Hen Józef - NAJPIĘKNIEJSZE LATA.rtf

(691 KB) Pobierz

JÓZEF

HEN

Najpiękniejsze lata

 

Spencer Tracy

Spencera Trący poznałem wiosną 1940 roku. Było to przy budowie drogi Lwów-Kijów.

To, że w ogóle się tam znalazłem, było sprawką Mariana, świeżo upieczonego męża mojej młodszej siostry Mirki, tej czar­nuli zakochanej w nim jak podlotek. Marian pracował przy tej automagistrali jako inżynier (na Politechnice Warszawskiej ukończył „lądówkę”) i to on postarał się, kiedy śniegi zalegają­ce pola zaczęły wreszcie topnieć, żeby przyjęto mnie do pracy. Przyda się - zgodził się jego szef, chociaż nie bardzo jeszcze wiedział, co ja będę robić.

Ostatnie miesiące tej pierwszej wojennej zimy, ostrej, że naj­starsi ludzie podobnej nie pamiętali, przetrwałem w izbie ży­dowskiej chaty, Mirka i Marian w łóżku pod jedną ścianą, ja przy drugiej, pierzyny dostaliśmy puchowe, więc w nocy było całkiem znośnie, tylko nad ranem trzeba było uważać z wysu­waniem dłoni, bo można sobie było palce odmrozić. Miasteczko nazywało się Busk koło Lwowa, takie żydowskie sztetł jak z Singera, a może nawet wręcz z Szolem-AIejchema, sześć kilo­metrów od Krasnego, dość sporego węzła kolejowego, stamtąd już tylko czterdzieści kilometrów do Lwowa, do stacji Podzam­cze. Ten nasz Busk leżał nad Bugiem, jeszcze tu wąziutkim, chociaż po roztopach rozlał niebezpiecznie, wody pokryły drew­niany most, ale myśmy mieszkali poza miasteczkiem, na wiejs­kiej już ulicy, która nazywała się tak samo jak owa dzielnica Lwowa: Podzamcze. Inna sprawa, że śladu jakiegoś zamku w pobliżu nie zauważyłem. Za to mówiono, w co trzeba było wie-

mii na słowo, że biegnącym obok uliczki rowem, zasypanym po brzegi śniegiem, przepływa struga, z pewną przesadą okre­ślana jako druga buzecka rzeka: tajemnicza Pełtew.

Kiedy więc nastała tak tęsknie wypatrywana wiosna i topnie­jące śniegi wsiąkły w czamoziem, Marian zaprowadził mnie do swojego zwierzchnika, proraba Fiodorowa. „Prorab” - słowo dźwięczne, spodobało mi się. Nie od razu połapałem się, że jest to skrót od „proizwoditiela rabot”, czyli wykonawcy robót. Prorab Fiodorow, barczysty, grubonosy Wielkorus w watowanej fufajce, wyróżniał się spokojnym usposobieniem, nie wrzesz­czał, nie miotał przekleństw, trochę mrukliwy, wiecznie zatros­kany, pochłonięty pracą. Kiedy złapał trochę wolnego czasu, walił się do przydrożnego rowu jak stał, nie zdejmując ciężkich butów i natychmiast zasypiał.

Nie wiem, jak Marian to robił, ale lubili go wszyscy. Jeńcy, którzy codziennie rano szli szosą zielonymi kolumnami w roga­tywkach, pod karabinami konwojentów w szpiczastych budionów- kach, oni też Mariana kochali. Znał mnóstwo dobrych war­szawskich kawałów, także szmoncesów, i myślę, że ludziom w niewoli przypomnienie, że te kawały naprawdę istniały, mało tego: że są, krążą i wciąż śmieszą, dodawało otuchy. Mariano- we anegdoty stanowiły arkę między tym, co się utraciło, a tym co się właśnie przeżywa, a co przecież nie potrwa wiecznie, na pewno nie. To oni, ludzie w niewoli, zaopatrywali Mariana w delikatesy nabywane w jenieckim sklepiku: cukierki, herbatę gruzińską, marmoladę, czyli niezwykłości, po które we Lwowie trzeba było wystawać w kolejkach. To oni wyfasowali dla niego zielony wojskowy koc, żeby Marian, który opuścił Warszawę tak jak stal, w letnim garniturze, mógł sobie uszyć ciepłą kurt­kę na zimę. Opowiedzieli mi, że wszyscy oni, szeregowcy i pod­oficerowie, najpierw byli w Kozielsku - ani oni, ani ja pojęcia nie mieliśmy, jak złowieszczo będzie się ta miejscowość koja- Tzyć - stamtąd przetransportowano ich tutaj, na czamoziemne, owocodajne przestrzenie między Brodami a Lwowem.

Więc kwiecień 1940 roku. Karpat Szewczyk ze Śląska, pamię­tam, powiedział do mnie, że on sam był komunistą. „Panie Józiu

-              mówił - to ma być komunizm? To fuszerka!” Był, powtarzam, kwiecień 1940 roku. Ale tutaj nikt nie mógł się domyślać, co się akurat wtedy działo z oficerami na północy. Nie, nie mogli się domyślać, ponieważ tu, na drodze, nasi żołnierze mieli się całkiem nieźle. Rozbijali ciężkimi młotami kamień, ale na to akurat nie narzekali, niektórzy robili to nawet z ochotą, czy zawzięcie - wysiłek bywa najlepszym uśmierzycielem tęsknoty

-              potem ten kamień, już rozbity, przewoziło się taczkami do maszyny kruszącej, która wypluwała go, segregując, dzięki sy­stemowi odwirowujących siatek, na szczebień, klinkier i żwir. „Panie, o co chodzi? - zwierzał się mnie, szesnastolatkowi, ze swoich rozterek kapral Szewczyk, bo z nim najczęściej rozma­wiałem, dla niego też kupowałem we wsi jajka, które przynosi­łem już ugotowane na twardo. - O co chodzi? Ja tak i mówię chłopakom: czego się szarpać, róbmy tę drogę, nie wiadomo je­szcze, kto po niej będzie jeździł”. Zapamiętałem te słowa tak bardzo, że włożyłem je w usta bohatera opowiadania „Portret”, które napisałem niewiele lat później, a którego akcja toczy się rzekomo w południowej Francji. Pamiętam, że kiedy z poblis­kiego Buska przyjeżdżała w południe furmanka z „prembludą”, czyli gęstym krupnikiem jako premią za dobrą robotę (stąd na­zwa), to ja patrząc jak rozlewają zupę do menażek łykałem śli­nę. Mnie się „prembludą” nie należała. Więc jak mogliśmy się domyślać? Komu mogło przejść przez głowę, co akurat działo się tam, w ciemnym białoruskim lesie?

Za to przychodziło mi na myśl, kiedy z niektórymi żołnierza­mi rozmawiałem - a konwojenci, żołnierze przecież, przymykali na te rozmówki oko, czasem tylko znalazł się jakiś służbista z so­plami pod nosem, co krzyknął i pogroził, sam spocony ze strachu

-              więc podczas tych rozmówek przychodziło mi na myśl, że są między rozbijaczami kamieni oficerowie, którzy od początku wole­li ukryć szarżę. Jeśli dobrze odgadłem, to ci mieli trafną intuicję.

Opowiem o pierwszym dniu swojej pracy. Jakieś pozory chronologii obowiązują. Nazywało się, że objąłem etat „pomoc­nika magazyniera”, dowiedziałem się o tym od Fiodorowa, ale nie bardzo wiedziałem, co to oznacza. Magazynierem, z siedzi-

|| w Busku, był młodszy z dwóch braci Goldbergów, jasnowło­sy chłopak z różowymi policzkami, o rok tylko starszy ode mnie. Znałem go, bo do tych Goldbergów, którzy mieszkali przy rynku, zachodziliśmy czasem z Marianem posłuchać radia, pamiętam ogromną skrzynię telefunkena (na dwanaście osób - mówił Marian), pamiętam jasną małżeńską sypialnię ich rodzi­ców, zsunięte łoża przykryte różowymi lśniącymi kapami. Ten młodszy Goldberg był zarozumiałym, pewnym siebie chłopcem

o              anielskim wyglądzie. Toteż zdumiewała mnie brutalność i chamstwo, na jakie umiał się zdobyć. (W ogóle, brutalność tak zwanego „życia”, to było coś, z czym nie umiałem się pogodzić. Wiedziałem, że należy do rytuału, jakby bez chamstwa nie mo­żna było niczego zbudować. Jakby to była sprawa samoutwier- dzenia się w przekonaniu, że człowiek się do tego świata nada­je. Łatwość, z jaką ludzie na siebie się wydzierali, urzędniczek na skulonego petenta, szoferak na pomocnika i chłopa na fur­mance, woźny na wszystkich przybyłych - może w tym przeja­wiało się nadawanie ważności swojej marnej pozycji, nieudane­mu życiu: ja też mam władzę - jeszcze mnie popamiętasz. I ła­twość, z jaką „naczalnik”, nawet taki, zdawałoby się, dobrotli­wy jak nasz Lachów, wykrzykiwał, że odda pod sąd - pod sud otdam! - a przecież to nie były przelewki, ciarki mogły przejść od takich gróźb). Goldberg okazywał pewność siebie także dla­tego, że był na swoich śmieciach, we własnym mieszkaniu i w swoim środowisku, nie przyblęda-uchodźca jak my, z szefami trajkotał po ukraińsku, był to ukrański byłejaki, daleki od lite- rackości, żargon nieledwie, ale młodszy Goldberg był pewny, że mówi po rosyjsku, bo i to ruski i to ruski. „Czy on jest moim zwierzchnikiem?” - spytałem proraba. „Nie - odpowie­dział stanowczo. - Ty będziesz przy mnie”. Tylko on, Fiodo- row, będzie mi wydawał polecenia. To mi odpowiadało. Tam­ten smarkacz byłby okropnym szefem.

I od Tazu dostałem od Fiodorowa pierwsze polecenie. Mam udać się do magazynu do Buska i przywieźć tutaj, do baraku przy drodze, „stiekłó”. Nie zapytałem, co to jest „stiekló” - bałem się, że od razu mnie wyrzucą z pracy. Zatrzymałem cię­

żarówkę, która mknęła pusta do miasteczka. Przez całą drogę myślałem, co to do cholery może być to s t i e k ł 6. Coś, co ścieka? Może olej, smar? Ile tego wziąć? Goldberg stał przed drzwiami magazynu w popielatych pumpach i nucąc obracał na palcu wiązkę kluczy. Magazynier, figura! Nie, nie zapytam go, co to jest stiekło, nie jego: wiem, że będzie ze mnie drwił. Nic nie umiesz - powie - a pchasz się do roboty. Myślę sobie: wy­jaśni się. Mówię: - Cześć jak-się-masz, przyjechałem po stie­kło. On na to: - Nariad masz? Aha, teraz znowu jakiś „na- riad”, nie wiem co to jest, ale to wiem, że nie mam. - Zajawkę masz? - pyta dalej, strasznie ważny rumiany magazynier. To już łatwiej zrozumieć, ale wiem, że i tego nie mam. - To jak ci dam? Ty weźmiesz, a potem ja będę wisiał - puszył się. - Słuchaj - mówię - prorab powiedział, że mam wziąć stiekło i szkoda gadać. - Ile chcesz? Skrzynkę? List?

List? Jaki list? - myślę w popłochu. - Czy to papier?

              Popatrzmy - mówię - razem zdecydujemy.

Zaprowadził mnie do swojego magazynu. Pokazał mi drew­niane ramy z taflami szkła. Więc to szkło! Ładna historia: mam przywieźć szyby do baraku! Zrobiło mi się gorąco.

              Transport masz? - spytał całkiem dorzecznie młodszy Goldberg.

              Myślałem, że ty mi dasz.

              Ja? To nie moje dieło. Ja jestem tylko magazynierem, ja wydaję towar. - I zaczął krzyczeć zupełnie tak, jakby naprawdę był zdenerwowany. Potem uspokoił się, pomachał swoją wiązką kluczy. - Będziesz miał ciężarówkę, to ci dam. A nie to nie. - I powiedział coś, co później słyszałem nieraz: - Moja chata s kraja.

Wyniosłem ramę z szybami na ulicę i czekałem aż któraś z ciężarówek się zatrzyma. Ale żadna się nie zatrzymała. Czasem jakiś szoferak wychyli się z kabiny i ryknie: - Cofnij się, ty...! leci wiącha. Więc co robić? Mam polecenie, żeby przywieźć stiekło. Nie potrafię tego polecenia wykonać. Wyleją z pracy. Od razu wychodzi na jaw, że jestem do niczego. Wyobrażam sobie zły humor Mariana.

W takim stanie zastaje mnie na ulicy prorab. Zdorówf - wita.

i Szkło masz? Pokazuję. - Ale nic mam transportu. Fiodorow drapie się w głowę. - Ładno - mówi - jutro podwieziemy. Te­raz - powiada - czas na obiad. - I dodaje: - Pamiętaj, trzymaj się mnie, tylko mnie. Ja ci będę mówił, co masz robić.

Tak minął pierwszy dzień pracy. Coś miałem załatwić - nic nie załatwiłem. Myślałem, że to klęska, ale nie, rozeszło się po kościach. Potem było rozmaicie: czasem trzeba było coś przy- dźwigać, czasem tylko towarzyszyć prorabowi. Jakby potrzebo­wał adiutanta. Zacząłem poznawać szosę. Rozumieć, co się na niej dzieje. Znałem jej słabe miejsca i te inne, przyjemniejsze, ocienione drzewami owocowymi. Kiedy jednak po miesiącu bu- chalterka Zina, szczupła, ciemnowłosa, leciutko podmalowana kobieta, w kostiumie z wyłożonym kołnierzem białej bluzki, ta Zina, która żyła - tak mówiono - z inżynierem Dieżurowem, więc kiedy ona kazała mi się podpisać na liście płacy i wyliczyła mi mój „okład”, 175 rubli, poczułem się jak oszust. Nie mo­głem uwierzyć, że ja te pieniądze naprawdę zarobiłem. Wysze­dłem na dwór, niepewny, czy zaraz nie zawołają mnie z powro­tem i nie powiedzą, że zaszła pomyłka, proszę zwrócić pieniądze. 175 rubli, to nie było dużo, ale na moje utrzymanie - jedzenie i kwaterę - wystarczyło. Więc zarabiałem na swoje utrzymanie! To było dziwne: zawsze myślałem, że pieniądze dostaje się za ciężką pracę, taką, z której coś wynika, jakiś pożytek, a tu - za nic, tak w duchu myślałem, za wałęsanie się na drodze.

To uczucie wróciło do mnie kilka lat później, kiedy zacząłem otrzymywać pierwsze honoraria. Znowu czułem się jak oszust. Bo co ja takiego właściwie robię? Piszę opowiadanie, albo artykuł, czasem reportaż - wiem, że nie każdy to potrafi - ale, mój Boże, co to za praca? Bez niej i tak nie wyobrażam sobie życia. A ja przecież się wypowiadam, dopominam się, przekonuję, zawracam ludziom głowę swoimi sprawami - a „oni” jeszcze mi za to płacą. Dopiero po latach zrozumiałem - rychło w czas - że płacą mi za mało, i że to ja zawsze byłem oszukiwany.

Teraz o Spencerze Trącym. Poznałem go, jak już powiedzia­łem zaraz na początku, jeszcze wiosną. Stałem na wijącej się wśród fałd czamoziemu szosie, a ramię gniotły mi dwa ciężkie

łomy. Dawałem znaki ciężarówkom, które przejeżdżały obok mnie z łoskotem i podrygami, ałe żadna się nie zatrzymała. Za­wsze im się, draniom, śpieszyło. Z łomami na ramieniu, ruszy­łem przed siebie, martwiąc się o moje warszawskie buty, które zdzierały się na kamienistej drodze. I właśnie wtedy, kiedy po­myślałem sobie, że ten świat jest bezwzględny i nieprzyjazny, że ja, taki jaki jestem, nie dam mu nigdy rady, właśnie wtedy zatrzymał się obok mnie stary zis, zahamował bez zgrzytu i pis­ku, a z kabiny wysunął złotawą głowę - Spencer Trący. Dobra męska twarz, rysy grube, szorstkie i budzące zaufanie, szare oczy z jasnymi rzęsami i brwiami, spojrzenie badawcze i, mimo uśmiechu, trochę zatroskane. On! Naprawdę on! Tutaj, na tej drodze! Oczywiście, to niemożliwe, wiem. Ale jeśli jednak, co?... Może to jakaś nowa rola, nowe wcielenie? No nie, jesz­cze czego! Rozumiałem, że jest to prosty szoferak, ten mężczy­zna, który się ku mnie wychylił, Rosjanin, niemniej, kiedy sa­mym tylko gestem zaprosił mnie do swojej kabiny, poczułem się nagle bezpieczny, ogarnął mnie spokój i ufność taka, jaką roztaczał Spencer Trący. Prowadził swoją trzytonówkę ostroż­nie, starannie omijał wyboje, na które zwykle nie zwracali uwa­gi jego rozpędzeni koledzy, rozwalając podwozia i własne ner­ki. Nazywał się Chochołow, co wymawiał jak „Chachęłów”.

              Zakurit’ jest’? - spytał Spencer Trący chropawym głosem Spencera Trący, tak że nie miało już znaczenia, że mówi po ro­syjsku.

Powiedziałem, że nie palę i zrobiło mi się przykro. Na to on, że niczewo, wszystko w porządku (all right - powiedziałby Spencer Trący), prawilno, tak trzeba. Inaczej niż ten młodzik z zadartym nosem wczoraj, który, zanim mnie zaprosił na ciężarówkę, spytał tak samo: „a zakurit’ jest’?”, a kiedy powie­działem, że nie palę, zakrzyknął: „no i po co żyjesz na tym świecie?” Dowiedziałem się mimochodem - człowiek zawsze się czegoś nauczy w Kraju Rad - po co się żyje na tym świecie, przynajmniej po co on żyje.

Gdyby ktoś, naczytawszy się wstępniaków, palnął szoferako- wi, że żyje, aby budować socjalizm, wyszedłby na durnia. Na

rej drodze nie słyszało się drętwej mowy, nie używano żadnych propagandowych sztuczek, nie było współzawodnictwa itepe, czasem tylko, jak się coś zniszczyło, lub kiedy inżynier Brzozow­ski, szczupły, prosty jak struna służbista, zameldował, że znowu coś gwizdnęli, wtedy nasz naczelnik odcinka, Wasyl Lachów, komsomolec gołowąs w zielonej kosoworotce, dostawał wypie­ków na policzkach i krzyczał, że to „biezobrazje”, że trzeba ka­rać za niszczenie sowieckiej własności. Otóż to słowo „sowiec­kie” nie miało odcienia ideologicznego, znaczyło po prostu pań­stwowe, własność publiczną. Drogę budowało się z kamienia, piasku i smoły - nie ze słów.

Nazajutrz, a może w dwa dni później, tak się zdarzyło, że Chochołow sam się obok mnie zatrzymał, kiedy szedłem pobo­czem z łomami na ramieniu. Otworzył szeroko drzwiczki i spy­tał: „Pojedziemy?” Zapamiętał mnie, bo chociaż sporo luda kręciło się przy szosie, ja jeden paradowałem w granatowym mundurku gimnazjalnym. Czym wytłumaczyć jego sympatię do mnie? Chyba tym, że coś we mnie wyczuwał, w moim stosunku do niego. Między ludźmi to promieniuje, nie tylko między męż­czyzną i kobietą, wojna nauczyła mnie, że wytwarzają się męs­kie przyjaźnie bezinteresowne, z wiernością, oddaniem, najczę­ściej z podziwem. (Chociaż bywają i przyjaźnie niechciane, wy­muszone okolicznościami, jak małżeństwa z rozsądku. I trwa się w takiej przyjaźni jak w niewoli, zgrzytając zębami, z nienawiś­cią do partnera, dopóki los, niby sędzia litościwy w sprawie roz­wodowej, nas od niego nie uwolni). Przyjaźń z Chochołowem nie wymagała rozmów, nie był wylewny, taki więcej milczek, no cóż Anglosas, a może powściągliwy mieszkaniec tajgi - nie, nie wiem nawet, skąd pochodził, Sybirak czy z Ukrainy, ci szo- feracy („kolumna samochodowa” - tak się oficjalnie nazywali), to była zbieranina z całego Związku, na ogół Rosjanie i Ukra­ińcy, mieszkali w barakach na bazie, niektórzy na kwaterach w żydowskich mieszkaniach w Busku albo w Jaryczewie, mieszkali tak długo, jak długo byli potrzebni przy budowie, potem wraz ze wszystkimi ciężarówkami z „uczastka” - tymi, które przetrzy­mały huraganową jazdę po wybojach - rzucano ich w jakiś inny

kraniec ogromnego Sojuza, i tak wędrowali od odcinka drogi do odcinka, od kwatery do kwatery. Nie mieli nic własnego, prócz bałałajki czy czasem bajana. Niektórym musiała wystar­czyć harmonijka ustna. Nie wiem, czy mój Spencer Trący miał rodzinę, chyba miał, nie wiem czy pił, chyba czasem pił, nie wiem co myślał o tym wszystkim, bo chociaż czasem wymienia­liśmy komunikaty wojenne (Niemcy w Danii i Norwegii, bitwa

o              Narwik, Niemcy w Belgii i Holandii, Niemcy w Paryżu), ale komentowaliśmy je powściągliwie, półgębkiem. Teraz, po la­tach, mógłbym trochę pokoloryzować, wymyślić chwytliwe dia­logi, ale jakoś nie czuję potrzeby. Oczywiście, opowiedziałem mu to i owo o sobie, chociaż to nie znaczy, że się rozpytywał, taki mruk z Teksasu czy z tajgi chętnie słucha, kiwa ze zrozu­mieniem głową, ale nie wdziera się w cudze sprawy, o rodzi­cach napomknąłem (że zostali w Warszawie), o tym mundurku gimnazjalnym: co znaczy bordowy lampas (że już liceum) i tro­chę o tym, jak u nas wyglądało.

Zdobyłem się w końcu na odwagę i powiedziałem mu, że jest taki amerykański aktor, „artist”, nazywa się Spencer Trący, bardzo do niego podobny. Zareagował uśmiechem - uśmiechem Spencera Trący. Może nie od razu mi uwierzył, może pomyślał sobie, że wielki aktor, i to amerykański na dodatek, nie może mieć takiej chachłowowskiej gęby. Po chwili zapytał: „Dobry artysta?” „Bardzo dobry”. To w porządku. Skoro dobry, to nie ma sprawy.

Któregoś dnia wrócił do tego. Zaciekawiło go, jakie role od­grywa ten mój... jak powiadasz? (Spenser Trejsy - podpowie­działem). No więc, ten Spenser - co on gra? Wymieniłem kilka filmów: „Bohaterowie morza”, według Kiplinga, grał rybaka, „Miasto chłopców”, grał księdza, „Jestem niewinny”, klasyczny film Fritza Langa. A jest taka komedia - dodałem - „Życie uli­cy”, w której Spencer Trący gra taksówkarza. „Szafiora?” - zdziwił się. „Szafiora” - potwierdziłem. Chochołow zaśmiał się swoim miłym spenserowskim śmiechem.

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że Spencer Trący spróbował swoich sił w kolejnej wersji filmu „Dr Jekyll i Mr Hyde” i że

ta próba zakończyła się artystyczną porażką. Podobno do ulu­bionych złośliwości jego kolegów należały odwiedziny na planie i niewinne zapytanko: „Spencer, teraz jesteś ucharakteryzowany na Jekvlla czy na Hyde’a?” Możliwe, że Trący, skoro nie miał urody pasującej go na doktora Jekylla, to nie umiał być też taki ohydny jak mister Hyde. Kontrast między tymi dwiema po­staciami stał się zbyt subtelny. Potrzebne są tu grube krechy, inaczej widz nie zorientuje się, który jest Dobry, a który Zły.

Kiedyś mój przyjaciel Chochołow wybawił mnie z groźnej sy­tuacji. Na tej drodze, jak mówiłem, miałem początkowo robić wszystko, do czego wyznaczył mnie prorab. No i zdarzyło się, że w kolumnie samochodowej coś tam nawaliło przy głównej cysternie, nie wiem co, i mój zwierzchnik powiada do mnie: ty będziesz im wydawać benzynę. Dostarczono mi na wzgórze pod przydrożnym krzyżem kilka beczek z paliwem, pompę, cięża­rówki zajeżdżały z piskiem hamulców, kierowcy przybiegali z wiadrami, ja pompowałem. Poznałem w ten sposób wszystkich kierowców, całą bazę, zdarzali się między nimi i stateczni męż­czyźni, ale były i drapichrusty, chuligani, rzezimieszki, drobni kanciarze. „Lej, lej! Lej do pełna! - podbechtywali mnie. - Czego skąpisz? Dusigrosz! Harpagon! Twoje, czy co?” Więc ja, żeby nie być w tyle za hojną słowiańską duszą, nie skąpiłem. Z niepokojem stwierdziłem w pewnej chwili, że albo ja tej benzy­ny wydaję za dużo, albo w beczce jest jej za mało. Zajechał po benzynę i Chochołow, stanął w kolejce z wiadrem, przyjrzał się mojej robocie i nagle jak nie warknie na tego przed nim: „Ano, brachu, wiej literek z powrotem do beczki. Ty szto, job twoju mat’ - rąbnął i myślę, że Spencer Trący by to wyrażenie zaaprobował - chcesz, żeby chłopak przez ciebie kiblował? - Wy tu jeden z drugim lej-lej, a przecież jak on się z tej benzy­ny nie wyliczy, to z niego portki ściągną, tak czy nie? - I do mnie: - Ty uważaj: każdemu kapkę mniej, im krzywda się nie stanie, a ty wyjdziesz na swoje”. Zrobił się taki wychowawczy kawałek jak z filmu. Na przykład z „Miasta chłopców” - ze Spencerem Trącym w roli głównej.

Noclegi i dnie

Przedtem był Lwów. Pierwsze trzy noce, jeszcze w listopa­dzie 1939 roku, gościłem u mojego polonisty, przy ulicy o pięk­nej nazwie Na Bajkach; w jadalni rozłożono dla mnie na pasto­wanej podłodze futrzak, do przykrycia dano mi prawdziwą koł­drę. Rano - kawa z mlekiem i bułeczka. Matka mojego poloni­sty była to osoba dystyngowana i uprzejma, trochę sztywna, ale ja myślałem, że taka powinna być mama z mieszczaństwa i niby dlaczego miałaby okazywać jakąś szczególną słodycz. Po trzech dniach pobytu w tych puchach profesor Rath wziął mnie na stronę i pocąc się i jąkając wyznał, że nie mogę u nich dłużej być. Ja bym cię trzymał - powiedział - ale przecież to nie jest moje mieszkanie, tylko mojego brata, my sami z żoną jesteśmy uchodźcami. Spodziewałem się tego i prawdę mówiąc dziwiłem się, że wytrzymali aż trzy dni.

Następną noc spędziłem u naszego kulejącego matematyka, którego słodkooka żona, też matematyczka, tak mi się w War­szawie podobała, że nawet zacząłem pisać powieść, w której ich małżeństwo było nieudane, ona szuka pociechy poza domem, zdradza męża, już nie pamiętam z kim, z ohydnym lowelasem czy może z uroczym uczniem - sobowtórem autora, pamiętam tylko, że on idzie do knajpy, tam przyczepia się do niego do­morosły filozof z przedmieścia, takimi postaciami ubarwiał swo­je powieści Dołęga-Mostowicz. Nic o tej powieści, na szczęście, nie wiedzieli, żyli raczej zgodnie, mnie przyjęli bardzo serdecz­nie, ona, po dawnemu słodkooka i uśmiechnięta (na pewno się domyślała moich niepokojów!), podała mi herbatę i trzy duże

pajdy chicha z marmoladą. A potem spędziłem jedną czy dwie noce u państwa Kenigsteinów na Grunwaldzkiej, on, niski, okrągławy, zawsze przy muszce, był emerytowanym sędzią, je­szcze z czasów austriackich, ona prowadziła latem naszą gimna­zjalną kolonię w Krościenku, w czym pomagały jej trzy córki, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin