Roberto Pazzi - Konklawe.doc

(954 KB) Pobierz
ROBERTO PAZZI

Roberto Pazzi

Konklawe

przełożyła Alina Pawłowska-Zampino

Conclave


1

Nie potrafił odgadnąć, która jest godzina, bo przez całą noc miał wrażenie, że świt szarzeje już za oknem. Pewnie za sprawą światła, które paliło się przez cały czas w oknie po drugiej stronie podwórza.

Wstając z łóżka, dostrzegł na ciemnożółtych, matowych szybach mieszkania naprzeciwko cienie jakichś postaci. W tej samej chwili usłyszał przeciągły skowyt psa, przypominający bardziej skargę niż wycie, jakby miał przyciągnąć uwagę tych, co poruszają się za oknami na wyższych piętrach. Może chodziło właśnie o niego albo o nieznajomych mieszkańców pokoju za matowymi szybami. Podwórze jest tak wąskie i ciemne, że z góry psa nie widać – o ile rzeczywiście tam jest.

Teraz dzwony rozpoczynają swój koncert na przywitanie rzymskiego dnia i zagłuszają zawodzącego psa. Zwiastują pierwsze msze. Podczas porannych nabożeństw modlitwy księży i myśli wiernych będą pewnie skupione na tym, co dzieje się w pałacu, w którym on spędza bezsenne noce.

Nie wszyscy jego współtowarzysze, znakomici goście tego skrzydła Pałacu Apostolskiego, cierpią na bezsenność.

Pewnego ranka do zebranych w Kaplicy Sykstyńskiej dołączył ze sporym spóźnieniem jeden z najmłodszych, świeżo nominowany kardynał z Irlandii. Natychmiast ktoś z tych, co gotowi są zawsze interpretować wszelkie zdarzenia jako znaki i proroctwa, wyciągnął z tego wniosek, że w tym właśnie dniu zostanie wybrany Irlandczyk. Przewidywania te nie sprawdziły się podczas żadnego z dwóch głosowań. Przedłużony sen nie był, jak się okazało, sprawą Ducha Świętego, ale słabości ciała.

Jeden z najstarszych kardynałów elektorów, podobnie jak on spędzający wiele bezsennych nocy, madrytczyk Oviedo, wspominał coś, co tylko dwóch innych kardynałów mogło jeszcze pamiętać – a mianowicie, iż podczas ostatniego konklawe, kiedy to zresztą wszystko zdecydowało się w krótkim czasie, w pomieszczeniach pałacu panował o wiele większy spokój. Ale Rzym był wtedy całkiem innym miastem, hałas ruchu ulicznego tutaj nie docierał.

„Postaraj się o woskowe zatyczki do uszu, podobne do moich, a nie będziesz miał problemu” – poradził z właściwą sobie ironią kardynał z Palermo, Celso Rabuiti, obecny przy skargach starego Hiszpana.

Ciekawe, kto śpi za tymi matowymi szybami? Nie potrafił tego odgadnąć, chociaż wydawało mu się, że w tej części pałacu na trzecim piętrze mieszkają prawie wyłącznie włoscy kardynałowie[1].

To oni najczęściej spotykają się z sobą w przerwach między kolejnymi głosowaniami, żeby się porozumieć co do osoby, na którą powinni oddać głosy. Utrata papiestwa ciąży Włochom; mówi się, że pewien polityk wysokiej rangi w imieniu rządu usiłował wywrzeć nacisk na jednego z włoskich członków Świętego Kolegium:

„Niechby nawet był z Południa, niechby był stary, ale niech to będzie Włoch, bardzo proszę, Eminencjo! Włochy, które straciły w Europie należne sobie miejsce, pokładają w was wielką nadzieję… wybierzcie Włocha…”

Duchy dawnych czasów, kiedy to kardynał Puzyna z Krakowa zgłosił veto cesarza Austrii podczas konklawe, z którego potem wyszedł jako papież kardynał Sarto… Obecnie ingerencje są o wiele mniej bezpośrednie i bardziej zawoalowane; nie wierzy więc, żeby któryś z włoskich polityków zachował się w ten sposób.

Te ruchliwe cienie za matową szybą, te nierozpoznawalne postacie, tak aktywne w ciągu nocy, są jak chiński teatr cieni, w którym słowo zastąpione jest ciszą i gestem; jak teatr, który naśladuje życie, odwołując się do jego podstawowych potrzeb. Są wśród nich: władza, miłość, gniew, uleganie pokusom, tajemnica, spiskowanie, modlitwa…

Z pewnością nie jest to jedyny pokój, w którego oknach pojawiają się o tej porze cienie gestykulujących postaci. Innych cieni jednak nie widzi, ich istnienia może się tylko domyślać – tak jak istnienia milionów ludzi, którzy w tym momencie w jednej połowie świata odpoczywają i śnią, a w drugiej biegają jak oszalałe mrówki, żeby następnie zamienić się rolami.

Zaskakiwało go zawsze, że z takim trudem przychodziło mu wyobrażanie sobie życia osób nieobecnych, zwłaszcza najbliższych, kiedy był od nich daleko. Myślenie o nich nie przywraca im pełnego życia, sprawia tylko, że czuje się jeszcze bardziej samotny. Dlatego tak bardzo lubi fotografie i rozmowy telefoniczne, chociaż pogłębiają jego tęsknotę.

Cienie na szybach wciąż się poruszają. Na ich widok przychodzi mu do głowy tyle pytań, tak bardzo jest ciekawy, co będzie potem – kiedy znikną z okna, by pojawić się w drzwiach pokoju naprzeciwko, jako ludzie z krwi i kości – że wątpi, czy tej nocy zdoła na powrót zasnąć.

Nie chce jednak budzić Contariniego. Sądząc po absolutnej ciszy w sąsiednim pokoju, jego sekretarz i kapelan śpi jeszcze. Spogląda na telefon. Może zadzwonić do Clary, siostry, która mieszka w Bolonii? Ale o tej godzinie nie może jej zakłócać spokoju. Ciekawe, czy Francesco zdał egzamin z budownictwa? To było jego drugie podejście, prosił, żeby się za niego pomodlić.

Zdjęcie Francesca z matką, oprawione w srebrną ramkę, wszędzie mu towarzyszy. Z wiekiem siostrzeniec robi się coraz mniej podobny do ojca. Ale do niego też nie jest podobny, ma w sobie coś z babci i z ich brata, biednego Carla – może nos albo usta – kiedy się śmieje. Wujkowie często okazują się bardzo ważni przy szukaniu podobieństw, czasem dzieje się to kosztem niezamierzonego odkrywania rodzinnych sekretów…

Próbuje na powrót zasnąć, zmuszając się do pozostania w łóżku. Jest dopiero piąta rano, przed siódmą nie może odprawić mszy w asyście Contariniego. Mógłby się pomodlić zamiast fantazjować na temat cieni w oknie naprzeciwko czy podobieństw rodzinnych. Wiele osób prosi go o to: „Eminencjo, proszę pamiętać o mnie w swoich modlitwach!” I prawie wszyscy powierzają mu jakieś strapienie, ból, cierpienie czy tajemnicę.

Patrzy na złocony klęcznik z czerwoną poduszką pod krucyfiksem – mebel, który na pewno znajduje się w pokojach wszystkich stu dwudziestu siedmiu kardynałów obecnych na konklawe. Myśli o tych mężczyznach, odzianych jednakowo w czerń i purpurę, oddających się modlitwie w podobnej pozie, wykonujących te same gesty. Istna modlitewna linia montażowa. Nie dołączy do nich. Może się modlić, leżąc w łóżku, patrząc na malunki na kolebkowym suficie, na złocone framugi drzwi, na rzeźbioną szafę, mieszczącą w swoim wnętrzu ołtarzyk, przy którym odprawia msze święte.

Zaczyna odmawiać różaniec za tych, którzy go o to prosili i o których wie, że cierpią najbardziej. Za matkę dwudziestoletniego chłopca, umierającego na raka. Za ojca dwóch narkomanek, uważanych przez rok za zaginione i niedawno odnalezionych, które leczą się teraz w ośrodku odwykowym. Za wdowę niemającą nikogo bliskiego. Za burmistrza pewnego miasta i prezesa pewnej wielkiej spółki przemysłowej, którzy nie odważyli się wyznać, dlaczego proszą o jego modlitwę. Kto wie, może mają wyrzuty sumienia albo boją się, że wykryje się ich udział w jakiejś aferze finansowej?

Kiedy się modli, ma wrażenie, że nad tą grupą wiernych unosi się aura tchórzostwa, nałogów, słabości, egoizmu: taki jest materiał, z którego stworzone są istoty ludzkie – również on sam, a także ruchliwe postacie za matową szybą. Ale jednocześnie człowiek posiada niezwykłą zdolność do bezinteresownej ofiarności, do poświęcenia się za kogoś, kogo kocha. Jedyną silą zdolną do uwolnienia człowieka od egoizmu jest miłość. Cud miłowania innego człowieka ponad siebie samego zdarza się jeszcze. Patrzy na krucyfiks. Jest czarny i udziwniony w formie. To dzieło jakiegoś osiemnastowiecznego rzeźbiarza, który naznaczył je flamandzką czy może jeszcze bardziej północną ekspresją.

Przebity bok, kości mocno zaznaczone pod skórą, ciało Wygięte i naprężone, twarz naznaczona cierpieniem, opaska na biodrach rozwiana, jakby szarpana gwałtownym wiatrem. Widział podobne krucyfiksy w muzeum w Sztokholmie, mieście bardzo odległym od wpływów klasycyzmu.

Odwraca wzrok. Niechętnie modli się przed tym krzyżem. Odkłada różaniec na nocny stolik. Zamyka oczy. Może odmawianie Ave Maria sprowadziło na niego sen, a może była to chęć odsunięcia chwili, kiedy będzie musiał wstać z łóżka, odprawić mszę, wyjść z pokoju. Często uciekamy w sen, by uniknąć tego, czego nie lubimy.

Z pokoju obok dobiegają hałasy, monsignore Contarini wstaje z łóżka i otwiera jakieś drzwi. Pierwszy atak kaszlu. I pierwszy papieros, zapalony po kryjomu.

Wie, że potem kapelan otworzy okna, aby wypuścić dym. Podczas wszystkich tych lat służby sekretarz wiele razy próbował rzucić palenie.

Teraz już na pewno nie zaśnie.

Prawda jest taka, że nie potrafi się już modlić. Porusza ustami, ale myśli uciekają daleko, a przed oczami przewija się film o życiu innych ludzi. Podczas konklawe – w tych dniach przymusowych wakacji, kiedy zwykłe, codzienne życie zostaje zawieszone – nasiliło się u niego pewne niezwykłe pragnienie, które narodziło się w ostatnich czasach. Jest to chęć wyjścia z siebie – po to, by śledzić życie innych ludzi i zapomnieć o własnym. Uważa się go za wspaniałego spowiednika. Szkoda tylko, że obowiązki arcybiskupa wielkiego miasta przemysłowej północy kraju pozwalają mu na wypełnianie tej misji zaledwie parę razy w roku.

Kiedyś, podczas jednej z wizyt pasterskich w małym prowincjonalnym miasteczku, spędził prawie cały dzień na słuchaniu spowiedzi. Najbardziej zadziwili go młodzi ludzie, klękający przed konfesjonałem. Było ich niewielu, ale zasypywali go pytaniami, włącznie z tymi najbardziej osobistymi. Widział, jak bardzo zależało im, by nie zerwała się nić porozumienia, nawiązana ze spowiednikiem. Tej młodzieży nie chodziło o sprawy wiary, ale o to, by znaleźć się w centrum czyjegoś zainteresowania, a jednocześnie wyrazić własną potrzebę miłości, i o to, by przy tej niecodziennej okazji opowiedzieć komuś o własnym życiu bez wstydu i skrępowania.

Przez kratę konfesjonału widział wpatrzone w niego oczy, ogolone głowy, często z błyszczącymi kolczykami w uchu czy w nosie.

Na pytanie jednego z nich, czy wkrótce wróci, zaciekawił się:

– Dlaczego mnie o to pytasz?

– Bo chciałbym wyjechać stąd z Jego Ekscelencją.

– Ze mną? A niby dlaczego?

– Bo tutaj nikt mnie nie chce wysłuchać, przed wszystkimi muszę udawać.

– Ale co ty ukrywasz? Dlaczego musisz udawać?

– Wszystko muszę ukrywać, dokładnie wszystko. Że nie chce mi się pracować, że chciałbym podróżować i być bogaty. Że chciałbym jeździć ferrari, a nie fiatem punto mojego ojca, że podoba mi się dziewczyna kolegi, że chciałbym mieszkać w mieście…

– W mieście?…

– Tak, i dlatego chciałbym pojechać do Turynu z Jego Ekscelencją. Czy Jego Ekscelencja nie potrzebuje przypadkiem kierowcy albo kucharza? Umiem prowadzić samochód, robię pyszne naleśniki, pizzę też i co najmniej trzy rodzaje sosu do makaronu…

– Ja mało jem – makaron, sałatę, trochę mięsa…

– To jeszcze lepiej, z tym nie będzie problemu.

– Ale ja jestem kardynałem i arcybiskupem, życie przy mnie byłoby dla ciebie bardzo nudne. A ile ty masz lat?

– Dziewiętnaście.

– Nudziłbyś się strasznie… dla ciebie jestem już staruszkiem, mam sześćdziesiąt trzy lata.

– Zawsze wolałem przestawać z ludźmi starszymi niż z młodymi; są bardziej interesujący, a poza tym Jego Ekscelencja jest kimś, na pewno bym się nie nudził.

– Ja też byłem młody, zanim stałem się interesującym staruszkiem. Każdy wiek jest piękny, nie śpiesz się, przeżyj swoją młodość jako dar, bo szybko się skończy.

– To takie gadanie. Młodych nikt nie chce. Młodzi są niczym.

– Ale właśnie to „nic” jest Bogu najmilsze. Przypomnij sobie, co mówi Pismo Święte o dzieciach: „Jeżeli nie będziecie tacy, jak te dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego”.

Pamięta, że po tych słowach chłopak nagle zamilkł. Nie dlatego, żeby go przekonał. Wręcz przeciwnie. Chyba właśnie cytowanie Pisma Świętego oddaliło go. Spowiedź była tylko pretekstem, żeby zbliżyć się do gwiazdy, do kogoś, od kogo bił magiczny blask sukcesu.

W małym prowincjonalnym miasteczku kardynał jest kimś takim jak aktor czy biznesmen, prawie jak piłkarz czy piosenkarz. Zresztą między młodymi słuchaczami seminarium też niejeden marzy o karierze kościelnej.

Kariera w Kościele…

On wszedł na najwyższy szczebel z możliwych, znalazł się w Kolegium Kardynalskim. I w tym miejscu rozpoczęła się jego tęsknota za niższymi stopniami, za początkami w bolońskim seminarium.

Ponownie podnosi się z łóżka, słyszy, że ruchy Contariniego stają się coraz szybsze, to dyskretny sygnał dla niego, że pora przygotować się do mszy świętej.

Podchodzi do okna i patrzy na zewnątrz; zrobiło się jaśniej, okno naprzeciw, z matowymi szybami, nie odróżnia się już tak wyraźnie, gestykulujące cienie zniknęły, ale pies wciąż jeszcze szczeka.

Podnosi oczy; błękit rzymskiego nieba jest inny niż w jego mieście. To błękit lapis-lazuli, przedsmak nieba Afryki. I nigdy nie ma porannych mgieł, jak w jego stronach. Łatwiej się tu budzić.

Przechodzi do łazienki, patrzy na wannę na lwich nogach, na owalne okno z matową szybą. Przychodzi mu na myśl, że sto dwadzieścia siedem podobnych łazienek służy o tej porze dnia takiej samej liczbie wiekowych kardynałów. Przygląda się swojej twarzy w lustrze. Powinien się ogolić, wczoraj tego nie zrobił, ma wyraźny zarost.

Minęło już pięć dni, od kiedy zostali zamknięci na konklawe po wydaniu przez kardynała kamerlinga polecenia extra omnes. Drzwi pałacu są zapieczętowane, ze światem zewnętrznym można kontaktować się jedynie po uprzednim powiadomieniu o tym asystentów kamerlinga. Wszyscy powinni zostawić na zewnątrz telefony komórkowe. Wczoraj ktoś chyba złamał tę regułę, bo poproszono ich o oddanie telefonów na przechowanie, żeby uniknąć nieprzyjemnych sytuacji. Wie na pewno, że niektórzy Amerykanie mają telefony komórkowe zawsze ze sobą – widział ich, jak rozmawiali, i pewnie wielu robi to samo.

Podczas golenia zacina się starą brzytwą w lewe ucho. Boli go prawe ramię i dlatego nie ma pełnej kontroli nad swoimi ruchami. To reumatyzm, który ostatnio często mu dokucza. Taki sam ostry, przenikliwy ból czuje zawsze przy udzielaniu uroczystego błogosławieństwa z ołtarza swojej katedry, przy kaplicy, gdzie przechowywany jest całun turyński.

Nagle przychodzi mu na myśl gest błogosławieństwa urbi et orbi, udzielanego z lodżii Bazyliki Świętego Piotra. Przerywa golenie i patrzy na siebie w lustrze, z brzytwą w powietrzu. A gdyby on miał to robić?

Opiera się lewą ręką o brzeg umywalki i spuszcza oczy. Nie istnieje taka możliwość. Jego nazwisko nigdy nie padło w żadnych przewidywaniach, ani w Kurii, ani poza nią. Nie reprezentuje żadnego stronnictwa, nie ma poparcia w żadnej dykasterii Kościoła. Godność kardynalską uzyskał niedawno i jest na razie dokładnie obserwowany przez Watykan. Wie, że uważa się go raczej za duszpasterza niż za erudytę czy polityka. A typ duszpasterza nie jest najbardziej pożądany wśród kandydatów na Ojca Świętego. Po takim papieżu, jakim był ten ostatni, trudno przypuszczać, żeby spośród Włochów wybrano kogoś, kto żyje w cieniu. Wie jednak, że swoją kardynalską nominację zawdzięcza szacunkowi, jakim darzył go tamten niezapomniany człowiek.

– Gdyby opatrzność boża tak zrządziła i pozostałbym u siebie, w mojej diecezji, żyłbym tam podobnie jak Wasza Eminencja… – powiedział mu podczas śniadania spożywanego w gronie nielicznych wybrańców, kilka lat po konsystorzu, podczas którego kreował go kardynałem. Po tych słowach papież dodał zaraz:

– Słyszałem, że w waszych stronach rodzi się mało dzieci, jest za to dużo rozwodów…

– To prawda. Jest to skutek źle przetrawionego dobrobytu, pozbawionego wartości duchowych. Muszą być i inne przyczyny, ale jeszcze ich nie znalazłem i szukam… szukam ich… – przerwał, odkładając srebrny widelec na porcelanowy talerz z Limoges. Nie chciał powiedzieć papieżowi, że szuka ich w sobie. Ale właśnie te słowa usłyszał z jego ust:

– I szuka ich Wasza Eminencja… w sobie.

Skinął twierdząco głową, patrząc na tego starego, zgarbionego człowieka. A więc potrafi czytać w jego myślach?

Tego pamiętnego dnia nie umknęło jego uwadze spojrzenie jednego z najbardziej wpływowych ludzi Kurii, kardynała Vladimira Veronellego, kamerlinga Świętego Kościoła Rzymskiego, który przez cale śniadanie obserwował go uważnie, aczkolwiek bez życzliwości. Instynktownie wyczuł w nim nieufność, podejrzliwość i raczej antypatię niż szacunek, jak gdyby nawet ta krótka rozmowa ujawniła jego nikłe zdolności do kierowania Kościołem oraz wątpliwości, których zresztą nie starał się ukryć.

Tymczasem najwyżsi dygnitarze kościelni powinni sobą reprezentować niewzruszoną pewność, a więc cechę, której potrzebują miliony ludzi słabych i zagubionych. Miał wrażenie, że takie właśnie wnioski wyciągnął ów człowiek ze swoich obserwacji podczas tamtego śniadania.

Teraz Veronelli jest kamerlingiem, który wraz z kardynałem dziekanem Antoniem Leporatim przygotował w najdrobniejszych szczegółach machinę konklawe, mającą znaleźć następcę tego papieża, który tak wybitnie odznaczył się w historii. Jest tym, który mówi po łacinie, ale i zabrania używania telefonów komórkowych, by powstrzymać wyciek informacji. Tym, który – jak to się robi od wieków – pieczętuje drzwi zewnętrzne herbem ze skrzyżowanymi kluczami Piotrowymi pod parasolem wakującego urzędu papieskiego, ale jednocześnie nie pozwala, by kardynałowie łączyli się z internetem i poznawali komentarze ze świata.

A on? Nie, on naprawdę nie ma żadnej szansy na to, żeby któregoś wieczoru tej łagodnej jesieni udzielić z lodżii Bazyliki Świętego Piotra błogosławieństwa urbi et orbi.

2

Ksiądz kardynał odprawia mszę świętą w asyście swojego kapelana, monsignore Giorgio Contariniego. W pewnej chwili promień światła pada na ołtarzyk, między szeroko otwarte drzwi szafy, i dociera do śnieżnobiałego obrusa i złotego kielicha. Promień, ciepły jak pieszczota, który przedarł się przez cień murów i okienne szkło, by spocząć między nim a hostią na korporale. Czuje go na prawym ramieniu, dokładnie tam, gdzie zwykle dokucza mu ból stawów. Działa kojąco, łagodzi cierpienie jak dotyk ręki kochającej osoby. Siostry, siostrzeńca, szwagra, szwagierki, wdowy po bracie, Contariniego, przyjaciół, którzy ożenili się po opuszczeniu seminarium, mają dzieci, a te z kolei swoje własne potomstwo… W jednej chwili wylicza w myślach te nieliczne, kochające go osoby, które pozostają jeszcze przy życiu. Są też umarli, tych jest o wiele więcej, lecz ich imiona nie pojawiają się tak łatwo w pamięci, zmarli jawią mu się jako szereg twarzy, ulatujących jedna po drugiej z pamięci, jakby z podmuchem wiatru, który oddziela je od imion i miesza między sobą.

Po kilku minutach zdumiewa samego siebie, kiedy podczas konsekracji wygłasza zdanie po łacinie. Contarini też okazuje swoje zdziwienie, obracając głowę, jakby chciał lepiej usłyszeć słowa Jego Eminencji: Hoc est enim corpus meum. Dlaczego powiedział to po łacinie? W tym języku jako dziecko po raz pierwszy wysłuchał mszy, niczego nie rozumiejąc, uczestnicząc w obrządku jak w jakiejś fantastycznej baśni.

Patrzy na hostię trzymaną w dłoniach: wydaje się uległa sile jego wiary w cud przeistoczenia chleba w ciało. Ileż to razy w ciągu swego życia wykonywał ten gest, czując się jednocześnie zmęczonym i niegodnym, pełnym wątpliwości, rozproszonym hałasem życia kipiącego wokół, obcego i bezsensownego. Trzymając hostię w dłoniach, doznawał wrażenia, że ta banalna codzienność zalewa go i porywa ze sobą – i nieraz niewiele brakowało, by poddał się poczuciu własnej śmieszności i porażki, by uznał daremność wciąż nowego przemierzania kalwarii.

Teraz przeszkadza mu kaszel sekretarza, ale nie tylko: jego uwagę rozprasza też echo dalekiego klaksonu, zapach zaciągniętej woskiem podłogi, szybkie kroki na korytarzu, kroki kogoś, kto w szóstym dniu konklawe pośpiesznie zamyka i otwiera drzwi papieskiego pałacu. Wreszcie burczenie w pustym żołądku – ten odgłos zagłusza wszystkie inne, bo pochodzi z jego wnętrza, z niespokojnego, nieposłusznego ciała, obojętnego na cud, jaki dokonuje się w tym pokoju.

W swojej starej katedrze, kiedy nie potrafił skoncentrować się na hostii – kiedy w głębi swojej duszy nie znajdował jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: „Czy wierzysz? Czy wierzysz, że ja jestem twoim Bogiem?” – mógł zawsze zrzucić winę na niewygodę szat liturgicznych, na powolność ceremoniału, na nachalność tłumów. Tutaj jednak znajduje się w niewielkim, cichym pomieszczeniu, w atmosferze skupienia i dyskrecji, i nikt nie wymaga od niego teatralnych gestów. Jest sam z hostią, jeżeli pominąć Contariniego, który stoi za jego plecami.

Dlaczego więc nie potrafi utożsamić się całkowicie z tym misterium, dlaczego nie umie odpowiedzieć na to pytanie? I czy taki człowiek jak on może być jednym z tych którzy mają wybrać papieża albo, co gorsza, spośród których papież mógłby zostać wybrany?

Klęka przed hostią, jak zawsze. Promień słońca przesunął się, nie dotyka już jego ramienia, kiedy kardynał wstaje, żeby konsekrować wino.

Reszta mszy przepływa szybko, unoszona słowami, które pamięć przywołuje na usta; słowami martwymi jak bezimienne twarze tych, których kiedyś kochał i których już nie ma między żywymi. Zbiór precyzyjnych formułek, teraz już tylko w języku włoskim, zgodnie z reformą Soboru Watykańskiego II. Contarini przestał kasłać, jak gdyby nie chciał przeszkadzać w szybkim zakończeniu tego cichego biegu do końca obrządku, bez nowych potknięć i przystanków.

Po mszy sekretarz podaje mu śniadanie. Na stole, obok serwetki i filiżanki, leży poczta, która przychodzi tu zawsze otwarta, z jednodniowym opóźnieniem. Przepisy konklawe nakazują ścisłą kontrolę.

Że wszystkich stron pałacu dochodzą odgłosy budzącego się życia.

– Wasza Eminencjo, głosowanie zaczyna się o dziesiątej, za półtorej godziny. Przygotuję ubranie i teczkę z dokumentami. Potem muszę się śpieszyć na zebranie do prefekta Domu Papieskiego, wygląda na to, że są jakieś nowe pilne rozporządzenia.

– Pewnie zostaną wprowadzone zmiany, obecne reguły są przestarzałe… jak na przykład ta o kontroli poczty.

– Przyszła wiadomość od kardynała Palermo, wydaje mi się, że i jej cenzura nie ominęła.

– Ależ skąd, tego by tylko brakowało! Cenzura nie dotyczy wewnętrznego przepływu wiadomości między uczestnikami konklawe!

– Nie byłbym tego tak pewny.

Kardynał czyta list napisany odręcznie bardzo drobnym pismem:

„Drogi Ettore, musimy się spotkać przed porannym głosowaniem. Będę ja, Genua, Neapol, Mediolan, Florencja, Bolonia i Wenecja. Zależy nam także na Twojej obecności. To ważne. Spotkamy się u mnie”.

Co jest ważne? Żeby zawiązać porozumienie Włochów przeciwko kardynałom z Europy Wschodniej, o których od dawna mówi się jako o faworytach? A może przeciwko ciemnoskórym synom Afryki, którą wielu uważa za prawdziwą przyszłość Kościoła? A co z Azją? A problem Chin? Wybór Chińczyka – spadkobiercy idei zaszczepionych przez Mattea Ricciego – byłby wyzwaniem dla tamtejszego Kościoła – tajnego, prześladowanego, działającego poza prawem w kraju dla świata coraz ważniejszym, jakim są Chiny – i miałby daleko idące konsekwencje.

Ponownie odczytuje listę: Genua, Neapol, Mediolan, Florencja, Bolonia, Wenecja – i on, z Turynu. Brakuje kardynałów z Kurii. To nie przypadek.

– Gdzie mieszka kardynał Rabuiti?

– We frontowej części, znam drogę. Musimy się pośpieszyć, jeżeli mam odprowadzić Waszą Eminencję, bo chcę zdążyć na zebranie.

– Zaraz będę gotowy.

Wkłada sutannę z czerwoną lamówką i guzikami w tym samym kolorze, do tego purpurową piuskę. Zabiera teczkę z dokumentami i wkłada do niej nieprzeczytaną pocztę.

– Idziemy, księże Contarini.

Wychodzi, zamyka drzwi na klucz i wręcza go sekretarzowi. Korytarze, do których nigdy nie dociera słońce, są zimne; ściany, na których tynk jest w wielu miejscach złuszczony lub nabrzmiały od wilgoci, wydzielają stęchły zapach. W oddali dostrzega zakonnicę skręcającą w sąsiedni korytarz. Czy to możliwe? Kobiety nie mają tu wstępu podczas konklawe.

– Czy to była zakonnica?

– Nie, Eminencjo, to benedyktyn w habicie.

Jak mógł popełnić taką pomyłkę? W tym świecie jest miejsce tylko dla mężczyzn. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nowo wybrany papież poddawał się badaniom lekarskim, aby dowieść swojej męskości.

Obserwuje Contariniego szybko przemierzającego korytarz krokiem, którego nigdy nie potrafił dotrzymać. Unosi się za nim smuga zapachu wody kolońskiej, którą monsignore zwykł się skrapiać. Wygląda jak zwykle nienagannie w swoim świetnie skrojonym czarnym ubraniu, elegancki, o wypielęgnowanych dłoniach, z włosami starannie zaczesanymi, w butach z ciemnymi, satynowanymi sprzączkami. Najlepszy z jego współpracowników, ale i najbardziej tajemniczy. Nie umknął jego uwadze błysk w oczach sekretarza, kiedy ten zaprzeczył, by osoba przechodząca sąsiednim korytarzem mogła być zakonnicą.

Contarini to młody jeszcze mężczyzna, niedawno przekroczył czterdziestkę. W poufnych informacjach, dostarczonych kardynałowi, kiedy powoływał Contariniego na to stanowisko, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin