orzeszkowa-abc.pdf

(364 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
ELIZA ORZESZKOWA
A… B… C…
Niniejsza nowela E. Orzeszkowej oparta jest na rzeczywistości, aż nadto dobrze pamiętnej
starszemu pokoleniu ludności polskiej w b. zaborze rosyjskim. Sprawa Joanny Lipskiej,
obwinionej i skazanej na karę za nauczanie małych dzieci, przypomina nam niedawne
jeszcze czasy, kiedy nigdzie na ziemiach polskich, zagarniętych przez Rosję, nie wolno było
uczyć po polsku, nawet abecadła, ci zaś, co uczyli, podlegali prześladowaniu i surowym
karom.
… … …
W jednem z większych miast wielkiego państwa Joanna Lipska codziennie przechodziła
około gmachu, którego ont teraz właśnie rozszerzano i przyozdabiano, najlżejszej uwa-
gi na niego nie zwracając. Wielkie było państwo i wielki zbudowany przez nie gmach
sądowy; cóż ona z potężnemi wielkościami temi mieć mogła wspólnego? Wiedziała, że
w tych obszernych ścianach, porzniętych szeregami jasnych okien, rozstrzygają się losy
tych, którzy wiodą majątkowe spory lub popełniają występki i zbrodnie. Majątkowych
sporów ona mieć nie mogła, nie mając żadnego wcale majątku; gdyby zaś kiedykolwiek
nasunęła się jej myśl, że może być obwiniona o popełnienie zbrodni, wprost parsknęłaby
śmiechem. Ale myśl ta nie nasunęła się jej nigdy, i nigdy gmach sądowy nie zwrócił na
siebie szczególnej jej uwagi. Była ona tak mała ze swem skromnem nazwiskiem, ze swem
zupełnem ubóstwem i ze swą szczupłą dziewiczą kibicią!
Nosiła zawsze czarną wełnianą suknię i czarny kapelusz, ani ozdobny, ani modny,
lecz z pod którego widać było gęstwinę ślicznych włosów, tak prawie jasnych, jak len,
gładkich i lśniących nad czołem, w prosty, ciężki warkocz zwiniętych ztyłu głowy. Cerę
twarzy miała bladawą i często zmęczoną, różowe usta i szare oczy, które kryształową swą
przezroczystością przypominały czasem oczy dziecięce. Młoda była i niewątpliwie ładna,
lecz każdy znawca ludzi poznałby w niej odrazu jedno z tych dziewcząt, w każdem mieście
licznych, które nie bawią się i nie stroją nigdy, jadają niewiele, oddychają powietrzem wą-
skich ulic i ciasnych izdebek. Taki sposób życia tamuje rozwój wdzięków i zarazem ukrywa
je przed ludźmi. Nie pielęgnowane i nie uwydatniane, kwitną one blado i więdną nie-
postrzeżone, jak kwiaty, które spłowiały w cieniu; zaćmiewa je i zasłania często łopuch
byle jaki, lecz wygodnie i pysznie rozrastający się w blasku słońca. Blada i przywiędła,
z ulicznym gminem zmieszana, w swojej wiecznej czarnej sukience, szła Joanna zawsze
ulicami miasta śpiesznie, z kibicią trochę naprzód podaną, z czołem trochę pochylonem,
a drobne i kształtne jej stopy w grubem obuwiu prędko, prędko stąpały po nierównych
kamieniach chodnika. Teraz codziennie zeskakiwać musiała z chodnika i okrążać mu-
larskie rusztowanie, wzniesione u ściany sądowego gmachu. Raz tylko podniosła głowę,
popatrzyła na robotników, pracujących u szczytu rusztowania, i pobiegła dalej. Pomiędzy
nią a tym gmachem wielkim i napełnionym posępnemi dźwiękami sporów i zbrodni cóż
wspólnego być mogło?
Nikt a nikt nie zwrócił był na to uwagi, ale to pewna, że przed niedawnym czasem
wyraz jej twarzy bywał bardzo smutny i stroskany, a czarna suknia oszyta u dołu białą
taśmą. Nosiła żałobę po ojcu i ciągle myślała o tem, że powinna koniecznie znaleźć so-
bie sposób zarabiania na życie, aby nie obciążać sobą ciężkiego życia brata. Była to myśl
pozioma i prozaiczna, niemniej rysująca często głęboką zmarszczkę na jej młodziutkiem
czole. Cierpiała wtedy i dużo myślała, nietylko nad sobą, ale czasem nad całym światem
i różnemi jego urządzeniami. Czasem także wyglądała tak, jakby wstydziła się czegoś,
i wtedy jej oczy zdawały się pokornie przemawiać do ludzi:
— Przebaczcie mi, że istnieję!
Chodziła po świecie z nieustanną myślą:
— Na co ja komukolwiek lub czemukolwiek przydać się mogę?
Często bywała głodna i miewała podarte obuwie, myśląc zaś o kawałku chleba, czy
bułki, albo o całych trzewikach, myślała zarazem:
— Wszakże biedny Mieczek sam nie ma zawsze kawałka mięsa, i koszule jego drą się
już w kawałki… A tu jeszcze siedzę mu na karku!
Miała znajome i rówieśnice, które w takiem samem jak jej położeniu żyły sobie zu-
pełnie spokojnie, a niekiedy nawet i wesoło. Zręcznie i chciwie chwytały drobne przy-
jemności życia, karmiły się niemi, oczekiwały lepszej przyszłości, nie rozglądały się po
świecie i nie oglądały się na nikogo; było im dość dobrze.
Ona tak nie mogła. Dlaczego? Może sama natura stworzyła ją nieco inaczej, może
naturze dopomogły w tem rozmowy usłyszane, książki przeczytane, widoki tych i owych
istnień sąsiednich, trochę wiedzy, przelanej w jej głowę z ust ojca, który niewiele przed
wydaleniem się swem z tego świata wydalony został z posady nauczyciela miejscowej
szkoły męskiej. Gdyby był dłużej posadę tę zachował… A! wcale inaczej działoby się teraz
z dwojgiem jego dzieci. Ale zachować jej nie mógł. Dlaczego? Daleka przyszłość zdumie-
wać się nad tem będzie: był Polakiem. W sile wieku usłyszał, że nie ma prawa pracować
tak, jak chciał i umiał, ani pożywać owoców swej pracy. Na miejskim cmentarzu nie
otworzy się już mogiła, i nie wyjrzy z niej przedwcześnie osiwiała głowa pedagoga, z za-
czerwienionemi od pracy oczyma i wielką chmurą zmarszczek, którą na czole jego złożyły
nie lata, lecz jedna chwila, ta, w której mu w ścianach szkoły powiedziano: „Idź stąd precz,
ponieważ tuś się urodził; miejsce twe zajmie ten, kto ziemi tej ani jej dzieci dotąd nie
znał i nie widział”. Pedagog, nieco już pracą sterany, usłuchał odrazu i poszedł precz ze
świata.
Dość długo Joanna biła się z różnemi myślami i zamiarami, aż dnia pewnego wbiegła
do małej swojej kuchenki widocznie wzruszona. W ręku trzymała kosz z bielizną, którą
do maglowania nosiła. Pomimo, iż był dość ciężki, prędko wbiegła po wąskich i stromych
wschodkach i z łatwością postawiła go na stole. Szczupła, blada, miała jednak siłę organi-
zacyj nerwowych i czynnych. Postawiwszy kosz na stole, pozostała nieruchoma i zamyśliła
się. Stała na podłodze z desek grubych i sterczących czarnemi głowami gwoździ; nad nią
zwisał sufit niski, ciemny od pyłu i dymu; pod czteremi ścianami, oklejonemi lichem
obiciem, stało parę stołów i ław drewnianych, szafka z kuchennem naczyniem, łóżko, za-
słane szczupłą i białą pościelą. Tu sypiała; pokoik przyległy służył za sypialnię i pracownię
jej bratu, i było to już całe ich mieszkanie, znajdujące się na tak zwanej „salce”, czyli gór-
nem piąterku domu, który wyglądał zupełnie tak, jakby wzór jego dokonany został przez
pięcioletniego architekta zapomocą ustawienia z siedmiu kart dwóch trójkątów u dołu,
a jednego w górze. Takie górne trójkąty domków miejskich zawierają w sobie najtań-
sze mieszkania; dlatego Lipscy zajęli je po śmierci ojca. Na dole znajdował się szynk ze
sklepikiem od ulicy; dziedziniec roił się od mieszkańców różnej płci i wieku.
Promień zachodzącego słońca, wnikający przez małe okno, oblewał złotem głowę
dziewczyny, a na czarnej jej sukni nielitościwie odkrywał starannie zacerowane rozdarcia.
Splecione ręce zwiesiła na suknię, powieki miała spuszczone i na ustach marzący uśmiech.
O czem z taką rozkoszą marzyła?
Obudziła się z zamyślenia, podniosła twarz i głośno klasnęła w ręce. Był to gest¹
radości. Z dziecinną też radością poskoczyła z miejsca i uchyliła drzwi sąsiedniego pokoju.
Tu jednak palec do ust przyłożyła i samą siebie upomniała:
— Cicho!
Potem cichutko znów samą siebie zapytała:
— Śpi, czy nie śpi?
¹
(z łac.) — ruch, znak.
A… B… C…
W pokoju, przybranym w dość liczne, ale staroświeckie i ubogie sprzęty, na twardej
kanapce leżał młody mężczyzna średniego wzrostu, uderzającej chudości ciała, z twarzą
ściągłą, ładną, ale której białość niemal papierowa raziła pozorem niezdrowia, tem przy-
krzej, że odbijała od czarnego zarostu i okrywających oczy ciemnych okularów. Niegdyś
Mieczysław Lipski był dzieckiem zdrowem, choć zawsze trochę powolnem i nieśmiałem,
ale trwało to krótko. Miał lat szesnaście i ukończył pięć klas gimnazjalnych, kiedy cera
jego nabywać poczęła tej przykrej, papierowej białości, ręce wychudły, ruchy zleniwiały;
bolące oczy z porady lekarza okryto mu wtedy, jak starcowi, ciemnemi okularami; odtąd
nigdy już ich nie zdejmował. Szkołę porzucił, do rzemiosła był za słaby, zaczął pracować
w jednem z biur rządowych. Karjera jego była złamana na zawsze. Dlaczego? Nikt sobie
o tem dokładnej sprawy zdać nie mógł. Poprostu uległ był naciskowi czegoś niewidzial-
nego, ale przecie istniejącego — gdzie? W szkole, w domu, osmuconym dymisją ojca,
czy w sposobie życia ubogiej rodziny, czy w moralnem powietrzu, którem oddychało to
miasto? Możnaby dociec, lecz trudno dociekać. Bywają czasy tak okrutne, że oddechem
swym zabijają nawet dzieci.
— Czy śpisz, Mieczku? Mieczku, czy śpisz?
Nie spał już, usłyszał ciche zapytanie siostry i, jeszcze niewyspany po ciężkiej pracy
biedny kancelista izby skarbowej, leniwie wyciągając się na kanapce, wydobył z gardła
wzajemne, gapiowato brzmiące pytanie:
— Ha?
Potem, podniósłszy się nieco, oba ramiona w całej ich długości wgórę wyprężył i,
głośno poziewając, dopóty usta szeroko otwierał, póki mu ich nie zamknął prawdziwy
grad pocałunków. — Śmiejąc się głośno i mocno całując brata w usta, policzki, czoło,
Joanna wołała:
— Mam już, Mieczku, mam, czego chciałam! Znalazłam!
Obojętnie, ale bardzo łagodnie uwolnił się z jej objęcia i nosowym trochę głosem
zapytał:
— No, cóż tam takiego? Co znalazłaś? Pieniądze, czy co?
Poważniejąc nagle, odpowiedziała:
— Zajęcie.
Kancelista wyprostował się całkiem, zdjął okulary, wytarł je chustką, włożył napowrót
i, z za ciemnych szkieł zaczerwienionemi mrugającemi oczyma patrząc na siostrę, zapytał:
— Jakie? A pieniądze czy z tego będą?
Joanna stała o kilka kroków przed nim i opowiadała mu po raz pierwszy wszystkie
swe troski i zmartwienia, któremi dotąd daremnie zasmucać go nie chciała. Niedawno
powzięła już była zamiar wyjechania gdziekolwiek na początkową nauczycielkę, bonę,
zarządzającą wiejskim jakim domem… gdziekolwiek i na cokolwiek, byleby już raz coś
z sobą zrobić, coś rozpocząć… Ale wahała się. — Sama nie wiedziała dobrze, do czego
zdatna być może. To, co umie, umie dobrze, sam ojciec przecież ją uczył… ale niewiele…
Przytem tak jej było żal rozstawać się z bratem! Dwoje ich tylko na świecie, a on często
niezdrów bywa i jej starań potrzebuje…
Tu w szarych oczach opowiadającej zakręciły się łzy, lecz wnet zniknęły. Dziś spotka-
ło ją wielkie szczęście. Rożnowska, właścicielka magla, kobieta dostatnia i położenie jej
znająca, zapytała jej, czyby nie chciała uczyć jej wnuczek, dwóch niewielkich dziewczy-
nek, bardzo mądrej nauczycielki jeszcze nie potrzebujących. Naturalnie, propozycję tę
z wdzięcznością przyjęła. Małe Rożnowskie przychodzić do niej będą na lekcje, bo tam,
przy turkocie i zawierusze magla, uczyć się niesposób. Ale to tylko początek. Rożnowska
przyrzekła, ze zarekomenduje² ją jakiejś swojej znajomej, która na tej samej ulicy ma dwa
domy i chłopca, którego chce do szkoły przygotować. Chłopiec ten przyjaźni się z wnucz-
kami Rożnowskiej i razem z niemi na lekcje przychodzić będzie. Ale i to tylko początek.
Byle zacząć! Ten duży Kostuś naprzykład, syn tego ślusarza, który wiecznie pije, a któ-
rego matka zabija się praniem bielizny, już ma dwanaście lat, a czytać jeszcze nie umie
i często za ojcem do szynku wsuwać się zaczyna. Matka nad tym chłopcem ręce łamie
i, gdyby go ktokolwiek chciał uczyć i od złego odwodzić, choć uboga, wynagrodziłaby
²
(z anc.) — polecać, zachwalać.
A… B… C…
to wedle możności… Jest jeszcze w perspektywie³ dziewczynka tego mularza, który im
w tym roku piec naprawił i córkę z sobą czasem przyprowadzał, i malutka Mańka, có-
reczka stróża, której też wkrótce pora będzie uczyć się czegokolwiek. Dzieci te zna już
ona dobrze. Dużego Kostusia nieraz do swej kuchenki przyprowadzała i rozczochraną je-
go głowę zanurzała w wodzie i szorowała mydłem, poprostu piorąc tego chłopca, tak, jak
matka pierze bieliznę. Ten śmieszny Kostuś, taki duży, barczysty, z wielką głową, chodzi
zawsze zgarbiony, a stąpa tak ciężko, aż drży podłoga; łobuz też z niego, ulicznik, wód-
kę już lubi, a jednakże dla niej łagodny, jak baranek, daje się myć, czesać, napominać…
Pewna jest, że można będzie tego chłopca od ulicy i szynku wyratować; co się zaś tyczy
tej malutkiej Mańki, to oddawna już przepadają obie za sobą…
— Ty zresztą wiesz, Mieczku, że ja wogóle za dziećmi przepadam… Nie wiem, dla-
czego, ale tak jest… Może to po ojcu… Ot, myślałam i wymyśliłam. Rożnowska mi
pomogła… Ale to tylko początek. Ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka, a później…
później…
Wszystko to mówiła z coraz większym zapałem; w ciemnawym pokoju, z oknem od
północy, żaden promień słońca nie padał na nią, a jednak po czole jej mknęły widoczne
blaski, i rumieńcem wezbranego życia oblewały się policzki.
Mieczysław siedział sztywnie, z za okularów swych wpatrując się w nią nierucho-
mo. Nieruchome też były rysy mizernej jego twarzy, trudno byłoby odgadnąć, czy to, co
mówiła, sprawia na nim jakiekolwiek wrażenie, czy też żadnego wcale nie sprawia. Tyle
tylko, że oczu nie spuszczał z ożywionej jej twarzy, i że chude palce długich jego rąk,
które wsparł o kolana, coraz żwawiej bębniły po wytartem suknie ubrania. Gdy Joanna
mówić przestała, przewlekłym swym nosowym głosem powtórzył za nią:
— Później!… później!…
A potem, szczególnym ruchem, zakłopotanie czy żartobliwość oznaczającym, wsu-
wając szyję w krochmalony kołnierz koszuli, nie bez wahania zapytał:
— No… cóż… Takie dalekie projekty układasz… a zamąż wyjść nie myślisz?
Wzruszyła ramionami.
— Wątpię, aby to kiedykolwiek stać się mogło. Wiesz o tem, że nikogo prawie nie
znamy, nigdzie nie bywamy… jakżeby więc… jakim sposobem? Zresztą może… ale spusz-
czać się na to nie mogę…
Z szyją wciąż w kołnierz wsuniętą i podniesioną nieco głową, brat wpatrywał się w nią,
jak i wprzódy, tylko po wąskich wargach, czarnym wąsem ocienionych, przewijało się coś
nakształt żartobliwego uśmiechu.
— No… — zaczął znów — a ten doktór?
Tym razem Joanna zarumieniła się i ze zdziwieniem na brata spojrzała. Jakto! Więc
odgadł w niej to, o czem nigdy przed nikim ani jednego słowa nie przemówiły jej usta!
On, tak obojętny i senny, musiał jednak pilnie na nią spoglądać, kiedy mógł, nie wiedzieć
z czego, z oczu jej chyba, z gry rysów odgadnąć… Zresztą nie było tu o czem mówić. Nie
było tu wcale ani romansu żadnego, ani nawet jego przypuszczenia. Ot, tak jakoś serce
uderzyło żywiej. Musiało przecież żywiej uderzyć, młodem będąc, ale zresztą milczało, bo
nie było w niem nadziei.
Rumieniec zgasł na twarzy Joanny, oczy jej i usta przybrały wyraz szczególnej powagi.
Po chwili milczenia ciszej, niż przedtem mówiła, odrzekła:
— Mój Mieczku, ty wiesz dobrze, że byłoby to dla mnie marzenie zbyt wysokie…
Doktór Adam był dla nas bardzo dobry w czasie tak długiej choroby ojca… i powiem ci
szczerze, że wydaje mi się on ideałem człowieka. Ale właśnie dlatego, że tak jest, wiem,
iż nie myśli o mnie i nie pomyśli nigdy…
Pochyliła głowę i dokończyła cicho:
— Tylko widzisz… miasto nasze takie ciasne… ludzie tu wszystko jedni o drugich
wiedzą i czasem spotykać się z sobą muszą… więc chcę, aby on wiedział… że ja… wiem
dobrze, iż między nami nic nigdy nie będzie, ale chcę… aby wiedział, że zasługuję przy-
najmniej na jego szacunek…
Podniosła twarz i przez szybę okna patrzyła wgórę, wysoko, jakby w niedoścignio-
nej oddali widziała jakąś tęczę idealną, która zawisła nad szarym jej życiem. Mieczysław
³
(z anc.) — na widoku w przyszłości.
A… B… C…
Zgłoś jeśli naruszono regulamin