Walschap Gerard - MAŁŻEŃSTWO CELIBAT - WPŚ.rtf

(901 KB) Pobierz

Walschap Gerard

MAŁŻEŃSTWO

 

CELIBAT

 

Wołano na nią Karlien. Przez wiele, wiele lat była słu­żącą w domu Steenackersów. Wychowana od piątego ro­ku życia w sierocińcu, w dniu swoich siedemnastych uro­dzin poszła do matki przełożonej, a ta po rozmowie z nią napisała do klasztoru, gdzie sama przed laty odbywała nowicjat, że najgorętszym pragnieniem wychowanki na­szej, Caroline, jest wstąpić do zakonu i poświęcić się służ­bie boskiego Oblubieńca. Ale życie nowicjuszki w tym klasztorze bardzo rozczarowało Karlien, więc dwa ty­godnie przed dniem, w którym miała złożyć pierwsze śluby, tym razem nie mówiąc nic nikomu, wymknęła się i uciekła cichutko jak myszka. W ten sposób została po­kojówką madame Steenackers, żony właściciela browaru, która znała ją stąd, że Karlien przebywając w sierociń­cu przychodziła od czasu do czasu po stare ubrania mijn- heera, przeznaczone dla klasztornego ogrodnika. W domu Steenackersów spędziła dwadzieścia lat. Przez wszystkie te lata kupowała przyprawy i inne potrzebne do kuchni produkty w sklepie spożywczym opatrzonym szyldem „Ziarnko Kawy”, mieszczącym się naprzeciw domu piwo­wara. Co roku widywała tam przez cztery dni Toona.

Toon był najmłodszym bratem żony sklepikarza. Jako chłopiec niespełna osiemnastoletni podążył do opactwa | ojcem karmelitą, który w swoich kazaniach sławił cnotę pobożności, by ziostać tam braciszkiem zakonnym. Od razu nie podobało mu się to, że bracia chodzili w szarych suk­

niach, o wiele skromniejszych od białych szat ojców. Ko­lejno rozczarowywał się do wszystkiego. Może i on w pewnej mierze sprawiał zawód. Jakkolwiek było, Toon, zamiast zostać braciszkiem, skończył jako totumfacki, któ­rym wyręczano się na terenie klasztoru. Nie pozbawiony ambicji, po trzech latach był już pomocnikiem odźwier­nego, a później odźwierny okaział się na tyle życzliwy, że uległ wypadkowi, wykorzystując jedyną okazję, jaką nastręczał jego zawód. Stał na desce opartej na dwóch drabinach, niby to odkurzając jakieś malowidło, gdy sznury, którymi związane były drabiny, pękły i jedna z nich przewróciła się. Ktoś młodszy zdołałby w porę ze­skoczyć, trochę starszy połamałby sobie ręce, ale portier pomyślał chyba o Toonie; kiedy jedna drabina upadła, ru­nął głową w dół, a w tej samej chwili druga uderzyła go z tyłu w nogi pod kolanami, przewracając na wznak, tak że roztrzaskał sobie głowę o marmurową płytę. Klasztor okazał mu dużo serca. Umieszczono go w separatce w szpi­talu w Diest, a Toon przejął obowiązki odźwiernego.

Odźwierny klasztorny da sobie zawsze radę, jeśli jest sprytny, sumienny i uprzejmy. Klasztor odwiedzają różni kościelni dostojnicy, dziekani, wikariusze, nawet biskupi, i w ten sposób człowiek zostaje zauważony. Widzą, że jesteś młody, schludnie ubrany, szybki, lecz nigdy nie tracący głowy, życzliwy, ale zawsze pełen szacunku. Jeśli trafia się w pałacu biskupim wolna posada, przypomina­ją sobie o człowieku, i tak właśnie jego eminencja biskup z Malines przypomniał sobie o Toonie. Wśród pełnych zazdrości i podziwu spojrzeń braci i sług klasztornych Toon wyjechał do rezydencji biskupiej.

Nie dostawał nigdy urlopu, ale rok w rok przyjeżdżał spędzić cztery dni u siostry i przesiadywał wtedy w jej sklepie. W ciągu tych czterech dni widywał tam Karlien. W kamizelce w biało-czerwone paski i wspaniałych mięk­kich pantoflach, lamowanych króliczym futrem, składał ręce na brzuchu i opowiadał Karlien i innym klientom, że w takim to a takim miejscu ma stanąć nowy kościół, a gdzie indziej znowu mianowany będzie nowy proboszcz,

a jego eminencja nie wyjdzie nigdy z domu, nie zapy­tawszy go przedtem:

              Antoine, jaka dziś będzie pogoda?

              Toon, to biskup mówi do ciebie „Antoine"?

              Tak, jego eminencja zawsze mnie w ten sposób na­zywa, i tak samo dziekani i wikariusze.

Siostra Toona i jej mąż postanowili sprzedać sklep. Sklepikarz był w młodości pomocnikiem malarza i tapi­cera w jednej osobie, lecz gdy się ożenił, chwytał się do­rywczych zajęć, żeby zarobić dodatkowo, i z upływem cza­su roboty miał coraz więcej. Wieś była za mała na dwóch malarzy. Majster spostrzegły że traci klientów na rzecz współzawodnika, który kiedyś u niego terminował; za­częło mu się tak źle powodzić, że musiał sprzedać swój dobrze wyposażony warsztat. Kupił go były czeladnik, a malarz przeniósł się z rodziną do miasta, miejsca ostat­niej ucieczki przed nieszczęściem i hańbą.

Pewnego razu, gdy sklep był pełen ludzi, siostra Toona powiedziała, że pytała Antoine’a, czy myśli pozostać do końca życia w służbie u biskupa. Karlien spłonęła rumień­cem. Posada w pałacu biskupim to dobra rzecz, nie jest on tam jednak niczym więcej jak służącym. Ma już dobrze po czterdziestce, ale mężczyzna może się przecież zawsze ożenić, nawet jeśli nieźle daje sobie radę. Karlien zaczer­wieniła się jeszcze mocniej. Jako właściciel tego sklepu Toon byłby zupełnie niezależny i odłożyłby dosyć na wy­godną starość. Nic lepszego nie mógłby zrobić.

Toon skorzystał skwapliwie z okazji. I musiał zoriento­wać się, skąd wiatr wieje, bo ledwie objął sklep, podążył na drugą stronę ulicy do domu Steenackersów. Wszystko zostało załatwione w ciągu jednego wieczora i bez żadne­go „chodzenia” razem latami, w trzy miesiące później po­brali się z Karlien. Działo się to 22 marca, a jak można się spodziewać, w przeddzień Nowego Roku Karlien le­żała w łóżku na piętrze z małym Rikiem u boku.

              Ej, Toon — mówili ludzie w sklepie — spieszyło ci się, co? Jakbyś łowił ryby, gdy już na to nie pora.

Toojn potwierdził z powagą skinieniem głowy. Ostatecz-

nie nie mogli się spodziewać, że Bóg ich tą radością obda­rzy. Jak wiadomo, Karlien nie była już taka młoda. Szczodry w swoim szczęściu, dodawał torebki słodyczy do każdego pół funta kawy czy makaronu.

Dobry katolicki początek: matka wychowana przez za­konnice w sierocińcu i ojciec, były sługa arcybiskupa z Malines, prymasa Belgii. Ale Rik to był diabeł wcielony. Nie można było dać sobie z nim rady.

Zazwyczaj Toon obsługiwał Sklep, bo umiał się z każ­dym dogadać, lubił żarty i plotki, a poza tym Karlien mo­gła zarobić jeszcze trochę, pomagając przy sprzątaniu i praniu w domu Steenackersów. Zabierała ze sobą dziec­ko, bojąc się zostawić je pod opieką Toona. Madame, mijnheer i jego dwie siostry, stare panny, wszyscy po­magali Karlien rozpieszczać chłopca; biegli uspokajać go, ledwo zapłakał, i obdarowywali taką ilością prezentów, że po paru minutach był znudzony każdą zabawką. Kiedy Karlien musiała iść do domu przygotować kolację, mówili jej: Zostaw malca u nas, potem go odprowadzimy. Toon starał się nakłonić synka, żeby mówił pacierz i żegnał się znakiem krzyża. Porządny klaps od czasu do czasu przy­dałby się bardziej. Ale Toon nigdy nie odważył się ude­rzyć go po raz drugi. Gdy zrobił to pierwszy raz, Karlien rzuciła się na niego jak furia. Strzeżcie się matek, które mają dziecko w tak spóźnionym wieku. Są dziko zaborcze i zawsze pełne 'lęku, że coś mu się stać może. Karlien po­trafiła godzinami mówić o niemowlęciu, a czasem wyda­wała się bezradna i zagubiona w roli matki. Nawykła dó panieńskiej pruderii, z oburzeniem patrząc na suknie no­szone przez młode dziewczyny, ledwo śmiała rozpiąć własną, by nakarmić dziecko. Toon po długich latach służby u biskupa wiedział, co zrobić. Odwracał krzesło i siadał tyłem do niej, z gazetą w ręku.

Gdy Rik nauczył się chodzić, przebywał więcej u Ste­enackersów niż we własnym domu. Wtedy też przeszedł oczywiście odrę, świnkę, szkarlatynę i pozostałe dziecięce choroby. Po tym wszystkim Steenackersowie trzęśli się nad nim jak nad własnym dzieckiem, a właśnie nadszedł

czas, gdy powinien zacząć się uczyć. Ach, jakiego rozpa- skudzonego smarkacza dostała do swojej klasy siostra za­konna! Nie mogła podnieść na niego palca, bo tego sa­mego dnia zjawiała się u niej Karlien, a nieraz i obie sta­re panny. Dawały siostrze do zrozumienia, że to bardzo rozsądny chłopiec, a jeśli czasem trochę trudny, to tylko dlatego, że jest zmęczony albo może z powodu słabego żo­łądka lub wycieńczenia po tej czy innej chorobie. A mo­że najadł się znów czerwonej kapusty, tłumaczyły, która mu zawsze szkodzi, a Karlien nie chce zrozumieć, że to za ciężkie jedzenie dla tak delikatnego dziecka. On po­trafi być taki słodki, siostro, jeśli się go łagodnie traktuje. Siostra musi być w stosunku do niego łagodna.

To samo powtórzyło się, gdy Rik poszedł do szkoły dla chłopców, ale tam nauczyciel, który był młody i jeszcze pełen ideałów, okazał się gorącym obrońcą zasad wycho­wawczych. Dostał za to reprymendę od dyrektora szkoły, który grał co niedzielę w karty z piwowarem Steenac- kersem, a awantura, jaką ten zrobił, o mało nie koszto­wała nauczyciela utraty posady. Napisał więc krótki arty­kuł pod tytułem: „Teoria i praktyka” i podpisał go: „Na­uczyciel”. Wszyscy czytelnicy przyznali mu rację, ale co to pomogło? Przekonał się nader szybko, że nie może sto­sować teorii w praktyce, Rikowi zaś było obojętne, że w klasie znajdował się zawsze na szarym końcu — miał przecież Steenackersa, który mógł stanąć w jego obro­nie przeciwko nauczycielowi.

W następnym roku uczył go sam dyrektor i w tej kla­sie odkrył, że nauką można się także nie przejmować. Ponieważ dyrektor był w przyjaznych stosunkach z właś­cicielem browaru, Rik znajdował się zawsze w pierwszej piątce uczniów z najlepszymi stopniami. Był prowodyrem we wszystkich psotach, a nigdy nie dostawał lania, co­kolwiek by zrobił. Pewnego razu, gdy nauczyciel stał przy tablicy odwrócony plecami do klasy, Rik rzucił kamien­ną kulką, która uderzyła go mocno w głowę. Tego rodza­ju figle kończyły się zawsze porządną chłostą, ale tym razem nauczyciel powiedział tylko:

              Wyjdź z klasy!

Pogoda była piękna, w chłodnym krużganku można by­ło łapać ręką wróble, więc inny chłopiec spróbował tej samej psoty. Ale jakże się pomylił. Nauczyciel odwrócił się i dojrzał, jak rzuca kulkę, a ponieważ siedział w ostat­nim rzędzie, nie mógł wymknąć się z zasięgu karcącej trzciny.

Steenackersowie w coraz większym stopniu traktowali Rika jak członka rodziny, więc i uroczystość z okazji pierwszej komunii odbyła się oczywiście w ich domu. Toon i Karlien od tak dawna byli w służbie, że przyjęli ten fakt z radością, a nawet dumą. To dobrze dla niego, że państwo tak go traktują, myśleli, może mu się to w przy­szłości bardzo przydać, wszak nie mają oni własnych dzieci.

Raz Toon jednak zapomniał o wrodzonej służalczości i naprawdę się zdenerwował, kiedy chciał skłonić do przeprosin brzdąca, który spsociwszy coś uciekł do Ste- enackersów. Madame powiedziała, żeby się uspokoił i wra­cał do domu, bo teraz jest zły, a to bardzo, bardzo nie­dobrze bić dziecko w gniewie. Już oni się nim zajmą. Na litość boską, czy to jego syn, czy nie? Tak był jednak przyzwyczajony do składania rąk i kłaniania się ze sło­wami: „Dobrze, ojcze”, „Tak, oczywiście, eminencjo”, „Słucham panią”, że złość mu prędko przeszła. Uśmiech­nął się nawet, by pokazać, że już nie jest zły, że zna swoje miejsce, że te dwadzieścia dziewięć lat, w ciągu których nie miał własnej woli, nie zostały zmarnowane.

Po pierwszej komunii Rika piwowar wkroczył do ku­chni i powiedział do Toona:

              Poślemy go, żeby dalej się uczył.

Nie zapytał nawet, czy Toon może ponosić koszty tej nauki, zamierzał płacić za wszystko sam. Także i za szko­łę, a Toon przez dwadzieścia dziewięć lat składał zaro­bione pieniądze i ściskał w garści każde pół franka. Przez trzydzieści jeden lat czytywał budujące historie, w któ­rych pełna poświęcenia matka szyła i cerowała dniem i nocą na swoim poddaszu, aby syn mógł kształcić się

na księdza, a siwowłosy ojciec w tym samym celu ura­biał sobie ręce ipo łokcie. Później ściskał tymi stwardnia­łymi, pokiereszowanymi dłońmi białe, błogosławione ręce syna wyświęconego na księdza. Niezmierna radość prze­pełniała serce prostego, uczciwego człowieka. Jakież to budujące przykłady dla wszystkich chrześcijańskich ro­dziców!

II

W pierwszym trymestrze Rik dostał złe świadectwo, w drugim nie chciał się przyznać, kto rzucił do sali, w której odrabiało się lekcje, bombę z gazem cuchną­cym, i został ukarany dwoma dniami o chlebie i wodzie, w trzecim o mało nie wyrzucono go ze szkoły, bo ukradł butelkę wina i wypił ją całą sam. Zupełnie pijany, chwie­jąc się na nogach, podszedł do wychowawcy i bełkotał:

              Mijnheer, jesteśmy kolegami, co? — I koniecznie chciał mu uścisnąć rękę. W pierwszym trymestrze dru­giego roku szkoły przyłapano go pewnej nocy, jak stał na łóżku i rzucał zgniłe pomarańcze do innych alków. Wychowawca ciągnął go za włosy przez całą sypialnię do gabinetu dyrektora. Nikt tam nie znał piwowara Ste- enackersa, nikt nie plótł bredni o oszczędzaniu rózgi, Rik zaczął nienawidzić wychowawcę tak mocno, że nieraz śniło mu się, iż do niego strzela. Parę razy, gdy klasa szła na spacer, cisnął mu kamieniem w głowę, ale chy­bił i jego nadzieje zemsty musiały czekać do drugiego trymestru.

Pewnego popołudnia, kiedy udał, że go boli gardło, pozwolono mu się położyć, i wieczorem urządził wstrzą­sające przedstawienie udając atak szału. Krzyczał, wrzesz­czał, walił pięścią w ściankę alkowy, a gdy wychowawca przybiegł zobaczyć, co się dzieje, zaczął się rzucać i wić oddychając ciężko, jakby miał zapalenie płuc, wytrzesz­czał oczy i przewracał nimi wyczekując tylko momentu, b.y móc walnąć wychowawcę mocno w nos, niby to

przypadkiem. Wy choWa Wćil myślał, źe t<5 prawdziwy &tak, i próbował delikatnie przytrzymać Rika. Nie fnógł go jednak uspokoić krwawiący nos nauczyciela, trzeba było co najmniej podbitego oka. Wychowawca spostrzegł, że atak nie obejmuje lewej ręki rozgorączkowanego chorego i że usiłuje on wyswobodzić prawą, iby nią lepiej ude­rzyć. Wiedział, jak wyleczyć taki atak. Wierzchem dłoni uderzył Rika mocno kilkanaście razy w twarz. Trzeba by mieć bardzo wysoką gorączkę, żeby od tego nie prze­szła. Rik zdał sobie sprawę, że gra ¿kończona, ale nie stracił przytomności umysłu. Leżał spokojnie, udając trans mistyczny: oddychał wolno, szepcząc o najświętszym sercu Jezusa, wskazywał drżącym palcem gwiazdy, które widział naprawdę, i szeptał:

              O, małe aniołki, chodźcie tu, chodźcie do mnie!

Potem, wyczerpany, opadł na poduszkę. Wychowawca zostawił go z aniołkami i najświętszym sercem Jezusa i poszedł zobaczyć, czy pali się jeszcze światło w pokoju dyrektora. Paliło się. Tego samego wieczoru dyrektor na­pisał list, który mijnheer Anton van Oepstai otrzymał w dwa dni później.

„Uważamy za wskazane, by syn pana, Hendrik, zakoń­czył natychmiast naukę w naszej szkole, i postaramy się umożliwić mu powrót do domu.”

Był to ciężki cios dla Toona-ojca, który szanował wła­dzę i służył zawsze wyżej postawionym od siebie. Rzu­cił się na syna, gdy ten, wcale nie skruszony, stanął w drzwiach. Ale okazał się niedostatecznie szybki. Chło­pak jak błyskawica przebiegł przez pokój i sklep i skie­rował się oczywiście prosto do Steenackersów. Nie pój­dzie do domu, nawet się do niego nie zbliży, oświadczył. Musieli więc ukarać go sami. Został zamknięty w pokoju na piętrze. Dwie stare panny oburzały się głośno widząc ślady, jakie na policzku Rika pozostawiła ręka Toona, a on słyszał to wszystko przez dziurkę od klucza. Pew­nie, że trzeba go było ukarać, ale wszystkie tarapaty w szkole wynikły tylko z tego, że nauczyciele nie trakto-

U

Wali chłopca łagodnie, one słyszały już wiele narzekań na tę szkołę.

Na palcach weszły z czekoladkami i pudełkiem farb do pokoju na piętrze, gdzie zamknięto Rika. Popłakały się obie robiąc mu wymówki, a on, chcąc dostać farby, przy­łączył się do tego łzawego chóru, obiecał wszystko, o co prosiły, i dostał pudełko z farbami i czekoladki. Sprowa­dziły potem Karlien i zostawiły ją z nim samą, niczym świętą Monikę i świętego Augustyna, który też z po­czątku był czarną owcą. Karlien płakała równie rzewnie jak święta Monika, chcąc przywieść syna do skruchy. Przemawiała jak matka świętego Ludwika w ulubionej przez nią książce zawierającej budujące opowiastki do czytania w gronie rodzinnym i prawie przekonała samą siebie, że będzie prosiła Boga, by raczej zabrał jej jedyne dziecko, niżby miała je zobaczyć schodzące na złą drogę. Matka i ojciec zawsze mieli nadzieję, że gdy Rik doroś­nie, zostanie księdzem. Raz jeszcze obiecał, że będzie grzeczny, a obietnica ta stała się klinem wbitym między macierzyńskie serce a zawzięty gniew ojca. Karlien spy­tała go, czy nie mógłby choć spróbować być łagodnym w stosunku do chłopca. Toon nie odpowiedział. W my­ślach wyobrażał sobie przerażenie biskupa i jego wika­riuszy, gdyby zobaczyli, jakiego potwora na świat spro­wadził.

Wpatrywał się w piec bez słowa, kiedy wszedł piwo­war i usiadł przy kuchennym stole. Poślemy go do innej szkoły, dokąd zechcesz... Toonowi było już wszystko je­dno. Byłby doskonałym ojcem dla dziecka równie ule­głego jak on sam. Ale został nim w wieku, kiedy mógłby być dziadkiem, i nie miał siły do walki ze złośliwymi dziecinnymi psotami ani do obrony swego rodzicielskie­go autorytetu wobec dwóch wścibskich sióstr piwowara, które wielbiły przyszłego księdza od dnia jego urodze­nia.

Przez pierwszy trymestr wszystko szło dobrze, a w cza­sie świąt Rik był psuty bardziej niż kiedykolwiek za to, że nic nie spsocił. Drugi trymestr upłynął jeszcze lepiej,

ale w trzćcim wyszło na jaw, że jest on przywódcą sześcioosobowej bandy, która przekupywała stróża i prze­łaziła przez mur, hy chodzić do miasteczka, palić pa­pierosy i wysyłać listy do dziewcząt. Rika i jednego z jego kolegów przyłapano w barze, ale okazało się, że znaleźli się tam po raz pierwszy. Zwykle palili papie­rosy w piwnicy na węgiel; klucz od niej dostawali od stróża. Rik kipiał z wściekłości, bo zdradził ich jeden z członków bandy.

              Niech pan tylko da znać do domu, a zobaczy pan! Ja się zabiję — warknął do dyrektora.

Dyrektor, krępy, niski, tłusty, miał skłonności dykta­torskie.

              Proszę bardzo, młody człowieku — powiedział, bla­dy z wściekłości, pochylając się w ukłonie. Potem twarz jego poczerwieniała silniej niż zwykle i wrzasnął: — Wynoś się!

I Toon otrzymał drugi list, w którym dyrekcja szkoły donosiła, że uważa za konieczne skreślenie jego syna z listy uczniów. Ponadto zmuszeni będą powiadomić każ­dego dyrektora szkoły, do której zostałby posłany, o jego godnym ubolewania zachowaniu w tej szkole. Bardzo im przykro i tak dalej. Wyrazy 'poważania.

Toon pchnął list po stole ku Karlien, jakby to było coś, co nie dotyczy jego, tylko jej i domu naprzeciwko. W parę dni później zaziębił się mocno i po raz pierw­szy w życiu musiał się położyć do łóżka. Mówił, że nie może złapać tchu. W dwa tygodnie potem doktor powie­dział, że ma chore nerki; nie wolno mu jeść soli i jak najmniej mięsa.

Rik nie chciał już wrócić do domu, ale Steenackers nalegał, żeby się tam od czasu do czasu pokazał. Kar­lien starała się zawsze, by Toon był poza domem lub na górze, kiedy Zjawiał się syn, i siedziała z nim Sama, wzdychając i powtarzając wśród łkań, że Stanie się on przyczyną śmierci rodziców. Zmarnowała ostatnią szansę skłonienia go do poprawy. Trzeba było pozwolić Toęno- wi przywołać go do porządku. Toon pamiętał, że jego

ojciec nie musiał nigdy podnosić ręki na żadne ze swoich dzieci, wszystkie wiedziały, że trzeba się go bać i że gdy zrobią coś złego, nic ich przed jego gniewem nie uchroni. Pewnej nocy, gdy coś mu się przyśniło, zaczął okładać pięściami Karlien i o mało nie wypchnął jej z łóżka. Im więcej o tym myślał, tym bardziej przekonywał sam siebie, że mógłby jednym porządnym laniem wpoić w chłopca bojaźń, która według jego modlitewnika jest początkiem mądrości. Natomiast Karlien wiedziała, czego jej synek może się spodziewać od ojca, i osłaniała go troskliwiej niż kiedykolwiek.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin