dole pokręcił głową.

– Łatwo ci się śmiać. Ile ty masz lat, trzydzieści? Wciąż jeszcze trenujesz na siłowni trzy–cztery razy w tygodniu, prawda? My starzy, tłuści dżokeje biurkowi nie mamy czasu, żeby dbać o kondycję.

Co zresztą wcale nie znaczyło, że był w aż tak kiepskiej kondycji. Mając metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ważył trochę ponad osiemdziesiąt pięć kilo. Pewnie, że mógłby zrzucić parę kilogramów, ale, do licha, w czerwcu skończył pięćdziesiąt dwa lata, więc miał prawo do niewielkiego nadbagażu. Zasłużył sobie na to.

Jechali na skróty do autostrady, wąską ulicą na tyłach nowych osiedli. Ta część miasta była mroczna i ponura, z porozbijanymi latarniami i wrakami samochodów na poboczach. Jeszcze jedna dzielnica, która zaczęła się zmieniać w slumsy zanim zdążyły wyschnąć tynki. Jego zdaniem, nad obecną koncepcją opieki społecznej trzeba by solidnie popracować; oczywiście nigdy nie było inaczej. Sprawy miały się co prawda coraz lepiej, ale wciąż było wiele do zrobienia, zanim wszyscy pasażerowie zdołają wsiąść do pociągu zwanego przyszłością. W Dystrykcie Columbia były ulice, w które nie zapuściłby się po zmroku, bez względu na broń, kamizelkę kuloodporną i virgila. W opancerzonej limuzynie czuł się trochę bezpieczniej...

Rozległ się okropny huk, a wnętrze limuzyny rozświetlił nagle jaskrawopomarańczowy błysk. Samochód uniósł się po stronie kierowcy, przez chwilę, która wydawała się wiecznością jechał na dwóch kołach, po czym twardo opadł na jezdnię.

– Co, u diabła?!

Boyle zdążył wyciągnąć pistolet, kiedy samochód zarzucił tyłem, obrócił się i uderzył w słup ulicznej latarni. Słup był z włókna szklanego. Złamał się na wysokości zderzaka i spadł na limuzynę. Na pokrywę bagażnika posypały się z brzękiem odłamki szkła.

Day zobaczył zwalistego mężczyznę, wybiegającego z parnych ciemności nocy w stronę samochodu. Mężczyzna miał na głowie kominiarkę, która jednak nie zasłaniała mu twarzy. Day dostrzegł jasne włosy i bliznę, przechodzącą przez prawą brew. Twarz mężczyzny wykrzywiał uśmiech.

Dayowi wydawało się, że kątem oka zauważył jakiś ruch za samochodem, ale kiedy się obejrzał, niczego nie zobaczył.

– Ruszaj! – darł się Boyle. – Ruszaj! Ruszaj!

Kierowca próbował. Silnik zawył, koła zapiszczały, ale samochód stał w miejscu. Wnętrze wypełniło się swądem spalonej gumy.

Day nacisnął guzik sygnału alarmowego na virgilu i sięgał właśnie po swój pistolet, kiedy ubrany na czarno mężczyzna wyciągnął rękę i przytknął coś do drzwi limuzyny. Cokolwiek to było, zadźwięczało metalicznie. Mężczyzna odwrócił się i pobiegł z powrotem w ciemność...

– Wysiadać! – krzyknął Boyle. – Przyczepił nam rzepa do drzwi! Wysiadać!

Day chwycił za klamkę po stronie kierowcy, szarpnął i rzucił się na zewnątrz, wykonując niezdarny przewrót przez ramię.

Rozległo się szczekanie pistoletu maszynowego, na które nakładał się dźwięk pocisków, siekących ranną limuzynę.

Day przetoczył się dalej, rozglądając się za jakimś schronieniem. Na próżno. Nigdzie nie mógł się schować!

Obejrzał się na samochód. Czas jakby stanął w miejscu. Boyle wysiadł z limuzyny, strzelając bez przerwy. Pomarańczowe płomienie wylotowe przecinały ciemność, ale wyglądało to jak filmowa scena w zwolnionym tempie.

Boyle szarpnął się, trafiony małokalibrowymi pociskami w tułów.

Dayowi przemknęło przez głowę, że większość pistoletów maszynowych strzela amunicją pistoletową i że kamizelki, które on sam i Boyle mieli na sobie powstrzymają każdy taki pocisk. Pod warunkiem, że tamci nie będą...

...krew i mózg trysnęły ze skroni Boyle’a, kiedy wyszła tamtędy kula...

...pod warunkiem, że nie będą strzelać w głowę!

Jasna cholera! Co tu się działo? Kim byli ci ludzie?

Cały czas słychać było wycie silnika limuzyny. Kierowca za wszelką cenę próbował odjechać. Day czuł zapach spalin, swąd spalonej gumy opon; czuł i zapach własnego strachu, ostry, kwaśny, przenikliwy.

Rzep – ładunek wybuchowy, przymocowany do tylnych drzwi limuzyny – eksplodował z hukiem.

Ze wszystkich okien samochodu wyleciały szyby. Odłamki szkła posypały się na wszystkie strony, kilka trafiło Daya, ale prawie nie zwrócił na to uwagi.

W tylnej części dachu limuzyny powstała wyrwa wielkości pięści. Day poczuł falę gorąca, a chwilę potem otoczył go dym, czarny i gryzący.

Kierowca zwisał z okna połową bezwładnego ciała.

Trup. Kierowca i Boyle nie żyli. Pomoc nadejdzie, ale Day wiedział, że nie może biernie czekać, bo też zginie.

Poderwał się, przebiegł szybko kilka kroków, gwałtownie skręcił w prawo, dwa kroki, zwrot w lewo. Uciekając zakosami przypomniał sobie czasy w szkolnej drużynie futbolowej przed trzydziestu pięciu laty.

Strzelano do niego, ale jakoś się wymykał. Pocisk przeszedł mu przez marynarkę pod lewym ramieniem. Poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Ta cholerna marynarka była z jedwabiu z Hong Kongu i kosztowała go sześćset dolarów!

Inny pocisk trafił go w pierś, tuż nad sercem. Nigdy nie nosił na wysokości serca płytki z tytanu, poprzestał na potrójnej wkładce z kevlaru, podobnie jak robiło to wielu agentów, i uderzenie pocisku zabolało go jak diabli! Jakby ktoś go zdzielił młotkiem prosto w splot słoneczny! Cholera!

Ale nie miało to znaczenia. Był na nogach, biegł...

Pojawiła się przed nim czarna postać, strzelając z Uzi. Day widział płomień wylotowy. Mimo ciemności i strachu dostrzegł też, że pod czarną kurtką tamten miał masywną bojową kamizelkę kuloodporną. Daya nauczono strzelać najpierw w środek nacierającej na niego masy, ale wiedział, że w tym wypadku na nic by się to nie zdało. Nie, nie, SIG .40 nie zraniłby w ten sposób napastnika, tak jak dziewięciomilimetrowe pociski z Uzi nie robiły krzywdy Dayowi!

Nie zwalniając, Day uniósł pistolet i naprowadził świecącą plamkę celownika na nos mężczyzny. Jego pole widzenia zawęziło się – widział teraz tylko twarz tamtego. Zielona plamka nocnego celownika trochę skakała, ale oddał trzy strzały, ściągając spust najszybciej, jak potrafił.

Napastnik zwalił się, jakby nagle zabrakło mu nóg.

W porządku! Zdjął jednego z nich, stworzył lukę, to tak jak w futbolu, kiedy był rozprowadzającym, tak dawno temu.

Teraz! Ruszaj przez lukę, szybko, do linii końcowej!

Kątem oka zauważył jakiś ruch, spojrzał w lewo i zobaczył drugiego mężczyznę, również ubranego na czarno. Tamten trzymał oburącz pistolet. Stał nieruchomo, jak rzeźba. Wyglądał, jakby ćwiczył na strzelnicy.

Day poczuł, że skręcają mu się wnętrzności. Chciał biec, strzelać, defekować, wszystko w jednej chwili. Kimkolwiek byli ci faceci, byli zawodowcami. To nie uliczna banda, która chciała komuś ukraść portfel. To był zamach, a tamci byli dobrzy...

To była jego ostatnia myśl.

Pocisk trafił go między oczy, na zawsze przerywając zdolność myślenia.

 

Na tylnym siedzeniu Volvo kombi Michaił Rużjo odwrócił się i spojrzał na ciało Nikołaja Papirosa w wielkiej przestrzeni bagażowej. Ciało leżało na boku i choć było przykryte kocem, we wnętrzu samochodu rozszedł się już odór śmierci. Rużjo westchnął i pokręcił głową. Biedny Nikołaj. Mieli nadzieję, że obejdzie się bez ofiar – zawsze ma się taką nadzieję – ale tamten gruby Amerykanin nie był tak stary i ociężały, jak oczekiwali. Nie docenili go – błąd. Oczywiście to Nikołaj odpowiadał za rozpracowanie dyrektora Net Force, więc może i była w tym jakaś sprawiedliwość losu, że to on stał się jedyną ofiarą. Rużjo pomyślał, że mimo wszystko będzie mu go brakować. Wiele razem przeszli, jeszcze w Służbie Wywiadu Zagranicznego. Piętnaście lat. W tym biznesie to jak całe życie.

Jutro Nikołaj obchodziłby urodziny; miałby czterdzieści dwa lata.

Winters, Amerykanin, prowadził Volvo, a obok niego siedział Grigorij Zmieja, mrucząc coś pod nosem po rosyjsku.

Ich nazwiska – nawet Wintersa – nie były tymi, które dostali po ojcach. Były żartem. Rużjo, to po rosyjsku karabin. Nikołaj nazwał się papierosem, Grigorij – żmiją.

Rużjo westchnął jeszcze raz. Cóż, stało się. Nikołaj nie żył, ale zamach się udał, więc strata była do zaakceptowania.

– Wszystko w porządku, szefie? – spytał Amerykanin.

– W porządku.

– Tak tylko pytam.

Amerykanin mówił, że pochodzi z Teksasu i albo to była prawda, albo doskonale naśladował teksański akcent.

Rużjo spojrzał na pistolet, leżący na siedzeniu. To z niego zabił tamtego człowieka, który przedtem zabił Nikołaja. Beretta 9 mm, włoska broń. Bardzo dobry pistolet, precyzyjnie wykonany, ale też wielki, ciężki, za duży odrzut, za duży huk, za wielkie pociski, jak na gust Rużjo. Kiedy służył w Specnazie, rosyjskich oddziałach specjalnych, zajmując się tym, co nazywano mokryje dieła, czyli mokrą robotą, miał mały pistolet PSM kalibru 5,45 mm. Strzelał pociskami o połowę mniejszymi niż Beretta i był od niej o wiele mniejszy. Prawda, że zbrojmistrz mu go podrasował; tamten PSM zawsze mu wystarczał. Nigdy go nie zawiódł. Wolałby PSM od Beretty, ale oczywiście było to niemożliwe. Zamach miał wyglądać, jakby dokonali go miejscowi, więc broń rosyjskiego zabójcy uruchomiłaby wystarczająco wiele sygnałów alarmowych, żeby obudzić nieboszczyka. W tych sprawach Amerykanie wcale nie byli tacy głupi.

Z dezaprobatą spojrzał na Berettę. Amerykanie mieli obsesję na punkcie wielkich rozmiarów; dla nich większe zawsze było lepsze. Zdarzało się, że ich policjanci strzelając do przestępców opróżniali całe magazynki, zawierające osiemnaście albo dwadzieścia nabojów wielkiej mocy i wielkiego kalibru – i chybiali za każdym razem. Taktyka „módl się i strzelaj”. Zdawali się nie rozumieć, że pojedynczy strzał z małokalibrowej broni w rękach eksperta był znacznie skuteczniejszy niż magazynek pełen pocisków na słonia w rękach niewyszkolonego idioty – a wielu amerykańskich policjantów sprawiało właśnie takie wrażenie. Żydzi to wiedzieli. Agenci izraelskiego Mosadu byli rutynowo wyposażani w dwudziestkidwójki, strzelające najmniejszą z dostępnej w handlu amunicji. A przecież każdy wiedział, że Mosadu nie można lekceważyć.

Dobrze, że przynajmniej ten facet z FBI zginął z klasą. Zabrał ze sobą jednego z nich, z czym się nie liczyli. Trafił Nikołaja trzy razy w głowę. Jeden pocisk mógłby być dziełem przypadku, ale nie trzy. Zobaczył kamizelkę kuloodporną, wiedział, do czego służy i strzelał w głowę. Gdyby był odrobinę szybszy, mógłby uniknąć pierwszego ataku.

Na przednim siedzeniu Zmieja mruknął coś na tyle głośno, że Rużjo go usłyszał. Zgrzytnął zębami. Rużjo nie lubił Grigorija Zmiei. Tamten był w wojsku od 1985 roku. Służył w jednej z formacji, które weszły do ojczyzny Rużjo – Czeczenii – żeby zabijać i gwałcić. Zgoda, Grigorij był żołnierzem, po prostu wykonywał rozkazy i, zgoda, na dłuższą metę ich obecna misja była ważniejsza niż wszelkie urazy, jakie Rużjo mógł żywić do Zmiei, więc będzie go musiał ścierpieć. Ale może pewnego dnia Zmieja zacznie o jeden raz za dużo mówić o swoim pięknym medalu za operację w Czeczenii i jeśli zakończenie misji będzie już na tyle bliskie, że nie będzie to miało istotnego znaczenia, Grigorij Zmieja dołączy do swoich przodków. A Rużjo będzie się uśmiechał, zaciskając ręce na szyi tego prostaka.

Ale jeszcze nie dzisiaj. Za wiele jeszcze było do zrobienia, za wiele mostów do przekroczenia, celów do osiągnięcia. Zmieja był jeszcze potrzebny.

Miał szczęście.

 

Alexander Michaels był zaledwie w półśnie, kiedy rozświetlił się mały monitor, stojący na nocnym stoliku koło łóżka. Poczuł światło przez przymknięte powieki, odwrócił się w stronę, z której dochodziło i otworzył oczy.

Na ekranie pojawiło się logo Net Force na niebieskim tle, a komputerowy głos powiedział:

– Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden.

Michaels zamrugał i zerknął na sygnaturę czasu w prawym górnym rogu ekranu. Tuż po północy. Jeszcze się nie rozbudził. Co...?

– Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden.

Komputer mówił zmysłowym, kobiecym głosem. Obojętne, co mówił, zawsze brzmiało to, jakby zapraszał do łóżka. Moduł osobowości, łącznie z programem głosowym, zaprogramował Jay Gridley. Michaels wiedział, że Jay zażartował sobie, wybierając właśnie taki głos. Był wspaniałym informatykiem, ale lepiej spisywał się jako kucharz niż jako komik.

Michaelsa drażnił głos, jakim przemawiał do niego komputer, ale za nic na świecie nie dałby temu dzieciakowi satysfakcji, prosząc o zmianę.

Zastępca dowódcy Net Force przetarł oczy, zaczesał do tyłu krótkie włosy palcami i wstał z łóżka. Mała, reagująca na ruch kamera umieszczona na monitorze wodziła za nim obiektywem. Urządzenie było zaprogramowane do przesyłania obrazów, chyba że się wyłączyło tę funkcję.

– W porządku, już nie śpię. Połącz.

Voxax – system uaktywniany głosem – wykonał polecenie. Na ekranie pojawiła się jakby udręczona twarz zastępczyni Michaelsa, Antonelli Fiorelli. Wyglądała na mniej zaspaną niż on, ale w końcu to ona miała w tym tygodniu psią wachtę, więc zachowywanie czujności było jej obowiązkiem.

– Przepraszam, że cię obudziłam, Alex.

– Nie ma sprawy, Toni. Co się stało?

Nie dzwoniłaby bez bardzo ważnego powodu.

– Ktoś właśnie zamordował dyrektora Daya.

– Co takiego?!

– Jego virgil wysłał sygnał alarmowy. Policja z Dystryktu odpowiedziała na wezwanie. Kiedy tam dotarli, Day, jego ochroniarz Boyle i kierowca limuzyny, Louis Harvey, już nie żyli. Wygląda na to, że użyto ładunków wybuchowych i pistoletów maszynowych. To się stało może dwadzieścia minut temu.

Michaels rzucił słowo, którego rzadko używał w towarzystwie kobiet.

– Zgadzam się – powiedziała Toni. – Nic dodać, nic ująć.

– Już jadę.

– Virgil ma adres. – Krótka przerwa. – Alex? Nie zapomnij o procedurach na wypadek zamachu.

Nie musiała mu o tym przypominać, ale skinął głową. W razie ataku na wyższego funkcjonariusza federalnego, wszyscy pracownicy jego agencji mieli obowiązek przyjąć założenie, że nie będzie to jedyny atak, jaki zaplanowano.

– Jasne. Rozłączam się.

Twarz jego zastępczyni znikła z ekranu, który znów zabarwił się na niebieski kolor Net Force. Michaels wstał z łóżka i zaczął się ubierać.

Steve Day nie żyje? Jasna cholera!

Jasna cholera.

 

 

Rozdział 2

 

 

Środa, 8 września, godzina 0.47

Waszyngton, Dystrykt Columbia

 

Czerwone i niebieskie światła samochodu policyjnego z D.C. błyskały, rozświetlając ulicę jak w wesołym miasteczku; efekty świetlne pasowały do cyrkowej aktywności, od jakiej tu wrzało. Zbliżała się pierwsza w nocy, ale na ulicy były dziesiątki gapiów, trzymanych na dystans przez policję i jaskrawe plastikowe taśmy, którymi odgrodzono miejsce zbrodni. Wielu zaciekawionych ludzi wyglądało z okien pobliskich domów. A było na co patrzeć – uszkodzona wybuchem limuzyna, mnóstwo łusek po nabojach, trzy ciała.

Toni Fiorella pomyślała, że paskudnie musi być umierać w takiej okolicy. Z drugiej strony, jeśli się nad tym zastanowić, żadna okolica nie była dobra, kiedy śmierć sprowadzał nagły grad pocisków z pistoletów maszynowych.

– Agent Fiorella?

Toni wyrwała się z zamyślenia i spojrzała na kapitana policji, który – sądząc po rozmiarach i kształtach zmarszczek na zaspanej twarzy – został niedawno wyrwany z łóżka. Był po pięćdziesiątce, niemal zupełnie łysy, a w tej chwili prawie na pewno bardzo nieszczęśliwy. Źle jest, kiedy człowieka budzą gdy w jego rewirze, podczas jego dyżuru, giną agenci federalni. Bardzo źle.

– Tak?

– Moi ludzie skończyli właśnie przepytywać potencjalnych świadków.

Toni skinęła głową.

– Niech mi pan pozwoli zgadnąć. Nikt niczego nie widział.

– Powinna pani służyć w policji – powiedział kwaśno kapitan. – Ma pani oko do szczegółów.

– Ktoś z tych ludzi musi mieć na sumieniu jakieś ciemne sprawki – powiedziała Toni, machając oskarżycielsko w stronę gapiów.

Kapitan skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Kiedy ginął policjant, nieważne, miejscowy, czy federalny, robiło się wszystko, co konieczne do odnalezienia sprawców. Wyciskanie informacji z drobnych handlarzy narkotyków, czy nawet z przyzwoitych obywateli, których za często przyłapano na nieprawidłowym parkowaniu, było czymś zupełnie normalnym. Robiło się wszystko, co konieczne. Zabójcy policjantów nie mogli ujść bezkarnie.

Toni spostrzegła nowiutkiego Chryslera, zatrzymującego się tuż przed kordonem policyjnym. Dwaj ludzie – kierowca i ochroniarz – wysiedli jako pierwsi i uważnie obserwowali tłum. Po chwili ochroniarz skinął głową pasażerowi na tylnym siedzeniu.

Alex Michaels wysiadł, spostrzegł Toni i ruszył w jej kierunku. W uniesionej ręce trzymał plakietkę identyfikacyjną. Policjanci blokujący ulicę zrobili mu przejście.

Toni ogarnęły silne emocje, jak zwykle kiedy widziała Alexa po raz pierwszy danego dnia. Nawet teraz, w środku tego wszystkiego, odczuwała radość, podziw, a nawet miłość.

Twarz Alexa nie była ponura; miała jak zwykle neutralny wyraz. Nie pozwalał sobie na okazywanie uczuć, ale ona i tak wiedziała, że to, co się stało, musi być dla niego bardzo bolesne. Steve Day był jego mentorem i przyjacielem. Jego śmierć musiała być dla Alexa ciosem w samo serce, chociaż nigdy by tego nie przyznał, nawet przed nią.

A może zwłaszcza przed nią...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin