203
James Ian St.
Zemsta
Tytuł oryginału VENGEANCE
Dla Patsy i innych pokrewnych dusz
1978
Niebo było jak z porcelany, niewzruszenie błękitne, z ogromną, pomarańczową kulą popołudniowego słońca: wyglądało, jakby je w piecu wypalono. Morze u stóp willi lśniło niczym wypolerowane szkło; jego powierzchni, spokojnej i gładkiej, nie mąciła najdrobniejsza choćby zmarszczka. Powietrze stało, najmniejszy powiew nie zakłócał bezwładu. Nawet cykady chwilowo zamilkły w tym drzemiącym od upału świecie. Różowy marmur tarasu był tak gorący, że parzył stopy.
Pokój natomiast tchnął ożywczym chłodem. Palące białe światło słońca rzeźbiło ostre kontury na zewnątrz, podczas gdy w środku panował lekki półmrok, w którym rysowały się cienie.
Tom Lambert był sam w pokoju, założył do projektora dziesięciomilimetrową taśmę i na ekranie ożył migotliwy obraz jakichś trupiobladych postaci. W kadrze pojawiło się dwoje ludzi — dziewczyna o śniadej skórze Polinezyjki i mężczyzna, który przyglądał się jej, osłaniając oczy od słońca. Obydwoje byli nadzy. Na kolanach mężczyzny leżał ręcznik, a dziewczyna miała na sobie jedynie dolną część bikini. Ale nie ich nagość przyciągała uwagę, lecz maski, które zakrywały im twarze. Maska dziewczyny, dość wyzywająca, była z rodzaju tych, jakie zakłada się na bal: papier mâché skrzył się brokatem. Wymodelowana w kształcie motyla, zakrywała górną część twarzy, pozostawiając nieosłonięty podbródek z dołkiem i pełne zmysłowe usta. Widać było ciemne śródziemnomorskie oczy. Podobnie jak bawełniany strzępek tkaniny, który okrywał jej biodra, maska skrywała i zdobiła ją zarazem. Maska mężczyzny natomiast budziła odrazę. Czarny jedwab z rozcięciami na oczy i usta mocno opinał górną część głowy i luźno opadał na szyję. Jego maska skrywała wszystko, za nią czaiła się lubieżność.
Tom już wiedział, co teraz nastąpi. Znał ten film na pamięć. Przez osiem miesięcy oglądał go setki razy, klatka po klatce. Szok z wolna mijał, lecz ból pozostał. Ból i wściekłość zapadły w niego na zawsze. Dziewczyna na ekranie kołysała rytmicznie biodrami, jak gdyby w takt muzyki. Film nie miał ścieżki dźwiękowej, nie było nic słychać. Projekcji towarzyszył jedynie odgłos taśmy filmowej przesuwającej się ze szpuli na szpulę.
Tańczyła. Był to powolny zmysłowy taniec. Jej pełne piersi kołysały się w rytm ruchów bioder. Znalazła się teraz blisko mężczyzny. Siedział odchylony do tyłu, z ręką na stoliku. W lewej trzymał kieliszek wina. Kiedy dziewczyna zbliżyła się, uniósł kieliszek w toaście. Uśmiechnęła się. Poruszyła ustami — coś mówiła, a może śpiewała? Tego Tom nie był pewny, choć znał na pamięć każdą klatkę filmu. Odrzuciła do tyłu głowę, biodra wypchnęła do przodu, dłońmi pieściła swoje piersi gestem niedwuznacznej zachęty. Jej skóra lśniła.
Mężczyzną odstawił kieliszek i wyciągnął do tańczącej lewą rękę. Przygarnął dziewczynę do siebie, ona przylgnęła do niego, przyciskając jego odrażającą głowę do swego ciała i pochylając się tak, by mógł ssać jej pierś.
Ręcznik zsunął się z kolan mężczyzny, odsłaniając jego prawą rękę, którą gładził nabrzmiały członek.
Tom przymknął oczy. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Dłonie zacisnął w pięści, potem je rozwarł i z powrotem zacisnął. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Otworzył oczy zmuszając się, by patrzeć. Kiedy mężczyzna zsuwał jej z bioder bikini, dziewczyna wiła się i ocierała o niego, wbijając mu w plecy paznokcie prawej ręki. Tom widział blade półksiężyce pośladków. Teraz odwróciła się, ukazując krzaczastą kępkę czarnego owłosienia na wzgórku łonowym. Zrzuciwszy bikini, rozchyliła nogi. Ramię mężczyzny poruszało się niczym tłok, gdy zagłębił w niej. Jeszcze bardziej odchylił się do tyłu, stopy wysunął przed siebie, penis sterczał pionowo. Dziewczyna weszła na niego okrakiem. Rozchylając jedną ręką swe wejście, a drugą gładząc pieszczotliwie piersi, wzięła go w siebie.
Nagle pojawiła się nowa postać. Na ekranie tańczył inny mężczyzna, był również nagi, nosił jedynie groteskową maskę ze skóry i kości, przypominała łeb dziwnego zwierzęcia o przerażająco długich kłach. Jeszcze jeden facet z twarzą pomalowaną jak u błazna, wskoczył w środek kadru, onanizując się obiema rękami. Kamera poszerzyła plan ukazując więcej postaci — cztery, pięć, sześć, wszystkie nagie i w maskach. Jedna z nich, Murzynka, stanęła na czworakach w pozycji psa, a jakiś samiec brał ją w akcie sodomii.
Tom nie dostawał już torsji na ten widok. Kiedy oglądał film po raz pierwszy, zrobiło mu się niedobrze. Ale to minęło. Nie czuł obrzydzenia ani oburzenia, nie dokuczała mu już świadomość zdrady, pozostała jedynie wściekłość i niepohamowana żądza zemsty.
Bardziej interesowała go teraz sceneria niż postacie. Widać było ten sam taras, który znajdował się na zewnątrz willi, gdzie Tom Lambert obecnie przebywał. Gdyby rozsunął zasłony i otworzył przesuwne szklane drzwi, mógłby stąpać po tym samym różowym marmurze i spoglądać w dół na to samo morze. Pozostał jednak na swoim krześle. Z twarzą ściągniętą grymasem wściekłości i z pragnieniem zemsty wpatrywał się w ekran i wspominał czasy, gdy po raz pierwszy wszedł na ten taras.
1969
Zależało mu bardzo, by nie okazać, iż sprawia to na nim wrażenie. Ale nie przyszło to łatwo, nie rozpoczynał bowiem dnia od jazdy na lotnisko Heathrow rolls royce'em z kierowcą. Przelot prywatnym odrzutowcem na jedną z wysp greckich również odbiegał od jego codziennych zajęć. Kiedy zatelefonował do niego Maurice Stanton, proponując spotkanie, Tom zareagował ze złością:
— To bezcelowe. Złożyłem rezygnację — powiedział z rozgoryczeniem.
Ale Stanton nalegał.
— Proszę jedynie, by poświęcił mi pan kilka godzin swojego czasu. Bardzo pana proszę, panie Lambert.
W końcu Tom się zgodził. Dopiero gdy później zadzwoniła do niego sekretarka Stantona, by potwierdzić spotkanie, Tom dowiedział się, gdzie spędzi kilka najbliższych godzin. Dotychczas był przekonany, że spotkanie ze Stantonem odbędzie się w Londynie.
— Ależ nie — sekretarka Stantona wydawała się zaskoczona. — Pan Stanton oczekuje pana na wyspie Kariakos.
— Gdzie mnie oczekuje?
— Na Kariakos. To wyspa na Morzu Egejskim. Grecki rząd wydzierżawił ją panu Stantonowi przed kilkoma laty.
— Pani żartuje.
— Ani mi w głowie żarty. Pan Stanton całkiem jednoznacznie określił miejsce spotkania.
Z trudem otrząsał się ze zdumienia.
— Ależ to niewiarygodne! Mam jechać na jakąś grecką wyspę? Przecież to szaleństwo. Dlaczego nie może się ze mną spotkać w Londynie?
Sekretarka Stantona nie należała do osób, które łatwo ustępują. Gdyby nie ton, można by jej odpowiedź uznać za reprymendę.
— Pan Stanton rzadko teraz odwiedza Londyn — powiedziała łagodnie. — Kariakos to obecnie coś w rodzaju jego stałej rezydencji. Oczywiście latem. Zimę woli spędzać w St Moritz.
Tom wolał spędzać zimę w St Pancras i zakomunikował jej to. Czemu miałby się hamować? Stanton nic dla niego nie znaczył. Nie odczuwał potrzeby imponowania Stantonowi. Irytowało go jego natręctwo. Wszystko szło dobrze, dopóki nie wmieszał się w to Maurice Stanton. Tom żałował, że zgodził się z nim spotkać. Powinien był odmówić. Byłby odmówił, gdyby miał choć cień pomysłu na to, co dalej robić. Ale rezygnację złożył tak nagle, że nie starczyło mu czasu zastanowić się nad przyszłością.
Sekretarka Stantona miała dar przekonywania równy temu, jaki posiadał jej chlebodawca.
— Przecież wasze spotkanie nie musi trwać długo — uspokoiła Toma. — Możemy tam pana podrzucić samolotem we wtorek i odwieźć z powrotem w środę, jeśli zależy panu na czasie.
Ten lot odrzutowcem kojarzył się Tomowi z filmami o Jamesie Bondzie. Przelot prywatnym samolotem był dla niego nowym doświadczeniem, tym bardziej że miał go do swojej wyłącznej dyspozycji, gdyż bez wątpienia learjeta wysłano tylko po niego. Proporcja jeden pasażer na dwóch pilotów raziła jego duszę księgowego, lecz komfortowi sześciomiejscowej kabiny nie można było niczego zarzucić. Dywan był gruby na dwa cale, wnętrze wyłożone boazerią z polerowanego mahoniu. Wystrój sprawiał wrażenie komfortu i dyskretnej elegancji. Po obu stronach marmurowego stolika stały naprzeciw siebie półkoliste fotele, co przypominało foyer ekskluzywnego klubu.
Kiedy się wznieśli w powietrze, do kabiny wszedł młodszy pilot, by podać kawę. Wcześniej, na Heathrow przedstawił się jako Gregg Richards. Mówił z akcentem przypominającym z lekka australijski. Był mniej więcej w wieku Toma, lecz na tym podobieństwo się kończyło. Tom był wysoki, mierzył sześć stóp i dwa cale, podczas gdy Richards był tak niski, iż Tom zaczął się nawet zastanawiać, czy wzrost nie stanowi warunku przyjęcia do zawodu lotnika. Tom był szatynem, Richards miał włosy jasne, z przedwcześnie postępującą łysiną, co stało się widoczne, gdy zdjął czapkę.
— Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze? — zapytał. — Może szampana albo szkocką?
Tom potrząsnął przecząco głową. Odłożył egzemplarz „Financial Timesa" na dobrze zaopatrzoną w czasopisma półkę. Znajdowała się tam większość tytułów brytyjskich dzienników, a także najświeższe wydanie „Time'a", „Newsweeka", „Economista". Czytania co najmniej na tydzień, pomyślał popadając w zadumę nad polityką finansową Stantona, który w ogóle nie liczy się z pieniędzmi.
— Proszę tylko kawę — powiedział Tom sadowiąc się wygodnie w fotelu. — O której będziemy na miejscu?
Richards nie usiadł, choć w kabinie było pięć wolnych miejsc. Zachowywał się z pogodną usłużnością, bez cienia służalczości.
— Lądujemy w Atenach w południe — odparł. — Obiad dla pana zamówiłem w Pireusie. — W uśmiechu pilota pojawiło się jakby poczucie winy. — Nikt nie przyjeżdża do Grecji dla tamtejszej kuchni, ale znam jedno dobre miejsce. Prowadzi je niejaki Constantin. On się panem zajmie, a ja w tym czasie przygotuję „Helenę".
— „Helenę"?...
— To nasz hydroplan. Stoi teraz w Pireusie.
Tom był przekonany, że lecą prosto na Kariakos. Richards zaprzeczył.
— Niestety, nie. Nie ma tam pasa startowego. Kariakos jest niewielką wyspą. Wydaje mi się, że pan Stanton pragnie zachować przyrodę w stanie nienaruszonym. Kiedyś chcieliśmy go namówić na kupno helikoptera, ale odmówił. Woli „Helenę" albo „Afrodytę".
Tom uniósł brwi.
— Czy „Afrodyta" to też hydroplan?
— Nie. To jego jacht. Widzę, że nie miał pan jeszcze okazji go obejrzeć.
Tom potrząsnął przecząco głową.
— Coś wspaniałego! Osiemdziesiąt stóp długości. Prawdziwy jednożaglowy statek oceaniczny. Robi dwadzieścia węzłów i ma wszelkie możliwe bajery. — Richards dał się porwać entuzjazmowi, co sprawiło, że ubyło mu jakby lat, tak że wyglądał teraz na dziewiętnastolatka. Ale natychmiast przypomniał sobie o swoich obowiązkach.
— Kariakos leży w odległości godziny lotu od Pireusu — wyjaśnił. — Tak więc, odliczając trochę czasu na pana obiad i pobieżny przegląd, jaki będę musiał przeprowadzić na „Helenie", dotrzemy na miejsce około trzeciej po południu.
Tom odetchnął. Opuściła go już wściekłość spowodowana złożeniem rezygnacji. Trudno być agresywnym w obecności profesjonalisty o tak nienagannych manierach, a komfortowy lot miał w sobie coś kojącego. Luksus nadal był dla Toma nowością, wciąż odczuwał wobec niego nieufność. Miał zasadę, że z luksusem jest tak jak z dobrą whisky: można z niego korzystać, ale należy zachować miarę. A Stanton bez wątpienia nie zna umiaru — te jego odrzutowce i oceaniczne jachty! Jeżeli Richards postawił sobie za cel rozpalić w Tomie zawiść, to zamysł spalił na panewce. Tom zawsze był nieufny wobec ludzi zbyt ulegającym własnym słabościom, a Stanton, widać, folguje swym kaprysom bez żadnego ograniczenia. Tom nic o nim właściwie nie wiedział i nie znał nikogo, kto cokolwiek by o nim słyszał.
Odmówił śmietanki do kawy. Postanowił wyciągnąć z Richardsa więcej wiadomości o Stantonie.
— Nie miałem jeszcze okazji spotkać się z panem Stantonem — zaczął. — Co to za człowiek?
— Jest niezwykły. Niepowtarzalny!
— Jak należy to rozumieć?
Richards rzucił poprzednie słowa bez namysłu. Teraz twarz mu pociemniała z zakłopotania. Przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć, aż wreszcie rzekł:
— On inaczej patrzy na życie. Kieruje się własną filozofią.
Zaintrygowany Tom dalej naciskał na Richardsa, ale pilot miał świadomość, że i ostatni komentarz był trochę nie na miejscu.
— Niedługo pozna go pan osobiście — odparł wzruszając lekko ramionami. — My zresztą również nie widujemy go zbyt często. Większość czasu spędzamy dowożąc i odwożąc gości. Pan Stanton rzadko kogo odwiedza. To inni przyjeżdżają do niego.
Nie powiedział nic więcej i wrócił do kabiny, pozostawiając Toma z poczuciem winy, że zadał za dużo pytań. Tom był poirytowany tą świadomością. „Do diabła, chciałem się tylko dowiedzieć czegoś, co pomogłoby mi go rozgryźć" — pomyślał. Nazwiska Stantona nie znalazł w Who's Who. Rozpytywał o niego już wcześniej, ale nie znalazł nikogo,, kto mógłby udzielić informacji. Przeczesując palcami włosy, Tom usiłował raz jeszcze odgadnąć intencje Stantona. Ten człowiek zadał sobie tyle trudu. I poniósł już spore wydatki. „Wszystko na nic, jeśli ma zamiar nakłonić mnie do powrotu do Bolton Automation, na nic jego zakusy, nic mnie do tego nie skłoni."
Aż do końca minionego tygodnia Bolton Automation było całym życiem Toma Lamberta. Mówiąc bardziej dokładnie: spędził tam siedem lat życia. Siedem lat znoju i łez — uwieńczonych triumfem. Nie zdając sobie z niczego sprawy, zatrudnił się w przedsiębiorstwie, które stało na skraju bankructwa. Miał dwadzieścia jeden lat i od razu otrzymał stanowisko zastępcy głównego specjalisty od spraw finansowych. Wielka sprawa, tak wtedy myślał. Już po tygodniu wiedział, ze firma stacza się po równi pochyłej. Po miesiącu przedstawił swój pierwszy raport dotyczący reorganizacji. Naszły go wspomnienia, a z nimi poczucie, że wszystko to minęło bezpowrotnie. Rana wciąż jeszcze była świeża.
Przed siedmiu laty nawet nazwa firmy była inna — The Bolton Typewriter Company Ltd — czołowy brytyjski producent maszyn do pisania i sprzętu biurowego. Tak przynajmniej głosił napis na firmowym papierze. Wszystko to kłamstwo. Cały ich sprzęt był przestarzały i coraz bardziej nie dorównywał konkurencji. Firma ciągnęła duże zyski zaraz po wojnie, ale tylko do czasu, dopóki przemysł niemiecki nie stanął na nogach. Wkrótce po pierwszych volkswagenach ruszyła produkcja maszyn do pisania i innych urządzeń biurowych. Znacznie lepszych od tego, co wytwarzano u Boltona. Potem nastała ofensywa Amerykanów, z IBM na czele. Tom eksploatował się do granic możliwości. W biurze żartowano, że jest jak zaraza, nic się przed nim nie uchroni. Ale dla Toma to nie były żarty. Wkładał w pracę całą duszę.
Stworzył projektantom lepsze warunki do opracowywania bardziej funkcjonalnych, lepiej się prezentujących maszyn do pisania, sumatorów, kalkulatorów...
Rozmyślania nad przeszłością popsuły Tomowi tylko humor. Wszystkie te lata spędzone w halach produkcyjnych, tygodniami ciągnące się pertraktacje z dealerami, by namówić ich do rozprowadzania sprzętu Boltona, niezliczone narady, na których zastanawiano się, jak przemienić straty w zyski... A wszystko po to, by w końcu cichcem sprzedać przedsiębiorstwo. Na wspomnienie tego Tom aż zatrząsł się z oburzenia.
Właściciele sprzedali przedsiębiorstwo firmie Excel Machines. Toma nikt nie spytał o zdanie. Dowiedział się o tym dopiero, gdy w jego biurze pojawili się pierwsi ludzie z Excela. Gotując się ze wściekłości, bez zastanowienia złożył natychmiast wymówienie. Następnego dnia zadzwonił do niego Maurice Stanton. Tom pomyślał wówczas, że właścicielem Excela jest sir Bernard Edwards, ponieważ Edwards był prezesem zarządu. To on pisywał pompatyczne artykuły do „Timesa", on stwarzał wokół siebie aurę właściciela firmy.
— Otóż nie — stwierdził w rozmowie telefonicznej Stanton. — Firmę założył mój ojciec, a ja zawsze miałem pakiet kontrolny jej akcji.
Tom sprawdził w rejestrze firm, czy taki tam figuruje. Kim w takim razie jest Stanton? Ma niewielkie biuro przy Jermyn Street, sekretarka jednak okazała się uosobieniem dyskrecji.
— Pan Stanton prowadzi różne interesy w Europie — powiedziała tylko, i żadna siła nie skłoniłaby jej do ujawnienia więcej szczegółów.
Tom węszył, gdzie mógł. Excel powstał rzeczywiście w roku 1880, rozsądnie więc było przyjąć, że ojciec Stantona, który założył firmę, już od dawna nie żyje, a syn musi być co najmniej w wieku średnim. Tom nie potrafił niczego więcej się dowiedzieć.
Stanton jest właścicielem jachtu. Prawdziwie oceanicznego jachtu. I do tego jeszcze tej greckiej wyspy. Tom usiłował sobie wyobrazić, z jakiego rodzaju człowiekiem przyjdzie mu się spotkać. Przyszedł mu na myśl Onassis, grecki potentat żeglugowy. On też ma jachty i jakąś grecką wyspę. Ale Onassis cieszy się szerokim rozgłosem, podczas gdy Tom nie przypominał sobie choćby najmniejszej wzmianki o Stantonie w gazetach.
Nie chcąc o nim dłużej myśleć, Tom jął zastanawiać się nad przyszłością. Będzie musiał znaleźć nową pracę. To całe spotkanie jest tylko stratą czasu. Zaczął się niecierpliwić, chciał to już mieć za sobą. „Powiem Stantonowi, co o nim myślę, i wracam do Londynu — doszedł do wniosku. — Trzeba będzie wszystko zacząć od początku." Kiedy samolot schodził do lądowania nad Atenami, Tom nie mógł już usiedzieć spokojnie w fotelu.
Patrzył, jak ziemia wychodzi im naprzeciw. Dotychczas wyjeżdżał jedynie do Paryża, trzykrotnie w interesach. Podobało mu się tam, mimo wszelkich różnic, klimat ten sam, co w Londynie, deszcz padał w czasie każdego z jego pobytów. Kiedy teraz odrzutowiec znalazł się nad Atenami, największym zaskoczeniem dla Toma było tutejsze światło. Nie to, że mocno paliło słońce. Spodziewał się intensywnego nasłonecznienia. Zdumiał go raczej szczególny charakter światła, które w niczym nie przypomina nawet najbardziej słonecznych dni na północy Europy. Powietrze było tak przezroczyste, że aż się skrzyło. Mozaika dachów lśniła w słonecznym blasku, który uwypuklał każdy detal architektury. Oślepiała biel kamieni na liczących setki lat budowlach. Wbrew sobie, Tom był pod wrażeniem tego widoku. To nie ma nic wspólnego ze Stantonem, mruknął do siebie, nie chcąc pozwolić, by coś niezwiązanego z tym facetem zakłóciło mu myśli.
Za oknem ziemia przesuwała się w gwałtownie, Tom z zaciekawieniem patrzył na zbliżające się budynki lotniska. Niewiele wiedział o Grecji, zarówno starożytnej, jak i współczesnej. Zaabsorbowany pracą, nawet polityce brytyjskiej poświęcał mało czasu. Czytywał jednak prasę i orientował się, że jakiś czas wcześniej w Grecji miał miejsce przewrót wojskowy. Władzę przejęło trzech średniej rangi oficerów. Tom usiłował mgliście sobie wyobrazić, jak wygląda życie pod rządami wojskowej dyktatury. Pamiętał, co sekretarka Stantona powiedziała o wyspie Kariakos: „Grecki rząd wydzierżawił mu ją przed kilkoma laty". „Przed kilkoma laty" to chyba jeszcze wtedy, zanim pułkownicy przejęli władzę. Ale Stanton pozostaje tam nadal...
Kiedy samolot przestał kołować i zatrzymał się, do kabiny pasażerskiej wrócił Richards, a w chwilę po nim kapitan Masters. Starszy od Richardsa i chyba z cal wyższy Masters prezentował podobny typ człowieka — jego uprzejmość szła w parze z budzącym zaufanie profesjonalizmem. Starając się ich jakoś otaksować, Tom doszedł do wniosku, że pracują dla Maurice'a Stantona, ponieważ dobrze im płaci i podoba im się ta praca, a nie dlatego, że nie mają innego wyboru.
Podczas gdy Richards otwierał drzwi i opuszczał schodki, Masters poinformował Toma, że on pozostanie na lotnisku.
— Gregg podrzuci pana do Pireusu, a potem na Kariakos — powiedział, dodając coś w rodzaju przeprosin: — Przykro mi, lecz „Helena" jest nieco hałaśliwa, ale to stara niezawodna latająca łajba. Będzie pan miał w drodze piękny widok na wyspy, panie Lambert.
— Dziękuję za przyjemny lot.
Ledwie wymówił te słowa, nasunęła mu się pewna myśl:
— Czy jutro również pan odwiezie mnie z powrotem do Londynu? — spytał.
Wyraz zaskoczenia przemknął po twarzy Mastersa, ale nie ulegało wątpliwości, że Masters jest zdumiony tym pytaniem. Bardzo szybko się zreflektował:
— Odwieziemy pana, gdy tylko zechce pan wyjechać, panie Lambert. — Masters uśmiechnął się szeroko, miał przyjazny i ciepły wyraz twarzy, którym jednak nie zwiódł czujności Toma.
Tom już był pewny, że Mastersowi nic nie wiadomo o rychłym powrocie. Zapatrzył się przed siebie. Dobrze pamiętał, co mówiła sekretarka Stantona: „Podrzucimy tam pana we wtorek i przywieziemy z powrotem we środę, jeśli zależy panu na czasie". Spotkanie to pomysł Stantona, a nie Toma Lamberta. Tom tylko wywiązywał się ze swojej części umowy, a tych „kilka godzin" i tak już się bardzo rozciągnęło w czasie. Dla Toma Lamberta najważniejszą sprawą jest teraz szybki powrót do Londynu. Musi przecież zarabiać na życie.
— A więc do jutra! — powiedział wychodząc za Richardsem z samolotu.
Masters skłonił się uprzejmie. Trudno było stwierdzić, czy ten ukłon oznacza potwierdzenie jutrzejszego powrotu, czy też jest zwykłym kurtuazyjnym pożegnaniem.
Fala gorąca uderzyła Toma, gdy tylko opuścił pokład learjeta. Kiedy zszedł po trapie, poczuł, że rozżarzona płyta lotniska przepala mu niemal podeszwy butów. Kołnierzyk koszuli stał się nagle za ciasny, a wełniane ubranie przybrało w dwójnasób na wadze. Pilot prowadził go do jeepa zaparkowanego na skraju przedpola hangaru. Z zadowoleniem rzucił torbę Toma na tylnie siedzenie.
— Niech się pan nie martwi, panie Lambert. Na lotnisku nigdy nie ma cienia. Niech pan wskakuje. Już wkrótce znajdzie się pan w znacznie przyjemniejszym otoczeniu.
Tom padł ciężko na siedzenie obok kierowcy, a Richards uruchomił silnik. Kiedy odjeżdżali, Tom rozejrzał się wokół. Nad płytą lotniska powietrze aż drgało, zmrużył oczy patrząc na zniekształcony falą żaru obraz. Learjet zatrzymał się z dala od głównego terminalu. Duże pasażerskie liniowce z charakterystycznymi znakami przewoźników stały po drugiej stronie terenu lotniska. Wokół nich tłoczyli się pasażerowie i cysterny z paliwem, wyglądali z tej odległości jak zabawki w otoczeniu liliputów. W głębi widniały budynki części recepcyjnej, do których (jak sądził Tom) będą musieli podjechać. Zdziwił się widząc, że Richards skręca w przeciwną stronę. Jechali boczną drogą wzdłuż ogrodzenia. Nawierzchnia była tu wyboista i jeep raz po raz zarzucał na jakiejś nierówności. Tom mocno przytrzymał się deski rozdzielczej. Jechali podskakując i huśtając się przez dwieście jardów. Następnie skręcili w lewo, w stronę niewielkiej bramy wyjazdowej. Szlaban w biało-czerwone pasy zagradzał drogę. Obok stał barak z prefabrykatów. Richards zwolnił niemal do zera i przycisnął klakson. Natychmiast otworzyły się drzwi baraku. Wyszedł mężczyzna w rozpiętej pod szyją koszuli, a za nim żołnierz z karabinem na ramieniu. Ich twarze rozjaśniły się na widok Richardsa, dobrze go widać znali. Żołnierz zasalutował, a mężczyzna w rozchełstanej koszuli podbiegł, by podnieść szlaban, i zawołał głośno do Richardsa, który mu odpowiedział po grecku i pomachał na pożegnanie ręką. Po chwili byli już na drodze prowadzącej do Aten. Tom dziwił się, że tak łatwo wszystko poszło — żadnej kontroli paszportowej, żadnego sprawdzania bagażu, z dala od kłębiących się tłumów. Był to przekonywający dowód na to, że warto podróżować luksusowym prywatnym odrzutowcem.
Tom niewiele wiedział o Atenach. Cała ta część historii dotycząca starożytnej kultury nie docierała do niego. Akropol czy Partenon to były dla niego tylko puste nazwy, które jak przez mgłę pamiętał jeszcze z lekcji w szkole. Obecnie dominującym wrażeniem były skąpane w słońcu, zatłoczone ulice, białe koszule, ciemne okulary, gołe, opalone ramiona, ruch uliczny i hałas, rwetes, tumult. I wojsko. O wiele więcej żołnierzy niż kiedykolwiek można zobaczyć na ulicach w Londynie.
Richards prowadził niedbale, jedną rękę trzymał na kierownicy, drugą gestykulował, pokazując zabytki — robił to z gorliwością przewodnika. Tom nadal był zatopiony w myślach, dręczył go wyraz twarzy Mastersa. Był niemal pewny, że Masters nic nie wie o rychłym powrocie do Londynu. Przypuszczał, że Masters zdaje sobie sprawę, gdzie Tom znajdzie się następnego dnia, a z pewnością nie był to Londyn. To podejrzenie irytowało Toma, choć w gruncie rzeczy nie śpieszyło mu się do Anglii. Nie miał żadnych konkretnych planów, z nikim nie był umówiony, ale nie lubił ludzi, którzy nie wywiązują się z obietnic. Umowa to umowa i tak musi być. Sekretarka Stantona przyrzekła, że wróci, kiedy zechce, i Tom uznał, że ma prawo domagać się dotrzymania tego przyrzeczenia.
Okazało się, że Pireus to portowe miasto w pobliżu Aten, z dokami zatłoczonymi mnóstwem ciężarówek i samochodów dostawczych. Portowe żurawie huśtając pękatymi siatkami ładunkowymi, opuszczały fracht do czekających sztauerów, których mrowie wylewało się na drogę, utrudniając jazdę. Wokół wznosiły się wysokie sterty skrzyń, panował zgiełk. Richards zwolnił, by omijać pachołki i zwoje lin cumowniczych. Kiedy znów dodał gazu, Tom spytał:
— Czy Stanton ma inne samoloty i zatrudnia więcej pilotów?
Richards nadstawił ucha, by usłyszeć pytanie, i potrząsnął przecząco głową.
— Nie, zatrudnia tylko mnie i Douga Mastersa. — Spojrzał zdziwiony na Toma. — Mam nadzieję, że nie zgłasza pan zastrzeżeń?
— Nie, żadnych. Zastanawiałem się tylko, z kim będę wracać.
Jeżeli spodziewał się, że usłyszy coś, co wyjaśni sprawę jego powrotu, to się zawiódł. Richardsowi udało się uniknąć odpowiedzi. Pochyliwszy głowę, by dojrzeć, co dzieje się przed wlokącym się przed nimi samochodem, wrzucił jedynkę i na wzniesieniu wyprzedził. Dalsza rozmowa była niemożliwa. Wokół ryczały klaksony, wygrażano im pięściami. Richards kwitował to wszystko pogodnym uśmiechem. Następne dwadzieścia minut minęło na mozolnym przebijaniu się przez gąszcz uliczek dzielnicy portowej.
Tom jedną ręką osłaniał oczy od blasku słońca padającego ukośnie miedzy domami, a drugą przytrzymywał się drzwiczek jeepa. Minęli dziesiątki tawern ze stolikami wystawionymi na trotuary, kilka starych kościołów, jakiegoś człowieka prowadzącego osła, który zdawał się zupełnie nie przejmować ruchem samochodów. Na chodnikach widziało się niewielu turystów. Większość przechodniów była Grekami, głównie kobiety, na ogół stare. Ubrane skromnie, głowy owinięte czarnymi chustami, spod których wyglądały ich zasuszone twarze o przenikliwym spojrzeniu. Ktoś inny mógłby się zachwycić tą egzotyką, ale Toma Lamberta cieszyła ona umiarkowanie. Zainteresowanie, jakie rozbudziły w nim Ateny, już słabło. Jak dla każdego biznesmena był dla niego najważniejszy uciekający czas. Od lat ścigał się z czasem, usiłując skrócić terminy produkcji, przyśpieszyć dostawy, ponaglał dłużników, by szybciej oddawali pieniądze, opóźniał zwrot kredytów. Czas był dla niego towarem cennym, nie wolno go było marnować, nawet teraz, gdy odebrano mu Bolton Automation. Życie z zegarkiem w ręku stało się dla Toma drugą naturą.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Richards wjeżdżając jeepem w uliczkę węższą jeszcze od tej, którą minęli. Tom przyglądał się starym murom poznaczonym przez czas i napisy, kiedy samochód raptownie zahamował przy krawężniku. Wcisnąwszy czapkę na głowę, Richards wyskoczył z jeepa, porywając z tylniego siedzenia torbę Toma. — Tutaj nie wolno niczego zostawiać w samochodzie. Złodzieje ukradną nawet koła. Chodźmy, panie Lambert.
Podążając za nim, Tom wszedł na trotuar i wcisnął się w jakieś drzwi osłonięte zasłoną z koralików. Znaleźli się w przepastnej sali z kilkoma nakrytymi białymi obrusami stolikami na kamiennej posadzce. Była to tawerna. Z zawieszonego naprzeciw wejścia balkonu wlewały się potoki światła. Wiekowy wentylator mieszał powietrze. Tylko jeden stolik był zajęty. Siedziało przy nim trzech mężczyzn, którzy na widok przybyszy unieśli podejrzliwie głowy. Najmłodszy zerwał się widząc Richardsa, lecz jego towarzysze pociągnęli go z powrotem na krzesło. Ciemnowłosa kobieta o oliwkowej karnacji cery, szczupła i atrakcyjna, przestała nalewać wino z oplecionej butelki, a jej oczy zwęziły się. Na lewo ciągnął się kontuar, przy którym stał jeden z najbardziej zwalistych mężczyzn, jakiego Tom kiedykolwiek widział.
— Constantin! — Richards hałaśliwie powitał gospodarza, przerzucając torbę z prawej reki do lewej, by się przywitać.
Wyraz zdumienia na twarzy grubasa przemienił się w przyjacielski uśmiech.
— Ależ to Gregg!
Dostrzegłszy plamy potu na koszuli pilota, Tom doszedł do wniosku, że jego własne ubranie wygląda podobnie. Po skwarze na zewnątrz i pyle drogi, delektował się chłodnym powietrzem. Stał na uboczu czekając, aż Richards go przedstawi. I nagle jego dłoń znalazła się jak w imadle.
— Witamy — zawołał promiennie Constantin — witamy w Pireusie!
...
BogiM