Daphne Du Maurier - Ptaki.odt

(287 KB) Pobierz



 

 

 

Daphne Du Maurier

 

 

 

Ptaki

 

 

przełożył Marek Cegieła

 

 

 

Pruszyński i S– ka

Warszawa 1997

 

 

Ptaki

 

Trzeciego grudnia w nocy zmienił się wiatr i nastała zima. Dotychczas panowała jesień, ciepła i łagodna. Złotawoczerwone liście jeszcze trzymały się na drzewach, a żywopłoty w dalszym ciągu zachowywały zieloną barwę. Tam, gdzie pług odwrócił skibę, ukazywała się żyzna gleba.

Nat Hocken, jako inwalida wojenny, żył z renty i tylko przez trzy dni w tygodniu pracował na farmie. Wykonywał lżejsze zajęcia: strzygł żywopłoty, łatał dachy, przeprowadzał drobne naprawy budynków gospodarskich.

Choć żonaty i miał dzieci, z usposobienia był odludkiem. Najbardziej lubił pracować sam. Przyjemność sprawiało mu budowanie wału albo reperowanie bramy na końcu półwyspu, gdzie z obu stron widział morze. W południe robił sobie przerwę, siadał na skraju urwiska i jedząc kulebiak, upieczony przez żonę, obserwował ptaki. Do tego jesień była najlepsza, nawet lepsza niż wiosna. Wiosną ptaki zdecydowanie odfruwały w głąb lądu wiedząc, dokąd i w jakim celu, wyznaczał to bowiem rytm ich życia, nie pozwalający na żadną zwłokę. Jesienią te, które na zimę nie odlatywały za morze, ogarniała ta sama gorączka, co ich migrujących pobratymców. Wielkimi stadami przybywały na półwysep i nerwowo, w nieustannym ruchu, to krążyły po niebie, to znów siadały na ziemi, by szukać pożywienia w świeżo odwróconej glebie, lecz zdawały się jeść bez przekonania, jakby nie z głodu. Coś kazało im ponownie wzbijać się w niebo.

Czarne kawki i białe mewy mieszały się ze sobą w dziwnym partnerstwie, sprawiając wrażenie, że dążą do jakiegoś wyzwolenia, nigdy nie zadowolone, ciągle niespokojne. Stada szpaków, z trzepotem przypominającym szelest jedwabiu, sfruwały na ziemię, wiedzione tą samą potrzebą ruchu, a mniejsze ptaki, zięby i skowronki, pierzchały z drzewa na żywopłot, jakby pod przymusem.

Nat obserwował je wszystkie, nie wyłączając ptaków morskich, które w dole czekały na odpływ. Wydawały się cierpliwsze. Ostrygojady, brodźce krwawodziobe, piaskowce i kuliki uważnie patrzyły na skraj wody. Kiedy morze się cofnęło, pozostawiając pas wodorostów i spienionego błota, natychmiast tam się znalazły. Jednakże później również je ogarnęła ta sama nieprzeparta chęć do latania. Z krzykiem, piskiem i skrzeczeniem poderwały się z brzegu spokojnego morza i nabierając szybkości, pośpiesznie odfrunęły nad ląd, lecz nie wiadomo dokąd ani w jakim celu. Jesienny niepokój rzucał na nie jakiś urok, który sprawiał, że musiały się zbierać, krążyć i skrzykiwać w nieustannym ruchu przed nadejściem zimy.

Żując kulebiak na skraju urwiska, Nat pomyślał, że jesienią ptaki być może otrzymują jakąś wiadomość, coś w rodzaju ostrzeżenia: nadchodzi zima. Zimą wiele z nich ginie, więc zachowują się niczym ludzie, którzy czując nadchodzącą śmierć, rzucają się w wir pracy albo popadają w szaleństwo.

Tego roku ptaki okazywały większe podniecenie niż zwykle na jesieni, co jeszcze bardziej kontrastowało ze spokojnymi dniami. Kiedy traktor zaczynał swoją mozolną wędrówkę w górę i w dół po stokach wzgórz, maszynę i sylwetkę farmera, siedzącego na miejscu kierowcy, natychmiast przysłaniała ogromna chmura krążących i skrzeczących ptaków. Nat miał pewność, że było ich znacznie więcej niż zwykle. Jesienią zawsze towarzyszyły orce, ale nie takimi chmarami ani z takim krzykiem. Skończywszy strzyc żywopłot, napomknął o tym farmerowi.

– Owszem, ptaków jest więcej niż zazwyczaj – odparł tamten. – Ja też to zauważyłem. I są śmielsze. Niektóre nie boją się traktora. Dziś po południu jedna czy dwie mewy latały tak blisko mojej głowy, aż się bałem, że zrzucą mi czapkę! Prawie nie widziałem, gdzie jadę, bo słońce miałem w oczy, a one nade mną fruwały. Czuję, że zmieni się pogoda. Pewnie będzie ciężka zima i dlatego ptaki są niespokojne.

Wracając do domu przez pola, a potem drogą, która prowadziła do jego chaty, Nat wciąż widział stada ptaków nad wzgórzami w blasku zachodzącego słońca. Panowała bezwietrzna pogoda, morze było szare i gładkie, powietrze łagodne, a w żywopłotach jeszcze kwitły firletki. Jednakże farmer miał rację, bo właśnie tej nocy pogoda się zmieniła. Nata, który spał w pokoju od wschodu, tuż po drugiej obudził wiatr. Nie żaden sztorm ani wichura z południowego zachodu, niosąca deszcze, lecz wiatr od wschodu, zimny i suchy. Głucho wył w kominie i grzechotał obluzowaną dachówką. Nat wytężył słuch i do jego uszu dotarł ryk morza w zatoce. Nawet w niewielkiej sypialni wyraźnie się oziębiło – ze szpary pod drzwiami wiało prosto na łóżko. Mężczyzna podciągnął kołdrę, przytulił się do pleców śpiącej żony, lecz już nie zasnął i czuwał z napiętymi zmysłami, tknięty złym przeczuciem.

Nagle coś zastukało w szybę. Ścian chaty nie porastały żadne pnącza, więc to nie mogła być gałązka. Nat przez chwilę nasłuchiwał. Stukanie nie ustawało. Wreszcie, zirytowany denerwującym dźwiękiem, wyskoczył z łóżka, podszedł do okna i je otworzył, a wtedy coś otarło mu się o rękę, uderzyło w kostki dłoni i zadrasnęło skórę. Wówczas dostrzegł trzepoczące skrzydła, które z furkotem zniknęły w mroku.

A więc to ptak, lecz Nat go nie rozpoznał. Pomyślał, że prawdopodobnie wiatr go zmusił do szukania schronienia na parapecie.

Zamknąwszy okno, wrócił do łóżka i wtedy poczuł na dłoni wilgoć – zadraśnięcie krwawiło. Trochę się zląkł, ale doszedł do wniosku, że oszołomiony ptak, szukający schronienia, ze strachu dziobnął go w ciemności. Nat ponownie ułożył się do snu.

Jednakże znów odezwało się stukanie, tym razem głośniejsze, bardziej natarczywe, aż obudziło żonę, która się odwróciła i powiedziała:

Sprawdź, co tam stuka w okno.

Już sprawdziłem. Jakiś ptak próbuje się tu dostać. Nie słyszysz wiatru? Dmie ze wschodu i ptaki szukają przed nim schronienia.

– Odgoń je. Przez ten hałas nie mogę spać.

Nat jeszcze raz podszedł do okna. Kiedy je otworzył, na parapecie zobaczył nie jednego, lecz kilka ptaków, które natychmiast zaatakowały jego twarz. Krzyknął i wywijając rękami w końcu je odpędził, a gdy podobnie jak pierwszy zniknęły w mroku, szybko zamknął okno.

– Słyszałaś takie rzeczy? Rzuciły się na mnie. Chciały wydziobać mi oczy.

Stał przy oknie, spoglądając w ciemność, ale niczego nie widział. Jego zaspana żona mruknęła lekceważąco.

– Wcale mi się nie wydaje – odparł ze złością. – Mówię ci, że ptaki siedziały na parapecie i chciały się dostać do środka.

Nagle w pokoju po drugiej stronie korytarza, gdzie spały dzieci, rozległ się przeraźliwy krzyk. Żona poderwała się i usiadła.

– To Jill – stwierdziła. – Idź do niej.

Nat zapalił świecę, kiedy jednak otworzył drzwi, przeciąg w korytarzu zdmuchnął płomień.

Znowu rozległ się krzyk strachu, tym razem obojga dzieci. Wpadając do ich pokoju, mężczyzna poczuł na ciele uderzenia skrzydeł. W ciemności dostrzegł otwarte okno, przez które wlatywały ptaki. Początkowo wpadały na sufit i ściany, a później rzucały się na dzieci, leżące w łóżkach.

– Spokojnie! Tu jestem! – zawołał.

Dzieci zerwały się z krzykiem, podbiegły do ojca i mocno do niego przywarły, a on pośpiesznie wypchnął je na korytarz i zatrzasnął drzwi. Został w sypialni sam na sam z ptakami.

Chwycił kołdrę z najbliższego łóżka i zaczął gwałtownie nią wywijać we wszystkie strony. Słyszał trzepot skrzydeł i uderzenia spadających ciał, ale ptaki wciąż go atakowały, dziobiąc w ręce i głowę. Czuł ukłucia małych dziobów, ostrych jak widelec. W końcu owinął sobie głowę kołdrą i w jeszcze większych ciemnościach tłukł ptaki gołymi rękami. Myślał o ucieczce na korytarz, ale nie chciał otwierać drzwi w obawie, że ptaki ruszą za nim.

Nie umiałby powiedzieć, jak długo walczył z nimi w ciemnościach, w końcu jednak się wycofały. Mimo grubej kołdry miał wrażenie, że jest widno. Czekał nasłuchując. Nie docierały doń żadne dźwięki, oprócz płaczu któregoś z dzieci. Ustał trzepot i furkot skrzydeł.

Nat zdjął z głowy kołdrę i rozejrzał się dokoła. Pokój wypełniało szare światło zimnego poranka. Świt i otwarte okno wywabiły z izby żywe ptaki – martwe zostały, a ich widok zaszokował i przeraził mężczyznę. Był to ptasi drobiazg wszelkiej maści. Na podłodze leżało około pięćdziesięciu zabitych rudzików, zięb, wróbli, sikorek i skowronków, które zgodnie z prawami natury trzymają się własnego stada i własnego terytorium, lecz się połączyły we wspólnym boju i zginęły albo z ręki człowieka, albo od uderzenia w ściany sypialni. Niektóre w walce straciły pióra, inne miały na dziobach krew – jego krew.

Natowi zrobiło się niedobrze. Podszedł do okna i przez ogród spojrzał na pola.

Było bardzo zimno i ziemia wyglądała na zmarzniętą. Nie pokrywał jej szron, który by lśnił w porannym słońcu – suchy wiatr ze wschodu nie przynosił ze sobą białego mrozu. Strome fale na morzu, dodatkowo wzburzonym przez przypływ, miały białe grzywy, gwałtownie załamując się w zatoce. Po ptakach zniknął wszelki ślad. Wróble nie ćwierkały w żywopłocie za bramą ogrodu i ani jeden drozd czy kos nie szukał w trawie robaków. Znikąd nie dochodziły żadne dźwięki, oprócz szumu wiatru i morza.

Nat zamknął okno, potem drzwi pokoju dzieci i wrócił do swojej sypialni. Żona siedziała na łóżku, a obok niej spało dziecko. Młodsze, z obandażowaną głową, trzymała na ręku. Okno było szczelnie zasłonięte, jednak w żółtawym blasku płonącej świecy Nat wyraźnie widział twarz żony, która ruchem głowy nakazała mu zachowywać się cicho.

– Już śpi, ale dopiero teraz zasnął – szepnęła. – Coś musiało go skaleczyć, bo w kącikach oczu miał krew. Jill twierdzi, że to ptaki. Powiedziała, że kiedy się obudziła, one były w pokoju.

Uważnie spojrzała na męża, szukając w jego twarzy potwierdzenia. Nat spostrzegł przerażenie żony i nie chciał, by wiedziała, że on też się boi, że jest wstrząśnięty i oszołomiony wydarzeniami z ostatnich kilku godzin.

– Są tam ptaki, tylko że martwe. Prawie pięćdziesiąt. Rudziki, sikorki... takie małe ptaki z okolicy. Jakby powariowały od wschodniego wiatru. – Usiadł na łóżku obok żony i wziął ją za rękę. – Wszystko przez tę ciężką pogodę. Tak, to ta pogoda. Chyba one nie są stąd. Pewnie wiatr je przygnał z głębi kraju.

– Ależ, Nat, pogoda się zmieniła dopiero tej nocy. I nie padał śnieg, żeby je oślepił. Poza tym jeszcze nie mogły być głodne. Jest dla nich dość jedzenia tam, na polach.

– A ja ci mówię, że to przez tę pogodę.

Miał twarz ściągniętą i zmęczoną, jak jego żona. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Zejdę na dół i zrobię herbatę – odezwał się końcu.

Widok kuchni dodał mu otuchy – równo poustawiane filiżanki i spodeczki na kredensie, stół z krzesłami, kłębek wełny w koszyku do robótek i w kącie szafka z zabawkami dzieci.

Klęknął, rozgarnął pogrzebaczem żar i na nowo rozpalił ogień. Płonące drewno stwarzało wrażenie normalności, a woda parująca w czajniku i brązowy dzbanek do herbaty dawały poczucie bezpieczeństwa. Nat wypił swoją herbatę, a potem zaniósł filiżankę żonie. Później pozmywał naczynia i włożywszy buty, otworzył drzwi prowadzące do ogrodu.

Niebo pokrywały ciężkie, ołowiane chmury. Brązowe wzgórza, jeszcze wczoraj jaśniejące w słońcu, teraz wydawały się ciemne i nagie. Wschodni wiatr obnażył drzewa, zrywając z nich liście, z szelestem miotane we wszystkie strony przy każdym podmuchu. Nat dźgnął ziemię obcasem. Okazała się twarda. Zamarzła. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by zmiana pogody nastąpiła tak nagle. Zima nadeszła w ciągu jednej nocy.

Dzieci już się obudziły. Jill nerwowo coś mówiła, a mały Johnny znowu płakał. Nat usłyszał pocieszające słowa żony. Wszyscy troje schodzili teraz na śniadanie. Rozpoczynały się zwykłe, codzienne zajęcia.

– Odgoniłeś ptaki? – spytała Jill, której przywrócił spokój nowy dzień, ogień w kuchni i śniadanie, zawczasu przygotowane przez ojca.

– Tak, wszystkie już odleciały. Przywiał je tutaj wschodni wiatr. Przerażone straciły orientację i szukały schronienia.

– Ale one nas atakowały. Johnny'emu próbowały wydziobać oczy.

– Robiły to ze strachu. W ciemnym pokoju niczego nie widziały.

– Mam nadzieję, że nie wrócą – powiedziała Jill. – Jeśli na parapecie zostawimy im okruchy chleba, to może je zjedzą i odlecą.

Skończywszy śniadanie, poszła po kurtkę z kapturem i tornister. Nat milczał, lecz porozumiał się z żoną spojrzeniami.

– Odprowadzę ją do autobusu. Dziś mam wolny dzień – rzekł, a kiedy córka zmywała naczynia, powiedział do żony: – Pozamykaj wszystkie okna i drzwi. Pójdę na farmę i się dowiem, czy w nocy czegoś nie słyszeli.

 

Później wyszedł z córką na drogę. Dziewczynka jakby zapomniała o nocnych przeżyciach. Pląsała przed nim, goniąc liście, aż zaróżowiły się jej policzki.

– Tatusiu, czy będzie padał śnieg? – spytała. – Jest dość zimno. Spojrzał na smutne niebo.

– Nie, śnieg nie będzie padał. To czarna zima.

Cały czas szukał wzrokiem ptaków w żywopłotach, na polach, w niewielkim zagajniku koło farmy, w którym się zbierały gawrony i kawki. Nie widział ani jednego.

Na przystanku czekały dzieci, opatulone i w kapturach, jak Jill. Miały blade twarze z policzkami różowymi od mrozu.

Jill podbiegła do nich, machając ręką.

– Mój tata mówi, że nie będzie śniegu! – wykrzyknęła. – Ma być czarna zima.

O ptakach nie wspomniała. Zaczęła się przepychać i szarpać z jakąś dziewczynką. Pojawił się autobus, wolno jadący pod górę. Nat wsadził do niego córkę, odwrócił się i ruszył na farmę. Tego dnia nie musiał pracować, ale chciał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Na podwórku krzątał się Jim, pastuch krów.

– Jest szef? – spytał Nat.

– Pojechał na targ. Przecież dziś wtorek, no nie? Jim zniknął za rogiem szopy – nie miał czasu na rozmowy.

Nata uważano za lepszego, bo czytał książki i inne rzeczy, a tu zapomniał, że to wtorek. Fakt ten wskazywał, jak bardzo nim wstrząsnęły wydarzenia ostatniej nocy. Podszedł do kuchennych drzwi domu i usłyszał, że pani Trigg śpiewa.

– Proszę pani! – zawołał.

Drzwi otworzyła tęga kobieta z dobrodusznym uśmiechem.

– Dzień dobry, panie Hocken. Mógłby mi pan wyjaśnić, skąd się wziął ten ziąb? Przypadkiem nie z Rosji? Nigdy nie widziałam aż takiej zmiany. W radiu mówili, że to się przeciągnie i podobno ma coś wspólnego z kręgiem polarnym.

– Dziś rano nie włączaliśmy radia – odparł Nat. – Prawdę powiedziawszy, w nocy mieliśmy pewne kłopoty.

– Dzieciaki się pochorowały?

– Nie...

Nat nie wiedział, jak to wytłumaczyć. Teraz, za dnia, nocna walka z ptakami wydawała się absurdalna. W końcu opowiedział pani Trigg, co się wydarzyło, ale po jej oczach widział, że uważa jego historię za koszmarny sen.

– Czy na pewno były to prawdziwe ptaki z piórami? – zapytała z uśmiechem. – Nie te cudaki, jakie mężczyźni widzą w soboty po zamknięciu pubu?

– Proszę pani, w dziecinnym pokoju na podłodze leży pięćdziesiąt martwych ptaków. Strzyżyków, sikorek i tak dalej. Atakowały mnie. Johnny'emu chciały wydziobać oczy.

Pani Trigg spojrzała na niego z powątpiewaniem.

– Cóż, w takim razie sądzę, że przygnała je ta pogoda. Kiedy znalazły się w sypialni dzieci, nie wiedziały, gdzie są. Może to jakieś obce ptaki zza kręgu polarnego?

– Nie, codziennie się je widuje w okolicy.

– Dziwne – odparła pani Trigg. – Naprawdę nie wiem, jak to wytłumaczyć. Niech pan napisze do „Guardiana". Oni pewnie znajdą jakieś wyjaśnienie. N o , na mnie już czas. Muszę brać się do roboty.

Skinęła głową, uśmiechnęła się i wróciła do kuchni.

Nat w złym humorze ruszył w stronę bramy. Gdyby nie martwe ptaki, które należało pozbierać z podłogi i gdzieś zakopać, sam uznałby tę historię za niewiarygodną.

Przy bramie stał Jim.

– Miałeś jakiekolwiek kłopoty z ptakami? – spytał go Nat.

– Z ptakami? Z jakimi ptakami?

– Przyleciały do nas ostatniej nocy. Było ich całe mnóstwo. Wpadły do sypialni dzieci. Wściekle je atakowały

– O? – zdziwił się Jim, do którego wszystko docierało bardzo powoli. Wreszcie oznajmił: – Nigdy nie słyszałem, żeby ptaki tak się zachowywały. Czasem nawet się oswajają. Nieraz widziałem, jak przylatują do okien po okruchy.

– Te w nocy nie były oswojone.

– Nie? Może z powodu zimna. Albo z głodu. Sypnij im trochę okruchów.

Jim nie okazywał większego zainteresowania niż pani Trigg. „Zupełnie jak z nalotami w czasie wojny", pomyślał Nat. „Tutaj nikt nie miał pojęcia, co widzieli i przeżywali mieszkańcy Plymouth. Trzeba to odczuć na własnej skórze". Wróciwszy do domu, w kuchni zastał żonę z synem.

– Widziałeś się z kimś? – spytała.

– Z panią Trigg i Jimem. Chyba mi nie uwierzyli. W każdym razie tam nic złego się nie wydarzyło.

– Mógłbyś wynieść tamte ptaki. Chciałam pościelić łóżka, ale nie miałam odwagi wejść do sypialni, póki tego nie zrobisz. Boję się.

– Teraz nie ma się czego bać. Przecież są martwe, prawda?

Wszedł na górę z workiem, do którego powrzucał sztywne ciałka.

Rzeczywiście było ich pięćdziesiąt – przeliczył je. Taki zwykły, pospolity ptasi drobiazg, żyjący w żywopłotach. Żaden nie okazał się większy nawet od drozda. Na pewno strach sprawił, że się tak zachowywały. Natowi nie chciało się wierzyć, że niewielkie ptaszki mogły z taką siłą kłuć go w twarz i ręce tymi malutkimi dziobkami. Wyniósł worek do ogrodu i stanął przed nowym problemem: ziemia, twarda jak kamień, utrudniała kopanie. Była zamarznięta, bo jeszcze nie spadł śnieg, ale w ciągu ostatnich godzin zaszła jedna zmiana – zerwał się wschodni wiatr – rzecz dziwna i nienaturalna. Specjaliści od pogody niewątpliwie mieli rację. Owa zmiana musiała się wiązać z kręgiem polarnym.

Natowi, który niepewnie stał, trzymając worek, wydawało się, że wiatr przeszywa go na wylot. Widział białe grzywy bałwanów, łamiących się w zatoce. Postanowił znieść martwe ptaki na brzeg i tam je zakopać.

Kiedy dotarł do plaży, wichura omal nie ścięła go z nóg. Oddychanie sprawiało mu ból, ręce miał zsiniałe. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zimą panował aż taki mróz. Był odpływ. Nat z trudem dobrnął po żwirze do miękkiego piasku, odwrócił się plecami do wiatru i obcasem wykopał dół. Chciał wrzucić do niego ptaki, ale gdy otworzył worek, porwał je wiatr i wydawało się, że znowu fruwają. Silne podmuchy rozrzuciły po plaży pięćdziesiąt martwych, zamarzniętych ptaków niczym pióra. Widok ten miał w sobie coś nieprzyjemnego. Natowi się nie podobało, że wiatr wyrwał mu ptaki.

– Przypływ je zabierze – mruknął pod nosem.

Spojrzał na morze; obserwował bałwany przeczesujące zieloną toń.

Fale wznosiły się i załamywały, lecz wskutek odpływu szum przyboju dochodził z większej odległości i nie ogłuszał.

I wtedy Nat je zobaczył. Mewy. Pływały po morzu.

To, co początkowo wziął za białe grzywy bałwanów, okazało się setkami, tysiącami, dziesiątkami tysięcy mew... Z głowami skierowanymi do wiatru wznosiły się i opadały na falach niby flota stojąca na kotwicy w oczekiwaniu przypływu. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widział mewy. Gdyby morze było spokojne, pokrywałyby zatokę niczym biała chmura – głowa przy głowie, ptak przy ptaku. Jedynie fale, wzniesione przez wschodni wiatr, ukrywały mewy przed wzrokiem obserwatora z brzegu.

Nat odwrócił się i ruszył stromą ścieżką do domu. Ktoś powinien się o tym dowiedzieć. Należałoby kogoś zawiadomić. Zmiana pogody sprawiła coś, czego nie rozumiał. Zastanawiał się, czy z budki telefonicznej koło przystanku autobusowego nie zadzwonić na policję. Jednakże co oni mogą zrobić? Co ktokolwiek może zrobić? Dziesiątki tysięcy mew pływa po zatoce, bo jest sztorm i są głodne. Policjanci uznają go za wariata czy pijanego, albo też bardzo spokojnie przyjmą jego informację: „Dziękujemy, ale tę sprawę już nam zgłaszano". Rozejrzał się dokoła. Nie widział żadnych innych ptaków. Może mróz wygnał je w głąb lądu?

Kiedy zbliżał się do chaty, żona wyszła mu na spotkanie i stanęła w progu.

– Mówią o tym w radiu! – zawołała podniecona. – Właśnie podawali specjalne wiadomości! Wszystko zapisałam.

– A co mówili?

– O ptakach. Że to nie tylko tutaj, ale wszędzie. W Londynie. W całym kraju. Że coś się stało z tymi ptakami.

Razem weszli do kuchni. Nat przeczytał kartkę, która leżała na stole.

 

Komunikat Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, opublikowany dziś o godzinie jedenastej. Od kilku godzin z całego kraju nadchodzą meldunki, że w miastach i wsiach pojawiły się ogromne stada ptaków, które zakłócają spokój publiczny, wyrządzają szkody, a nawet atakują ludzi. Zdaniem specjalistów, arktyczne powietrze, obecnie zalegające nad wyspami brytyjskimi, jest przyczyną masowych migracji ptaków na południe. Ptaki te, zmuszone głodem, mogą atakować ludzi. Właściciele domów powinni zabezpieczyć okna, drzwi i kominy oraz przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności w celu zapewnienia bezpieczeństwa dzieciom. Wkrótce zostanie ogłoszony następny komunikat.

 

Nat z triumfem spojrzał na żonę.

– No i proszę – rzekł. – Mam nadzieję, że na farmie będą go słuchali i pani Trigg się dowie, że mówiłem prawdę. To się dzieje w całym kraju. Od samego rana się zastanawiam, że coś jest nie tak, a przed chwilą z plaży spojrzałem na morze i zobaczyłem tysiące, a właściwie dziesiątki tysięcy czekających mew. Jest ich tak dużo, że między nie chybabyś nie wetknęła palca.

– Nat, a na co one czekają?

Popatrzył na żonę i znowu przeniósł wzrok na kartkę.

– Bo ja wiem? – odparł powoli. – Tu piszą, że są głodne.

Podszedł do szafki i otworzył szufladę, w której trzymał narzędzia.

– Co chcesz zrobić? – spytała żona.

– Zabezpieczyć okna i kominy, tak jak radzili.

– Sądzisz, że wróble, sikorki i inne ptaszki dostaną się do środka, choć okna są zamknięte? Jakim sposobem?

Nie odpowiedział. Myślał nie o sikorkach czy wróblach, lecz o mewach...

Wszedł na górę, gdzie do południa zabijał deskami okna w sypialniach i przewody kominowe. Dobrze się stało, że miał wolny dzień i nie musiał pracować na farmie. Zajęcie to przypomniało mu początek wojny. Wtedy jeszcze nie był żonaty i akurat przygotowywał dom matki w Plymouth do zaćmienia, a także budował schron. Niestety, wszystkie te zabiegi okazały się próżne. Nat się zastanawiał, czy na farmie podejmują jakieś środki ostrożności. Bardzo wątpił. Harry Trigg i jego żona niczym się nie przejmują. Może się z tego wszystkiego śmieją i poszli na tańce albo na partyjkę wista.

– Obiad! – zawołała z kuchni żona.

– Dobrze, dobrze! Już schodzę!

Był zadowolony ze swojego dzieła. Deski dokładnie pasowały do ram okiennych i wlotów przewodów kominowych.

Po obiedzie, kiedy żona zmywała, włączył radio, by posłuchać dziennika o pierwszej. Powtórzono komunikat, który żona spisała rano, uzupełniony nowymi wiadomościami.

„Stada ptaków wszędzie zakłócają spokój. O dziesiątej rano w Londynie pojawiło się ich tak wiele, że przypominały ogromną czarną chmurę, wiszącą nad miastem. Ptaki obsiadły dachy, parapety i kominy. Są wśród nich kosy, drozdy, zwykłe wróble, a także, czego należałoby oczekiwać w dużym mieście, liczne gołębie i szpaki oraz mewy śmieszki, częste bywalczynie Tamizy. Widok był tak niezwykły, że na wielu trasach doszło do zatrzymania ruchu kołowego. Pracownicy sklepów i biur wylegli na ulice, gdzie na jezdniach i chodnikach stały tłumy ludzi obserwujących ptaki".

Szczegółowo relacjonowano rozmaite wypadki, ponownie wymieniono zimno i głód jako prawdopodobną przyczynę i powtórzono ostrzeżenie dla właścicieli domów. Spiker czytał to wszystko głosem równym i spokojnym. Nat odniósł wrażenie, że ten człowiek traktuje całą sprawę jako zmyślny żart. Pewnie znajdzie się wielu jemu podobnych, którzy nie mają pojęcia, co to znaczy walczyć ze stadem ptaków w ciemnościach. Rozbawieni, będą się zbierać wieczorem na ulicach Londynu, jak w dniu wyborów, pokrzykując, śmiejąc się głośno, pijąc i wołając: „Chodźcie popatrzeć na ptaki!"

Nat wyłączył radio i wziął się do zabezpieczania okien w kuchni. Żona, której mały Johnny nie odstępował ani na krok, spytała:

– Na dole też zabijasz okna? Po co? Tylko będę musiała wcześniej zapalać lampę. Tutaj nie ma potrzeby tego robić.

– Lepiej zrobić, niż później żałować – odparł. – Nie chcę żadnego ryzyka.

– Powinni wezwać wojsko, żeby strzałami odstraszyło te ptaszyska.

– Niech spróbują, ale ciekawe, czy im się uda.

– Z dokerami się udaje. Kiedy oni strajkują, statki rozładowują żołnierze.

– Zgoda, tylko że w Londynie mieszka osiem milionów ludzi albo nawet więcej. Pomyśl, ile tam jest budynków, mieszkań i domów. Uważasz, że mają dość żołnierzy, by strzałami zdołali przegonić ptaki ze wszystkich dachów?

– Nie wiem, ale powinni coś zrobić. Naprawdę powinni coś zrobić.

Nat w duchu powiedział do siebie, że w tej chwili „oni" bez wątpienia zastanawiają się nad tą sprawą, lecz to, co zrobią w Londynie i dużych miastach, nie pomoże ludziom mieszkającym kilkaset kilometrów od stolicy. Tutaj każdy właściciel domu sam musi dbać o swoje interesy.

– Jak wyglądamy z jedzeniem? – spytał.

– No i co jeszcze wymyślisz?

– Dobra, dobra. Powiedz, co masz w spiżarni.

– Wiesz, że jutro jest dzień zakupów. Nie robię wielkich zapasów i wszystko się kończy. Mięso przywiozą dopiero pojutrze, ale jutro mogę coś kupić, kiedy będę w mieście.

Nat nie chciał straszyć żony, więc nie odpowiedział. Pomyślał jednak, że kto wie, czy jutro uda jej się pojechać do miasta. Zajrzał do kredensu, w którym trzymała puszki, a także do spiżarni. Brakowało chleba.

– A piekarz?

– On też przyjedzie jutro.

Zobaczył, że jest mąka. Wystarczy żonie na jeden bochenek, jeśli piekarz się nie zjawi.

– Kiedyś lepiej nam się powodziło – mruknął. – Dwa razy w tygodniu kobiety piekły chleb i mieliśmy solone sardele. W razie czego cała rodzina mogłaby przetrwać oblężenie.

– Próbowałam dawać dzieciom ryby z puszki, ale im nie smakowały.

Nat dalej zabijał okna deskami. Świece! Również ich brakowało.

To kolejna rzecz, którą jutro żona powinna kupić. Cóż, nie ma rady, dziś trzeba wcześniej położyć się spać. To znaczy, jeśli...

Podniósł się, wyszedł kuchennymi drzwiami, stanął w ogrodzie i patrzył w stronę morza. Od rana nie zaświeciło słońce, a teraz, o trzeciej, już robiło się ciemno. Niebo pokrywały ciężkie, ponure chmury, barwy szarej soli. Nat słyszał, jak wściekle morze bije w skały. Zszedł do połowy ścieżki prowadzącej na brzeg. Przystanął. Widział, że zaczął się przypływ. Skałę, która przed południem sterczała z wody, obecnie całkowicie zalało morze, ale nie ono przykuło uwagę mężczyzny, tylko mewy. Już nie pływały na falach, lecz tysiącami szybowały w powietrzu, szeroko rozpościerając skrzydła na wietrze. To właśnie ptaki sprawiły, że niebo pociemniało. W ogóle nie krzyczały. Po prostu krążyły, wzbijając się i opadając w zmaganiach z silnym wiatrem.

Nat odwrócił się i pobiegł do chaty.

– Idę po Jill – oznajmił. – Zaczekam na nią na przystanku.

– Co się stało? – spytała żona. – Jesteś blady jak kreda.

– Niech Johnny sied...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin