Oramus Marek - Hieny cmentarne.pdf

(797 KB) Pobierz
MAREK ORAMUS
HIENY CMENTARNE - ZBIÓR OPOWIADAŃ
Dwanaście opowiadań
prezentujących różne style
i pomysły science fiction.
Wspólną cechą
większości z nich
jest pytanie
o moralne uprawnienia człowieka
do dokonywania daleko idących
przeobrażeń, zarówno na własnej
planecie, jak i we Wszechświecie
— w imię enigmatycznie
rozumianego postępu.
MAREK
ORAMUS
Marek Oramus (ur. 1952)
ukończył specjalizację
energetyka jądrowa
na Politechnice Śląskiej,
a następnie studium dziennikarskie
w Uniwersytecie Warszawskim.
Po pięcioletniej przygodzie
z dziennikarstwem
musiał zająć się zawodowo
literaturą science fiction
i od 1982 roku jest autorem
i krytykiem tego gatunku.
Opublikował powieści
„Senni zwycięzcy" (Czytelnik 1982)
i „Arsenał" (Iskry 1985),
a także tom szkiców,
wywiadów i recenzji
„Wyposażenie osobiste" (Iskry 1987).
W druku znajduje się kolejna powieść SF
„Dzień drogi do Meorii".
MAREK
ORAMUS
Posłowiem opatrzył
Maciej Chrzanowski
Ilustrował
Witold Gluźniewicz
Wydawnictwo »Śląsk*
4
Koncepcja graficzna serii
Jerzy Moskal
Opracowanie graficzne
Jerzy Moskal i Marek Piwko
© Copyright by Marek Oramus,
Katowice 1989
BEJ8UU BIBLIOTEKA
IM. A. $TKVQi
Filia Ogólna - 2
54-129 Wrocław, DiKWieckiego 56|
DAR
Csiedla
ISBN 83-216-0724-1
Spis
treści
7 Drwale i dziewczyna
31 Hieny cmentarne
93 Witaj w domu
101 Bariera immunologiczna
117 Kompleks Hioba
151 Osada „Meteor"
181 Eutanazja
189 Sposób umierania
206 Barany i armia lwów
227 Trudno nie być bogiem
251 Ziemia-410
258 Kwadrofoniczne delirium fremens
277 POSŁOWIE — Maciej Chrzanowski
Drwale
i dziewczyna
panceramicznej
szyby Elmer Eyskin przyglądał się smętnemu krajobrazowi.
Brunatna kurzawa, spowijająca łazik przez całą drogę, kłębiła
się przed maską zalepiając wizjery.
— Już wiem, co mi to przypomina — powiedział
Earthy Bird — akwarium bez wody. Gigantyczne akwarium
o brudnych, pokrytych brązowo-zielonkawym nalotem szy-
bach. Szyby działają jak filtry; nieprzyjemna barwa tutej-
szego światła to właśnie ich zasługa.
Eyskin spróbował to sobie wyobrazić: suche, gorące
akwarium. Trzy ślimaki-łaziki suną gęsiego po dnie; o ich
ruchu świadczy tylko unosząca się wokół pylista aureola.
Wysoko, niepodległy siłom kłębiącym się w dole, tkwi jak
srebrna kropla satelita stacjonarny — oko „Fundadora".
Z wysokości orbity mgiełka, ślimaki i nafaszerowany
skałkami piasek zlewały się w jednostajną, szaroburą płasz-
czyznę. Eyskin i jego ludzie, zamknięci w kabinach łazików,
wsiąkli po prostu między wydmy.
— Czemu stanęliście, Eyskin?
— Nie wiem. Zdawało mi się, że...
— Że co?
— Nie wiem.
Nigdy tutaj nie padał deszcz. Nigdy nie przeleciał ptak.
Na powierzchni planety, jałowej jak kawałek wyżarzonego
piaskowca, nie znaleziono nic, co byłoby w stanie przyciągnąć
zainteresowanie badaczy. Wyprawa pierwotnie ominęła ją,
kierując się dalej — poza granice ekosfery. Ale rezultaty na-
stępnych lądowań okazały się jeszcze bardziej zniechęcające:
fotografie, trochę danych, kolekcja minerałów. Chemicy
rzucili się na nie, przeprowadzili tysiące eksperymentów,
postawili setkę hipotez, pokłócili się o nie na dziesiątkach
konferencji i spotkań, wyciągnęli kilka mało istotnych wnios-
ków i w końcu ostentacyjnie ulegli nieróbstwu. Układ wydawał
się nieciekawy i wszyscy, nie bez uczucia zawodu, sposobili
się do odlotu.
Lecz decyzja o opuszczeniu układu, tak zdawałoby się
oczywista, z nieznanych powodów opóźniała się. Wiado-
mość o nadesłaniu przez krążącą wokół jałowej planety sondę
serii nowych fotografii nie wzbudziła niczyjego entuzjazmu.
Zakłócała komfort psychiczny płynący z przeświadczenia,
że wszystko jasne; w razie nader prawdopodobnego nie-
spełnienia na nowo obudzonych nadziei w kabinach pozostał-
by nastrój jeszcze dolegliwszej apatii niż ta, z którą uczestnicy
wyprawy zmagali się od miesiąca. Powrotowi w okolice
jałowej planety towarzyszyła więc całkowita obojętność.
Eyskin — jak inni — nie miał początkowo pojęcia,
jaki powód kazał wyprawie wracać. Fotografie przedstawiały
się nieszczególnie, jak zwykle robione z tej wysokości stan-
dardowym sprzętem. Gładkich płaszczyzn przez całe setki
mil nie ożywiał żaden szczegół, a nieliczne skupiska skał,
którymi upstrzona była baloniasła powłoka, już samym usytuo-
waniem budziły niechęć. Skały, niewysokie, o zaokrąglonych
krawędziach, sterczały powbijane niedbale w piasek jak
rodzynki w ciasto. Obecność jaskiń, wąwozów, głębokich
szczelin została, zdaje się, od samego początku wykluczona.
Ludzie oglądali zdjęcia i mruczeli niepochlebne opinie pod
adresem kierownictwa wyprawy.
„Fundador" lądował na rozległym płaskowyżu, nocą,
tym razem nieco powyżej równika. Eyskin obserwował prze-
bieg manewru w swojej kabinie. Kłęby piasku podniesione
ku niebu i rozświetlone ogniem dysz wylotowych sprawiały
takie wrażenie, jakby w trzewiach nocy spalały się kolejne
warstwy okrywającego pustynię niewidzialnego płaszcza.
Po wyjątkowo nieatrakcyjnych lądowaniach ostatniego mie-
siąca to przebiegło nawet interesująco. Eyskin wyczekał
do końca operacji, wyłączył obraz i położył się spać.
Przez następne dni niewiele się działo. Eyskin snuł
się po korytarzach jak każdy, komu nie przydzielono konkret-
nego zajęcia, rano' jeździł szybem osobowym na taras wi-
dokowy i przez zamglone powietrze obserwował brudne
cielsko planety. Z każdej strony tarasu rozciągał się dokładnie
taki sam widok, Eyskin wypijał kawę, zjadał obiad, przerzu-
cał najnowsze biuletyny i o odpowiedniej porze kładł się
spać. Regularnie miewał kłopoty z zaśnięciem.
Z dnia na dzień tryb życia Eyskina uległ radykalnej
zmianie. Nie miał chwili wolnej; budzono go rano i pozwalano
chodzić spać bardzo późno.
— Wysyłamy dwie jednakowe grupy — mówił koman-
dor Wilman, szef organizacyjny przedsięwzięcia— oznaczone
jako „Berenika" i ,,Eurydyka", odpowiednio do kryptonimów
quasi-geologicznych tworów na północ i południowy zachód
od miejsca lądowania „Fundadora". Dowódcy: Eyskin i Par-
gyney. Cel akcji: dostarczenie sprzętu niezbędnego do za-
łożenia lokalnych baz oraz wstępny rekonesans. W zależności
od jego rezultatów zostaną przerzuceni drogą powietrzną
ludzie i specjalistyczna aparatura — albo, rzecz jasna, zwija-
my cały majdan. Jeśli chodzi o szczegóły...
— Proponujemy dwa niezależne tory — mówił specja-
lista od łączności. — Kanał A, wewnętrzny, dla komuni-
kacji między załogami łazików; kanał B, zewnętrzny —
między Bazą a dowódcami grup. Baza wchodzi automatycznie
i po wyczerpaniu tematu, nie czekając na potwierdzenie
odbioru, natychmiast się wyłącza. System jest prosty jak
drut, elastyczny, oszczędza czas.
— A jeśli coś się nam przytrafi? — zapytał Ciem,
wysoki, nieśmiały chłopak, tonem nad wiek poważym i zatros-
kanym.
— Będziemy was śledzić z satelity stacjonarnego. Auto-
matyczny namiar pozycji, czujniki podczerwieni i tak dalej.
Na wypadek niespodzianek przewidzieliśmy możliwość pod-
łączenia załóg do toru zewnętrznego, normalnie zastrzeżo-
nego dla dowódcy. W celu uruchomienia kanału B należy...
Najwięcej czasu spędzali z profesorem Pargyneyem,
głównym sprawcą całego zamieszania. Pargyney był starszym,
energicznym mężczyzną; Eyskin zapamiętał go miotającego
się między stertami dokumentów a pulpitem do sterowania
aparaturą wyświetlającą przezrocza i filmy.
— Berenika — profesor za każdym razem w osobliwy
sposób smakował to imię — zajmuje powierzchnię około
400 kilometrów kwadratowych. — Eyskin przyglądał się
zdjęciom i przezroczom, które przedstawiały rozmaite ujęcia
kamiennych zwałowisk. Na siłę w układzie głazów można
było doszukiwać się regularności; Pargyney potrafił o niej
mówić żarliwie i przekonywająco. Eyskin nie miał powodów,
żeby mu nie wierzyć, a jednak drażniło go nazywanie
kobiecym imieniem zwyczajnej kupy kamieni. „Berenika —
mówił z przekąsem do Earthy'ego i Cierna i wzruszał ramio-
nami. — Zwichrował stary, nie ma co. Zwykłe kamienie
wydają mu się interesujące tylko dlatego, że zebrało się
ich tyle na jednym miejscu."
— Powiedz to głośno — radził Earthy i pewnego razu
Eyskin rzeczywiście wyłożył po kolei swoje wątpliwości.
Nastąpiło coś niespodziewanego: Pargyney stracił w jednej
chwili cały entuzjazm i pewność siebie — przypominał raczej
balon, z którego uszło powietrze. Usiadł ciężko na krześle
i zapatrzył się w zawalony mapami, ekspertyzami i zdjęciami
blat.
— Widzi pan — powiedział powoli — nie mamy żadnej
pewności, że Berenika czy Eurydyka okażą się fenomenami,
którym warto było poświęcić przynajmniej tyle czasu i sta-
rań, ile poświęciliśmy dotąd. Ale rezygnacja to nie jest
wyjście — musimy grać tak czy owak, po to tu w końcu je-
steśmy.
— Uważam, że dysponujemy zbyt małą ilością przesła-
nek, aby poważnie traktować tę... jak pan powiedział...
Berenikę — rejterada Pargyneya dotknęła go przykro.
— Więc trzeba zdobyć następne — profesor spojrzał
na niego spode łba. — Berenika i Eurydyka nie są zwyczaj-
nymi tworami geologicznymi. Są kamiennymi miastami. Nie,
nie mam żadnych dowodów — ale liczę, że pomożecie mi
je zdobyć.
— Miasta? — zainteresował się Ciem. — Zamieszkane?
— Nie wiem — Pargyney podniósł się z krzesła. —
Chyba nie. To najsłabszy punkt mojej... — chciał powiedzieć
„hipotezy", ale zreflektował się i dokończył: — ... mojego
pomysłu. No, na dzisiaj wystarczy. Dziękuję panom.
— Nie przekonał mnie — powiedział Earthy, kiedy
rozchodzili się do kabin. — Ja tam nie wierzę w żadne miasta
na Księżycu.
— Księżycowe Miasto — podchwycił Ciem. Powtórzył
nazwę kilka razy; spodobała mu się. Zaczęli używać jej w roz-
mowach.
Obie grupy wystartowały jednocześnie. Przez jakiś czas
jechali burta w burtę, potem łaziki Eyskina skręciły ostro
na północ, ku skałom.
Wśród skał jechało się trudniej, ale po kilkunastu minu-
tach Eyskin zdążył nabrać wprawy i droga- nie sprawiała
mu już tyle kłopotu co przedtem. W odległości dziesięciu
metrów za jego łazikiem posuwał się Ciem; tuż za Clemem,
ostentacyjnie lekceważąc przepisy, jechał rutyniarz Earthy.
Do tej pory rzadko odzywali się do siebie, skoncentrowani
na prowadzeniu, teraz jednak oprócz nadawanych systematy-
cznie komunikatów z Bazy ciszę radiową raz po raz przery-
wały pieprzne dowcipy Earthy'ego i wybuchy śmiechu młode-
go Cierna.
— Facet zatrzymuje taxicopter, wyciąga pilota z kabiny
i mówi: onanizuj się! Znacie to?
— Ja nie znam — skłamał Eyskin wpatrując się w plą-
sający przed maską łazika tłum brudnych zjaw w długich,
luźnych opończach. Przy próbie dokładniejszego przyjrzenia
się postacie skwapliwie schodziły pojazdowi z drogi, nikły
między rzędami piaszczystych diun albo po prostu rozpły-
wały się w powietrzu. Eyskin zapadał w odrętwienie —
z oczami wlepionymi w szkła wizjerów zapominał o łaziku,
skałach i piachu, pochłonięty kompletnie tańcem tajemniczych
widziadeł. Głosy Earthy'ego i Cierna przywracały poczucie
rzeczywistości. Włączył reflektor — tłum zjaw zniknął, zamie-
niony w jednej chwili w kłęby rudego kurzu.
— Ja też nie — powiedział Ciem.
— Eyskin, skały chyba zmieniają wygląd — powie-
dział obserwator. — Niczego nie zauważyliście?
— Nie.
— Może mi się zdawało. Bądźcie czujni.
— Jesteśmy.
— Musimy słuchać tego nudziarza? — zniecierpliwił
się Earthy. — Od pewnego czasu jego gawędziarstwo
działa mi na nerwy.
— Na tym z grubsza polega jego rola. Wolałbyś sam
bez przerwy gadać w mikrofon, co myślisz o pięknie tutej-
szego krajobrazu?
— Sam nie wiem, co byłoby lepsze. Można zasnąć
i wcale tego nie zauważyć.
Eyskin zaśmiał się do wskaźników łazika.
— Zajmij się czymś. Coś tam chyba zacząłeś opowia-
dać?
— Facet z żoną zatrzymuje taxicopter...
— Przedtem nie mówiłeś, że był z żoną — zauważył
Ciem.
— To teraz mówię. Zatrzymują ten taxicopter, fa-
cet wyciąga z kabiny pilota i mówi: onanizuj się! No,
ale to już! Czyś pan zwariował, protestuje pilot, na
rozum panu padło? Bo ci rozwalę łeb! — wrzeszczy ten fa-
cet. No i w końcu pilot musiał zrobić to, o co tamten go
prosił.
Głośnik, w którym zbiegały się zblokowane linie łącz-
ności wewnętrznej rozbrzmiał śmiechem Cierna. Ciem
czasami potrafił śmiać się z byle czego i bywało, że Eyskin
zazdrościł mu tej umiejętności.
— I tak jeszcze sześć razy. Facet, który zatrzymał
taxicopter podnosi półprzytomnego pilota z ziemi, sadza
go za sterami i mówi do żony: — Wsiadaj, pan cię zawiezie
do miasta.
— Zwróciliście uwagę, co mówił obserwator? — ode-
zwał się Ciem poważnym tonem. — Może w tych skałach
istotnie coś jest?
— Moim zdaniem cierpicie obaj na nadmiar wyobraźni
— orzekł autorytatywnie Earthy. — W dzisiejszych czasach
to poważna wada: zbyt duża wyobraźnia. Ty, Ciem, w dodatku
za wiele myślisz. Świat należy dziś do bezmyślnych i pozba-
wionych wyobraźni — dlatego tyle się automatyzuje. Uwa-
żaj, bo zamiast skał zobaczysz kowbojów pędzących prosto
do Księżycowego Miasta.
— Takich z sześcioma parami oczu na każdej szczę-
koczułce? Pasowaliby nawet do tej rozkosznej okolicy. —
Ciem ściszył głos: — Mildred mówiła mi, że Pargyney ma
całą teorię na temat Księżycowego Miasta. On wierzy po-
dobno, że te kamienie żyją.
— No i wszystko jasne. Jazda pod nosem żywych is-
tot zawsze obfituje w ryzyko i niespodzianki. Znane są
Zgłoś jeśli naruszono regulamin