Margit Sandemo - Saga o czarnoksiężniku - 08 - Droga na zachód.odt

(331 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO



 

Margit Sandemo

Droga na zachód

Saga o czarnoksiężniku 8

(Ritted mot väster)

Data wydania oryginalnego 1993

Data wydania polskiego 1996

STRESZCZENIE

Dwunastoletni Dolg, bardziej elf niż człowiek, obdarzony został niezwykłymi, nadprzyrodzonymi zdolnościami. Jest synem Móriego, czarnoksiężnika z Islandii, i Norweżki Tiril, córki austriackiej księżnej Theresy. Dolg ma dwoje młodszego rodzeństwa, Taran i Villemanna. Najlepszym przyjacielem rodziny jest Erling Müller, kupiec z Bergen. Bardzo ważna postać to pies Nero. Rodzinie towarzyszy także grupa duchów i sił przyrody, które Móri przywiódł z Innego Świata, kiedy to ośmielił się przekroczyć granice tego, co człowiekowi zakazane.

Wszyscy oni przypadkiem stali się wrogami założonego przed wiekami tajemniczego i złego zakonu rycerskiego, którego wielkim mistrzem jest kardynał von Graben. Celem braci jest odnalezienie Świętego Słońca, złocistej kuli; jej pochodzenia rodzina Tiril z wolna zaczyna się domyślać.

Tiril więziona jest przez braci zakonnych w zamku w Pirenejach. Rycerze za pomocą wymyślnych tortur postanowili wydobyć wszelkie znane jej informacje związane ze Świętym Słońcem. Najbliżsi Tiril wyruszyli jej na ratunek.

Dolg wykorzystując moc niebieskiego kamienia zdołał przywrócić do życia swego ojca, Móriego, którego usiłowali zgładzić rycerze Zakonu Świętego Słońca. Przyjaciele wiedzą teraz, że na początku istniały trzy szlachetne kamienie: niebieski, czerwony i samo Święte Słońce.

Nie wiedzą jednak, że gwardziści kardynała zaczaili się w lesie w okolicy Sankt Gallen w Szwajcarii z postanowieniem zgładzenia całej ich grupy. Zmierzają wprost w zasadzkę.

Rozdział 1

Z powozu schowanego wśród drzew kardynał von Graben ze źle skrywaną radością przyglądał się swoim ludziom, wyczekującym na znienawidzonych wrogów.

Upływające lata nie obeszły się z von Grabenem zbyt łaskawie.

Dłonie o starczo bladych paznokciach i obrzmiałych stawach mocno zaciskały się na poręczy przy drzwiczkach karety. Oczy zapadły się głęboko w czaszkę, spod wpółprzymkniętych powiek prawie nie było ich widać. Zdawało się, że wystające kości policzkowe i szczęki z długimi pożółkłymi zębami przebiją skórę, jak u człowieka nie żyjącego już od dłuższego czasu. Właściwie nie było to dalekie od prawdy, Wielki Mistrz Zakonu przekroczył już bowiem naturalną długość życia. Nieznacznie wprawdzie, lecz nie da się ukryć, że znajomość magii pomogła mu w pewnym stopniu przezwyciężyć naturę.

Ważniejsze ponad wszystko było dla niego utrzymanie się przy życiu do czasu odszukania Świętego Słońca.

Teraz właśnie możliwość przedłużenia ziemskiej egzystencji znalazła się w zasięgu ręki, dlatego też zapadnięte oczy kardynała rozgorzały blaskiem.

Nareszcie raz na zawsze rozprawi się z tą irytującą rodziną, myślał triumfalnie. Błękitny kamień będzie należeć do niego. Dzięki szafirowi przeżyje jeszcze kilka lat, tyle, ile potrzeba na odnalezienie Świętego Słońca. To konieczne, absolutnie konieczne, bo przecież tylko on jest godzien je mieć. Wszyscy członkowie Zakonu o tym wiedzieli, choć nie chcieli się do tego przyznać. Oni także pożądają Słońca, myślał kardynał z pogardą, ale im, tej bandzie bezrozumnych głupców, to się nie uda. Przydali mu się jednak, pomogli w zebraniu pozostałych na świecie okruchów informacji na temat Słońca. Czyżby sądzili, że należy im się za to nagroda?

A dlaczego niby miałoby tak być? Na cóż Wielkiemu Mistrzowi bracia zakonni, kiedy już odnajdzie Słońce?

Nozdrza zadrżały mu z gniewu. Nos von Grabena zawsze był cienki i wydłużony, a ponieważ nos i uszy człowieka nie przestają rosnąć przez całe życie, twarz kardynała sprawiała wrażenie nieprawdopodobnie wprost długiej i wąskiej, a w jego mniemaniu odznaczała się niezwykłą szlachetnością. Uszu, wielkich jak wachlarze, nie zdołały przesłonić kępki stalowosiwych włosów.

Teraz jednak najważniejszy był szafir, ów cudowny niebieski kamień, który zdołał przywrócić życie czarnoksiężnikowi Móriemu. Wyciągnął też jednego z podwładnych Zakonu z bagniska i dokonał wielu innych cudów.

Już niedługo kamień należeć będzie do von Grabena...

Jego żołnierze otrzymali rozkaz zabicia grupy podróżników i przyprowadzenia do niego tylko chłopca. Kardynał nie mógł sobie przypomnieć, czy polecił im wziąć go żywcem, pamięć zaczęła mu szwankować, lecz marny los tego, kto ośmieliłby się to zauważyć! Najważniejsze, aby nie dotykali rzeczy dzieciaka, nie wolno wszak dopuścić, aby znaleźli szafir. Szafir należał przecież tylko i wyłącznie do niego, do Wielkiego Mistrza!

Dlaczego to nie on lub ktoś z jego Zakonu odnalazł bezcenny kamień? Dlaczego udało się to paskudnemu pomiotowi czarnoksiężnika? Twierdzono wszak, że chłopiec nie jest ludzką istotą.

I jak to się stało, że nikt wcześniej nie natrafił na szafir? Gdzie był przez wszystkie stulecia? Wszak to ludzkie ręce musiały go oszlifować, nadać idealny kształt kuli. Podobno kamień był olbrzymi, powiadano, że ledwie mieści się w dłoniach. Doskonały, bez żadnej skazy.

Kardynał musi go mieć!

Grymas oburzenia wykrzywił długą twarz. Biskup Engelbert wiedział o istnieniu dwóch innych kamieni, czerwonego i niebieskiego, w dzieciństwie usłyszał o nich od Habsburgów. Nie pamiętał o tym jednak, przypomniał sobie dopiero niedawno, zaledwie przed kilkoma dniami!

Cóż za dureń z tego Engelberta, kardynał stanowczo zbyt długo osłaniał bratanka. Na szczęście biskup przestał się już liczyć. Okrył się niesławą, doznał upokorzenia, cesarz odebrał mu tytuł. Kardynał von Graben nie mógł się przyznawać do bliskiej znajomości z takim człowiekiem, więc i on odciął się od zdegradowanego biskupa.

Wśród mężczyzn przy drodze zapanował niepokój.

Wróg się zbliżał. Kardynał usiadł wygodniej, sprawdził, czy pozostaje niewidoczny z drogi, i wytężył jastrzębie oczy.

Rozdział 2

Niepokój od pewnego czasu dręczący Móriego przybrał na sile.

Przemierzali lesiste pustkowia, w które nie zapuściłby się nikt przy zdrowych zmysłach, nawet by ich zaatakować. A jednak Dolg także odczuwał podenerwowanie, Móri poznał to po czarnych oczach syna czujnie badających okolicę.

Czarnoksiężnik z wielką ulgą przyjął fakt, że Taran i Villemann zawrócili razem z nieszczęśliwymi dziećmi von Virneburg, służącym i pokojówką Edith. Przynajmniej o nich nie musiał się martwić.

Przyjrzał się swoim towarzyszom. Theresa i Erling jechali oczywiście obok siebie. Dwóch żołnierzy cesarza otwierało pochód, dwóch zamykało. Bernd i Siegbert, wiejscy parobcy, zatopili się w rozmowie. Dolg starał się trzymać blisko Móriego, a Nero sprawiedliwie obdzielał łaskami wszystkich uczestników wyprawy, biegając po kolei od konia do konia. Najchętniej jednak, jak przystało prawdziwemu psu–przewodnikowi, trzymał się z przodu.

Grupa skurczyła się więc do dziesięciu osób, ale zawróciło czworo najsłabszych i pozostali tylko najsilniejsi. Bez wątpienia jednak Theresę i Dolga należało chronić, choć oboje bardzo chcieli uczestniczyć we wszystkim.

Cóż za okropnie ponury las! Światło dnia ledwie prześwitywało przez ciężkie, gęste korony drzew.

– Odnoszę wrażenie, że śledzą nas zmrużone oczy złych istot, ukrytych w głębi lasu – powiedział Dolg.

– Trochę przesadzasz – uśmiechnął się Móri. – Choć i ja nie mam ochoty zapuszczać się między drzewa. To zresztą byłoby trudne, straszny tu gąszcz. Masz jednak rację, gdzieś w pobliżu czai się zło. Przypuszczam jednak, że ono płynie od ludzi.

Ludzie, tutaj? Na jakiej podstawie tak sądził? Od wielu już godzin nie spotkali żadnego domostwa.

Dolg jednak nie miał wątpliwości, przytaknął z powagą.

Dziecięcej duszy nie opuszczał niepokój. Chłopczyk rozejrzał się dookoła. Pnie drzew zostały całkowicie oplecione liśćmi bluszczu, które przez lata utkały także na ziemi gęsty dywan. Wraz z nieprzeniknioną gęstwiną gałęzi sprawiało to niesamowite wrażenie.

Dolga znów ogarnęła ta niezwykła tęsknota za domem, której nigdy nie mógł w pełni zrozumieć. Nie była to bowiem chęć powrotu do Theresenhof, które tak bardzo kochał. A przecież innego domu nie znał. Z powodu ciągłych prześladowań ze strony Zakonu Świętego Słońca musieli przebywać w pobliżu Theresenhof, gdzie chroniła ich siła woli duchów, obejmująca niestety tylko najbliższą okolicę dworu.

Po dwunastu latach Tiril, Móri i Erling odważyli się wypuścić poza ochronny mur, a kardynał i jego Zakon natychmiast zaatakowali. Erlinga i Móriego szczęśliwie już uratowano, lecz Tiril wciąż pozostawała w niewoli wroga.

Dolg często się zastanawiał, jaka to tęsknota nie przestaje go dręczyć. Za Norwegią? Za Islandią? Nigdy wszak tam nie był. A może jego podświadomość śniła o zupełnie innym miejscu, innej krainie?

Nero postawił uszy i warknął. Potem ze spuszczonym łbem wysunął się na przód orszaku.

– Co się stało, Nero? – spytał jeden z żołnierzy, jadący na początku.

Pies przystanął. Odwrócił się i odpowiedział stłumionym, ostrzegawczym piśnięciem.

Kapitan podniósł rękę na znak, że powinni się zatrzymać.

– Bardzo dobrze, Nero – pochwalił cicho, a ucieszony pies w odpowiedzi kilkakrotnie machnął ogonem. – Musicie naładować broń – zwrócił się kapitan do swoich ludzi. – Wasza wysokość... i młody Dolg... Bardzo prosimy, nie wystawiajcie się na niebezpieczeństwo, żeby nie utrudniać nam zadania.

– Rozumiemy – odparła Theresa. – A co się stało?

– Na razie nie wiemy, ale mojemu koledze wydawało się, że słyszy parsknięcie konia, Siegbert zaś między drzewami zauważył błysk metalu.

– To prawda – szeptem przyświadczył Móri. – Ja i Dolg także wyczuwamy zagrożenie, coś, czego nie powinno być w tym lesie.

Mieli przed sobą niewielkie wzniesienie, przesłaniające widok. Droga zdawała się zakręcać wokół pagórka.

Kapitan ciągnął:

– Bernd, jesteś najmłodszy i co za tym idzie, najmniej doświadczony. Zostaniesz z księżną i Dolgiem. Będziesz ich bronić, choćby z narażeniem życia. My, pozostali, zajmujemy pozycje do walki.

Móri uścisnął lekko rękę syna. Mocny i pewny uścisk dłoni Dolga zawsze go wzruszał.

Taki wspaniały chłopiec! I taki... inny!

Dolg sprawdził, czy kamień znajduje się na swoim miejscu w sakwie, przytroczonej do paska. Spojrzał na babcię Theresę, przełykając ślinę. Księżna skinieniem głowy dodała mu otuchy.

Bernd nie bardzo wiedział, czy ma się czuć urażony, czy też dumny z zadania, które mu wyznaczono, zachował się jednak jak mężczyzna i załadował oba pistolety. Theresa także miała pistolet, natomiast Dolg nie nosił broni. Nie wolno mu było zabijać, Móri, jego ojciec, mówił mu o tym wiele razy wcześniej. Chłopiec wziął Nera na smycz, bo bał się o swego najlepszego przyjaciela. Nero, wiedziony chęcią przysłużenia się państwu, mógł rzucić się w wir ewentualnej walki.

Na rozkaz kapitana jeden z żołnierzy cesarza wyruszył na zwiady. Widzieli, jak się czołga, znika wśród drzew, by wkrótce pojawić się na szczycie. Leżał płasko przyciśnięty do ziemi, nad wierzchołek pagórka wystawał mu chyba tylko czubek głowy. Po krótkiej chwili wrócił na dół.

– I co?

Żołnierz westchnął.

– Gwardziści kardynała von Grabena. Rozpoznałem ich barwy.

– Ilu ich jest?

– Naliczyłem dwudziestu, ale może ich być więcej. Wybrali doskonałe miejsce. W tym gęstym lesie nie zdołamy ich okrążyć.

– Mają konie?

– Tak. I są solidnie uzbrojeni. Bez wątpienia czekają właśnie na nas.

– Dlaczego uważasz, że może ich być więcej?

– Ponieważ w lesie jest prześwit, z początku myślałem nawet, że moglibyśmy ich ominąć właśnie tamtędy. Coś tam jednak było, wprawdzie gęstwina liści nie pozwalała tego zobaczyć dokładnie, ale to mógł być powóz. A przy nim jeszcze jacyś ludzie.

Dowódca pokiwał głową.

– Co najmniej dwudziestu – powtórzył zamyślony. – A nas jest czterech wyćwiczonych żołnierzy i czterech cywilów.

– Wzgórze jest dobrym punktem wypadowym, kapitanie.

– Owszem, też już o tym myślałem.

Móri i Dolg popatrzyli po sobie, chłopiec kiwnął głową, a jego ojciec powiedział:

– Wspominaliśmy o niebezpieczeństwie, wyczuwaliśmy jednak coś jeszcze, zarówno Dolg, jak i ja: tutaj czai się także zło. Od zwyczajnych wojaków nie bije taka ohydna siła. Nie znam jej źródła, lecz mam swoje podejrzenia.

– Kardynał, tutaj? – cicho spytała Theresa. – W takiej głuszy? Trudno mi w to uwierzyć. W każdym razie musiało go tu zwabić coś szczególnego.

Móri zastanawiał się, zacisnąwszy mocno szczęki, a po chwili zwrócił się do wszystkich:

– Przyjaciele, jak wiecie, mam kontakt z innym światem. Jego przedstawiciele towarzyszą nam także w tej chwili.

– O, tak, zdążyliśmy już się zorientować – odparł jeden z żołnierzy nie bez goryczy w głosie.

– Czy zgodzicie się, abym poprosił ich o pomoc, jeśli nasza sytuacja okaże się całkiem beznadziejna? Nie chcę, aby choć jedno z nas musiało oddać życie. Czy mogę się do nich zwrócić?

Pytanie zaskoczyło zebranych, lecz żołnierze i parobkowie mężnie pokiwali głowami.

– Nigdy ich nie widzieliśmy – oświadczył dowódca. – Wyczuwamy jednak ich obecność. Dobrze, panie Móri, przyjmiemy ich pomoc w razie konieczności. Ale co oni mogą zrobić?

Theresa i Erling nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.

– Zdziwicie się! – uprzedził Erling. – Ale czy macie śmiałość ich zobaczyć? Niektórych doprawdy trudno nazwać urodziwymi, choć dwaj najstraszniejsi są przy naszej drogiej Tiril i ta świadomość od dawna jest nam wielką pociechą.

– Nie wiecie, ile potrafimy wytrzymać – odrzekł kapitan, uśmiechając się pod nosem. – Niestraszne nam trolle ani nawet sam Zły. Ale wezwiemy ich tylko wtedy, gdy sytuacja będzie naprawdę krytyczna, prawda, panie Móri?

Czarnoksiężnik solennie to obiecał.

Wszyscy zajęli pozycje wskazane przez dowódcę. Theresa i Dolg wraz z Nerem musieli ukryć się w przerażającym lesie pod osłoną gałęzi, a Siegbert i Erling utworzyli tylną straż. Bernd ułożył się w dogodnym miejscu, aby czuwać nad księżną i jej wnukiem.

Móri przez chwilę stał ze ściągniętą twarzą. Powiódł wzrokiem w stronę wzgórza, ku gwardzistom, których nie mógł widzieć.

– Nic mnie nie powstrzyma w dotarciu do Tiril – szepnął do siebie. – Nic! Muszę ją uwolnić, muszę ją jeszcze raz zobaczyć. Nie ma znaczenia, kto przypadkiem stanie mi na drodze ani też jakich środków użyję, by przezwyciężyć przeszkody.

 

Kapitan barwnie ubranych gwardzistów kardynała zaczął się niecierpliwić.

Czy oni nigdy nie nadejdą? Zwiadowcy donieśli wszak, że nieprzyjaciele zbliżają się do zasadzki. Powinni tu być już dawno.

Widział po swoich ludziach, że stali się niespokojni, niepewni, za wszelką cenę pragnęli przyspieszyć bieg wydarzeń. Niedobrze. Musieli trwać na swoich posterunkach, każda zmiana mogła mieć zły wpływ na ostateczny rezultat walki.

Walki? Starcie miało być szybkie, krótkie i brutalne. Dziesięcioro ludzi, wprawdzie wśród nich znajdowało się czterech żołnierzy cesarza, ale przecież nie spodziewali się ataku. To będzie prawdziwa rzeź, nie zdąży nawet być zabawnie.

Nakazał jednemu z podwładnych wejść na wzgórze, by wypatrywał wrogów. Ten ruszył bez zwłoki.

Czekali.

Kapitan gwardzistów zdawał sobie sprawę, że najbardziej niecierpliwi się kardynał siedzący w powozie. Do jego uszu dotarł syk dostojnika, ale udał, że nic nie słyszy. Nie miał czasu ani ochoty na wysłuchiwanie bezsensownych upomnień.

Gdzie się podział zwiadowca?

Nieprzyjemny las, sprawia wrażenie, jakby był żywy. W skondensowanej ciszy słychać, zdawałoby się, pełzanie liszek. Gdzieś w górze trzasnęła gałązka, kapitan drgnął i zadarł głowę.

Zły na siebie odwrócił się w stronę najsłabszego ze swych podwładnych i nakazał mu sprowadzić zwiadowcę, można by się przynajmniej czegoś od niego dowiedzieć.

Gwardzista zsiadł z konia i ruszył w górę zbocza.

– Nie biegiem, idioto – syknął przez zęby kapitan, choć nie leżało w jego zamiarze, by żołnierz go usłyszał. Należało przecież zachowywać się cicho.

W powozie kardynał prychał i parskał, wyraźnie chciał coś zakomunikować, ale kapitan wcale się tym nie przejmował. Jeśli staruch czegoś sobie życzy, może wysiąść i powiedzieć mu to sam.

Zły humor nie opuszczał dowódcy gwardzistów ani jego podwładnych. Najbardziej jednak rozsierdził się kardynał von Graben.

Tak długo już tkwili w tym okropnym lesie, mieli tego dość, zmęczeni i głodni, a nieprzyjaciel wciąż się nie pojawiał.

Nie wracali także zwiadowcy, ani ten, który wyszedł pierwszy, ani drugi.

Tylko muchy, komary i gzy nie dawały spokoju.

Upłynęło wiele długich minut, wreszcie kapitan zaczął przeczuwać, że stało się coś niedobrego.

Dłużej czekać nie mogli, należało zmienić strategię.

Na to właśnie liczyli żołnierze cesarza, o tym jednak ludzie kardynała nie wiedzieli.

Kapitan gwardii kardynalskiej nakazał podwładnym zsiąść z koni i ruszyć w las. Łatwiej jednak było to powiedzieć niż wykonać. Wspaniałe mundury, ozdobione mnóstwem metalowych elementów, i hełmy nie nadawały się do przedzierania przez gęstwinę. Wkrótce trzeba było porzucić tę taktykę, bo dwóch gwardzistów bezradnie uwięzło między gęsto rosnącymi drzewami, a inny hełmem zaczepił o wystającą gałąź.

W końcu kapitan musiał spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że organizatorzy zasadzki sami wpadli w pułapkę.

Zrozumiał to, gdy jeden ze zwiadowców stoczył się ze wzgórza i zatrzymał na drzewach. Stało się to po przeciwnej stronie drogi, nie ulegało jednak wątpliwości, że człowiek ów nie żyje.

Ostrzeżenie.

Nie mieli też złudzeń co do losu, jaki spotkał drugiego zwiadowcę.

Zostało mi siedemnastu ludzi, pomyślał z goryczą kapitan. No i kardynał, który jest tylko zawadą.

No, na pewno jakoś sobie poradzimy z tymi patałachami za wzgórzem. Jeśli sądzą, że uda im się przechytrzyć kapitana gwardii kardynalskiej, to bardzo się mylą.

Ochrypły szept kardynała wreszcie dotarł do jego uszu:

– Pamiętajcie o chłopcu! Chcę go dostać, na innych tak mi nie zależy!

Łatwo powiedzieć!

Ciekawe, na co mu ten dzieciak? Czyżby w von Grabenie na stare lata odezwały się nieprzyzwoite skłonności? Zbyt długo żył w celibacie?

E, nie, dawno mu już wszystko wyschło.

Kapitan gwardzistów podjął najgłupszą w życiu decyzję. Zmęczony, głodny i zły nakazał swoim ludziom dosiąść koni i ruszyć do ataku.

Wszyscy jego podwładni uznali natomiast, że to najmądrzejsze, co powiedział w ciągu całego dnia.

Wkrótce jednak pożałowali, że go usłuchali.

Szturmem ruszyli na wzgórze, dokładnie tak jak przewidzieli to żołnierze księżnej Theresy. Rozpoczęła się walka.

Kardynał od razu stracił kolejnych ośmiu ludzi, bo towarzysze Theresy byli przygotowani na atak. Pozostali gwardziści zeskoczyli z wierzchowców i ukryli się w lesie, co okazało się poważnym błędem, albo też konno rzucili się do ucieczki.

Von Graben na ich widok wpadł we wściekłość. Przenikliwym starczym głosem wykrzykiwał rozkazy, których oni nie mogli usłuchać, tak były bezsensowne.

Kapitan gwardzistów nie uciekał. Po pierwszym strzale, który trafił człowieka u jego boku, zeskoczył z konia i przetoczył się pod niskie powykręcane gałęzie. Stamtąd usiłował zorientować się w sytuacji, by wydać rozkazy swoim ludziom.

Nie było ich wielu. Ośmiu padło, leżeli teraz bez życia na leśnej drodze. Czterej zawrócili. Uciekli, uznał trochę niesprawiedliwie. Pozostałych pięciu i on sam tkwili plackiem przyciśnięci do ziemi, ukryci pod nachylającymi się gałęziami.

Ale gdzie podział się wróg? Kapitan trzymał pistolet gotowy do strzału, ale w zasięgu wzroku nie miał żadnego celu.

Dookoła panowała zupełna cisza.

Z wyjątkiem...

Co takiego usłyszał? Jakiś stłumiony dźwięk. Jak to zabrzmiało?

Jakby ktoś zaciskał rękę wokół pyska zwierzęcia, by stłumić popiskiwanie i warczenie?

Pies? Podobno gromadce czarnoksiężnika towarzyszył pies. Kapitan słyszał kiedyś rozmowę swoich ludzi o upiornym psie, który żył niesłychanie długo.

Nonsens!

Chłopiec? Gdzie mógł być? Podobno on i pies są nierozłączni.

Skąd dobiegał ten dźwięk?

Z tej samej strony drogi, po której i on się znajdował. Doskonale!

A gdzie ich konie? Zwiadowcy donieśli, że grupa nadjeżdża na wierzchowcach, ponadto towarzyszyły im dodatkowe, juczne konie.

Gdzie, na miłość boską, mogły być?

Jeden z ludzi kapitana jęknął i miał zamiar wyjść na drogę. Kapitan usiłował go powstrzymać.

– Kurcz mnie złapał – szepnął żołnierz. – W dodatku coś mi się wbija w bok, muszę rozprostować kości.

– Nie na drodze! – wysyczał kapitan, mocno akcentując każdą sylabę. Było już jednak za późno, żołnierz przetoczył się na otwarty teren.

Kapitan zaklął pod nosem i czekał na strzał.

Ale żaden strzał nie padł.

Ach, tak! Nie chcą zdradzić swoich pozycji. Są bardziej przebiegli, niż sądziłem, pomyślał.

Odwrócił głowę, słysząc parsknięcie zaniepokojonego konia. Dobiegło z oddali, oznaczało to, że wrogowie cofnęli wierzchowce spory kawałek.

Kapitan nie widział możliwości, by do nich dotrzeć i w ten sposób odciąć nieprzyjaciołom odwrót.

Jedynym tropem pozostawał pies. Gdyby kapitanowi udało się dotrzeć do chłopca, poczynania towarzyszących małemu dorosłych nie miałyby żadnego znaczenia. W każdej chwili mógł ich po prostu zastrzelić. Bardziej istotne, by wykonać najważniejsze polecenie von Grabena: przyprowadzić do niego dzieciaka.

Przez głowę przeleciało mu pytanie, dlaczego właściwie on sam i jego ludzie pozostają w służbie kardynała. Oczywiście dostawali żołd, lecz otrzymywaliby go także u innych panów. A von Graben nie zaliczał się do szczodrych.

Ale było coś w oczach starego dostojnika Kościoła. Samo ich spojrzenie dominowało nad człowiekiem, przymuszało, wręcz hipnotyzowało. Gdy ktoś popatrzył w nie o minutę za długo, stawał się niewolnikiem paskudnego starucha.

Kapitan nie bardzo wierzył w pobożność patriarchy. Von Graben nigdy nie traktował swego stanu duchownego zbyt uroczyście, wielce natomiast cenił własną osobę i wysoką pozycję, jaką zajmował w Kościele.

Poszeptywano, że zajmował się nie tylko służeniem Bogu, interesował się także magią. Podobno istniał jakiś tajemniczy zakon, lecz nikt nie wiedział tego na pewno. Zresztą wszystko jedno, stary i tak niedługo umrze. Właściwie od dawna już powinien nie żyć. Powiadano, że osiągnął niespotykany wiek, miał od dziewięćdziesięciu pięciu do stu lat. Są tacy, co nie wiedzą, kiedy powinni się zabierać na tamten świat, gniewnie pomyślał kapitan. Źli ludzie często kurczowo trzymają się życiu.

Zdawał sobie sprawę, że zbytnio uogólnia, ale był tak przeklęcie głodny!

Od psa, a tym samym prawdopodobnie od chłopca, nie mogła go dzielić zbyt duża odległość. Jego żołnierz z powrotem wczołgał się pod drzewo, tym razem znalazł wygodniejszą pozycję. Jeszcze dwaj gwardziści znajdowali się po tej samej stronie drogi co oni, dwóch pozostałych nigdzie nie było widać. Ależ nie, naprzeciwko błysnął hełm! Pioruńsko głupi mundur na czas wojny. Reszta ludzi zdezerterowała. Jeśli kardynał nie natchnie ich w jakiś sposób, z całą pewnością nie wrócą przed końcem walki.

Kapitan rozważał sytuację. Czy miał zebrać swoich ludzi znajdujących się w pobliżu i wyruszyć ku miejscu, skąd, jak sądził, dochodziło popiskiwanie psa, czy też raczej uczynić to samodzielnie? Zorientował się, że jest sposób na to, żeby zagłębić się w las: najpierw należało czołgać się na brzuchu, potem przecisnąć między gęsto rosnącymi pniami, a następnie znów wić się po ziemi. Co dalej – nie wiedział, ale i tak znalazłby się chyba dostatecznie blisko.

Pozostawienie gwardzistów samym sobie było jednak zbyt ryzykowne, musiał ich zabrać ze sobą. Kapitan gwardzistów był bowiem człowiekiem honoru i do obowiązujących go zasad zaliczał także odpowiedzialność za swój oddział.

Z dwójką po przeciwnej stronie drogi nic nie mógł poradzić, ale trzem bliżej leżącym dał znak, by ruszyli wraz z nim.

Cóż za okropny las! Pod gęstwą dzikiego wina wprost roiło się od wszelkiego robactwa, panował tu nieprzyjazny ze wszech miar półmrok. Gwardziści, czołgając się, przeklinali, dał im znak, by zachowywali się ciszej.

Nie mogli narzekać na brak szczęścia. Udało im się zajść od tyłu akurat tę grupę, na której im najbardziej zależało. Trafili na chłopca.

Bernd – kapitan, rzecz jasna, nie wiedział, że takie właśnie imię nosi parobek – ułożył się przed tymi, których miał osłaniać, i pilnował drogi. Nie wpadło mu do głowy, by się oglądać, za plecami miał przecież tylko las. Księżna, Dolg i Nero także nie patrzyli za siebie.

Ale wyczulony słuch zwierzęcia coś wychwycił. Nero gwałtownie odwrócił łeb, wyrywając się z uścisku swego pana, i zaraz czterej gwardziści kardynała zostali zaatakowani przez rozwścieczonego psa.

Chłopiec krzyknął na Nera, księżna wołała do Dolga, by uciekał, ile tylko sił w nogach. Kapitan i jego trzej żołnierze, nie przygotowani na walkę z psem, nie zdołali wyciągnąć pistoletów, a i noży nie mieli w zasięgu ręki. Bernd wypalił, jego strzał wprawdzie nie zabił, ale wyeliminował jednego z żołnierzy; ranny zaczął wić się po ziemi. Księżna Theresa wycelowała w innego, zamknęła oczy, wystrzeliła i... trafiła.

– Święta Matko Boska, wybacz mi, odebrałam życie człowiekowi, ale musiałam wystąpić w obronie własnego wnuka.

Ku swej uldze zorientowała się jednak, że nie zabiła, tylko raniła kolejnego żołnierza. Spostrzegła, że Dolg jej usłuchał, niewielki, drobnej budowy, zdołał przecisnąć się przez gęstwinę. Jeden z napastników, dowódca, jak przypuszczała Theresa, pomknął za nim. Określenie to było oczywiście przesadne, jako że dorosłemu mężczyźnie nie tak łatwo się przedzierać przez plątaninę pni i powykręcanych gałęzi.

Nero zajął się ostatnim z żołnierzy, który przerażony błagał o litość. Bernd co prawda przytrzymywał rozwścieczonego psa za obrożę, lecz nie odciągał rozwartej paszczęki, w której szczerzyły się ostre białe zęby, zbyt daleko od gardła mężczyzny.

– Znakomicie się spisaliście, Bernd i Nero – pochwaliła Theresa. – Mam długi pasek przy sukni, nim go zwiążemy. Jego ranami i pogryzieniami, zajmiemy się później. Teraz najważniejszy jest Dolg.

Dwaj gwardziści, którzy pozostali po drugiej stronie drogi, przeżywali ciężkie chwile. Zostali zaatakowani, ale niemal jednocześnie powrócili konno czterej “dezerterzy” i wywiązała się walka.

Móri, usłyszawszy, jak bardzo rozjuszony jest Nero, natychmiast pobiegł w tamtą stronę. Trafiła go kula, ale zaaferowany ledwie to poczuł.

Dotarł do nich, kiedy Theresa opatrywała rannego....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin