Siesicka Krystyna - Czas Abrahama,.doc

(634 KB) Pobierz
CZAS ABRAHAMA

CZAS ABRAHAMA

 

Krystyna Siesicka

CZAS ABRAHAMA

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza

OPRACOWANIE GRAFICZNE: MARIAN MURAWSKI

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1974

ttijm

 

I

O zmierzchu oczy Jonatana zapalały się zielonym światłem. Dziwny był to kot. Nieprzystępny, opanowany, siedział zwykle w poczekalni doktora i straszył pacjentów. Nie miał w sobie żadnej miękkości ani kociego wdzięku. Jonatan nie chodził, Jonatan kroczył. Nie patrzył, tylko spoglądał. Gorzej, bo on nawet nie miauczał. Od czasu do czasu otwierał pyszczek, widać było jego różowe podniebienie, podwinięty do tyłu języczek i szereg drobnych^ ostrych zębów. W tych momentach miał minę miauczącego kota, ale była to tylko mina, bo nie wydawał przy tym żadnego głosu. Jak wszystkie syjamskie koty odznaczał się wybitną urodą, ale...

Właściwie było w nim coś odpychającego. Pacjenci o silniejszych nerwach, ci którzy potrafili nie myśleć o tym, że za chwilę mają usiąść na fotelu dentystycznym, usiłowali czasami nawiązać z Jonatanem jakąś bliższą, serdeczniejszą znajomość. Ale to było daremne. Bił w podłogę puszystym ogonem i ostrym, pogardliwym spojrzeniem odpowiadał na każde kici-kici. Jego ulubionym miejscem był kąt pomiędzy gabinetem doktora a drzwiami prowadzącymi w głąb mieszkania.

Te drzwi fascynowały pacjentów nie mniej niż posągowy Jonatan. Zwykle bywały zamknięte, jednak przez szkło tłoczonej szyby dostrzegało się zarysy sprzętów i poruszającej się między nimi postaci. Dla kogoś, kto przychodził tu po raz pierwszy, sylwetka ta była niemożliwa do odczytania. Jedynie stali bywalcy wiedzieli, jak interesującą dziewczyną była córka doktora Serafina. Ci znali także zwyczaje panujące w tym domu i punktualnie o godzinie piątej spoglądali wyczekująco w kierunku drzwi. Wiadomo było, że za chwilę uchylą się lekko i Anna Serafin przejdzie przez poczekalnię niosąc na małej tacy filiżankę gorącej, czarnej kawy.

Wszystkie te cechy, które od wieków przypisuje się kotom, a których tak zupełnie nie posiadał przekorny Jonatan, już na pierwszy rzut oka można było odnaleźć w tej dziewczynie. A więc zwinność ruchów, ich wdzięk, bystrość spojrzenia i przymilne pochylenie głowy, z którym Anna, wchodząc do poczekalni, mówiła „dzień dobry" pacjentom. Wiadomo było, że teraz nastąpi przerwa w przyjęciach. Anna stawiała tacę na stoliku, zdejmowała z wieszaka biały fartuch i stukała do drzwi gabinetu. Najczęściej doktor Serafin wpuszczał ją od razu, jednocześnie żegnając tego, kto właśnie teraz kończył wizytę. Czasami jednak nie udawało mu się przerwać pracy punktualnie o piątej. Wtedy siedzący na fotelu pacjent mógł kątem oka obserwować Annę. Przykrywała kawę spodeczkiem, składała rozłożone na biurku notatki. Później wyjmowała z oszklonej szafki lśniący sterylizator i wkładała do niego używane już tego dnia narzędzia. Stawiała je na włączonej maszynce i podchodząc do stolika wprawnym okiem oceniała zawartość szklanego słoja na ligninę. Często uzupełniała jej brak tamponikami, które długimi szczypcami wyjmowała z metalowego pudła. Jeżeli dostrzegła na sobie zaciekawione spojrzenie pacjenta, odwdzięczała się uśmiechem, zabawnie przygryzając dolną wargę równymi, białymi zębami. Doktor spoglądał na nią wzrokiem pełnym ojcowskiej dumy.

Kiedy wreszcie zostawali w gabinecie sami, podchodził do Anny i całował na dzień dobry jej różowy policzek. — Co tam w szkole, córeczko? To pytanie zadawał jej niezmienne od dziesięciu lat i niezmiennie Anna odpowiadała: .   — Wszystko w porządku, tatusiu...

Później doktor Serafin siadał przy biurku, pił swoją kawę, a Anna wycierała szkło podręcznego stolika watą ze spirytusem, ustawiała w dwóch rzędach małe buteleczki z lekarstwami, przestrzegając ustalonej kolejności.

Przestrzegając ustalonej kolejności. Chyba właśnie ten zwrot charakteryzuje najlepiej nie tylko ład panujący na podręcznym stoliku doktora, ale także system, według którego żył i który narzucał również swojej córce. Podporządkowanie się temu nie było łatwe dla Anny. Samą konieczność obowiązkowego przebywania w domu codziennie o godzinie piątej odczuwała jako formę pewnego przymusu, a przecież był to zaledwie jeden fragment dnia, w którym wszystko musiało się dziać według stałego planu. Przed całkowitą monotonią ratowały Annę godziny od drugiej do czwartej. Był to czas, którym mogła dysponować sama, i dopiero wieczorem ojciec pytał, jak go spędziła.

—  Dziś byłam na spacerze w Saskim Ogrodzie, tatusiu! Nie masz pojęcia, jak tam jest teraz pięknie! Każde drzewo innego koloru, liście na trawnikach, na ścieżkach...

—  Sama poszłaś?

—  Nie. Byliśmy całą paczką.

Doktor Serafin uśmiechnął się pobłażliwie, spoglądał na zegarek i sygnalizował:

—  Już jest siódma!

O siódmej Anna stawiała wodę na herbatę i nakrywała stół do kolacji.

*

Kuba Lorentowiez kończył właśnie lekcję rysunku. Profesor Kolczycki, z racji wiecznej chrypki nazywany Armstrongiem, dogadywał mu zgryźliwie:

—  Ty, kochasiu, nigdy do niczego nie dojdziesz, jeżeli będziesz się ciągle tak spieszył! Ty, kochasiu, musisz sobie zapamiętać, że pośpiech zabija koncepcję!

—  Zapamiętam sobie, panie profesorze! — obiecał Kuba szukając w przedpokoju wiatrówki.

—  Tyś swoje wdzianko zostawił w kuchni! — przypomniał mu Armstrong. — Ty, kochasiu, jesteś zupełnie rozstrzelony! U ciebie co innego robi głowa, co innego ręce! I dlatego spaskudziłeś ten ostatni rysunek. Nie umiesz się skoncentrować, kochasiu. Ja się tym bardzo martwię! — zakomunikował Armstrong ze szczerym żalem w głosie.

Kuba włożył kurtkę i wsunął rękę do kieszeni szukając chustki do nosa. Chustki nie znalazł, ale z przerażeniem wyciągnął nylonową siatkę na zakupy.

—  Chleb! — uprzytomnił sobie nagle. — Idąc do pana miałem kupić pieczywo.

Spojrzał na zegarek. Było po siódmej.

—  Leć, kochasiu, może jeszcze gdzieś dostaniesz! — ponaglił go Armstrong.

Sprawa wyglądała beznadziejnie, wszystkie sklepy zamknięte, a w Delikatesach dział z pieczywem świecił pustymi półkami. Kuba wrócił do domu z niewyraźną miną.

—  Och, Kuba, nareszcie! — usłyszał entuzjastyczny okrzyk Pietruszki.

—  Zapomniałem o chlebie! — przyznał się wchodząc do kuchni. — Mama mnie chyba zabije.

Pietruszka siedział na stole i łyżką wygrzebywał resztki dżemu z wysokiego słoika.

—  Mama cię nie zabije, bo mamy nie ma! Tata wrócił wcześniej i poszli razem do babci.

Mama powiedziała, że masz zrobić dla nas kolację, posłać łóżka i dopilnować, żebym się umył. Ale to ci odpada, bo ja się już umyłem!

—  Tyś się umył? A to? Te łapy w dżemie? A to? Ten lepki nos? A te kolana w atramencie. Jesteś brudny jak prosię. Idź do łazienki, a ja pomyślę, co by tu zrobić na kolację!

—  Ale pospiesz się, bo ja jestem głodny! — zawołał Pietruszka zsuwając się ze stołu.

—  Pośpiech zabija koncepcję... — mruknął Kuba otwierając lodówkę. — Gorzej, bo ja nawet koncepcji nie mam! Chyba ci ugotuję kaszy na mleku.

Zwymiotuję! — uprzedził Pietruszka lojalnie.

—  Dam ci złotówkę, jeżeli nie zwymiotujesz! — zaproponował Kuba.

—  Dwa.

—  Dobra, dam ci dwa, jeżeli nie zwymiotujesz i pościelesz łóżka!

—  Trzy! — podwyższył natychmiast Piotr. —t Trzech to ja sam nie mam! — obruszył

się Kuba. — Chcesz dwa?

—  Ale kasza ma być bez supłów — zakomunikował Pietruszka i poszedł do łazienki.

Kuba postawił mleko na gazie. Sam był głodny, a nie lubił kaszy. Musiał ją jednak zjeść i to zjeść za darmo. Zajrzał do pokoju rodziców. Wychodząc w czasie jego nieobecności, lubili zostawiać mu zabawne kartki z odpowiednimi instrukcjami. Przekręcił kontakt, uśmiechnął się. „Bałaganiarze!" — pomyślał. Ich pokój wyglądał zawsze tak samo: dwie maszyny do pisania, jedna na biurku ojca, druga na małym stoliku matki. Dwa maszynopisy upstrzone granatowymi cętkami poprawek. Na pewno wrócą od babci późno i gdzieś około pierwszej zaczną znowu koncert na cztery ręce. Ale Kuba i Pietruszka umieli spać przy akompaniamencie stuku maszyn, który, dobiegał z sąsiedniego pokoju. Na biurku ojca Kuba znalazł kartkę.

Kuba! Poszliśmy do babci, bo dzwoniła, że ma na kolację pierożki z kapustą. Przyniesiemy Wam w garnuszku, przysięgamy! Umyj Pietruszkę, bo on ma jutro gimnastykę. Zadania z matematyki ja też nie umiałem rozwiązać! Całuję.

Tata

Kuba zgasił światło i poszedł do łazienki, Pietruszka stał w ubraniu przed umywalnią i dłubał w uszach zwilżonymi palcami.

—  Rozbierz się — zdecydował Kuba — musisz się wykąpać!

—  A kasza?

—  Potem. Tylko spiesz się, Pietruszka, bo ja mam jeszcze trzy zadania z matmy do zrobienia!

—  A dasz mi poczytać w łóżku?

—  Dam.

Kasza była z grudkami, ale Pietruszka zjadł i nie zwymiotował.

Smolik miał rację. Kuba Lorentowicz zrobiłby to najlepiej. Jednakże przed Lorentowiczem siedziała Anna Serafinówna i Kuba był nawykowo zajęty obserwowaniem jej karku i opalonej, zgrabnej szyi. W ogóle nie słyszał słów Smolika:

—  Uważam, Lorentowicz, że mógłbyś zrobić dekorację na rocznicę Rewolucji Październikowej!

Kuba oprzytomniał.

—  We czwartek mamy klasówkę z matematyki, panie profesorze! Muszę powtórzyć materiał i naprawdę nie będę miał czasu na zabawę!

—  Ja ci wcale nie proponuję zabawy! — zauważył Smolik ironicznie. — Mógłbyś wykonać dekorację w ramach pracy społecznej.

—  To się tylko tak mówi! Jak dostanę dwóję z matmy, wtedy usłyszę, że powinienem robić zadania z algebry, a nie dekorację.

Kuba usiadł. Smolik bezradnie rozejrzał się po klasie.

—  Czy doprawdy nikt nie chce się tego podjąć?

Doprawdy nikt nie chciał. Serafinówna spojrzała w bok i Kuba obserwował teraz jej profil.

A Smolik mówił. Najpierw spokojnie, potem coraz bardziej zapalczywie. Nie udawało mu się uciec od frazeologii, chociaż usiłował mówić własnymi słowami, naświetlając sprawę Rewolucji nie tylko od strony efektów politycznych, ale przede wszystkim...

Serafinówna wpatrzyła się w prostokąt nieba za oknem, Kuba oderwał wzrok od delikatnych rysów jej twarzy. Przewidywał, że za chwilę Smolik zacznie mówić o spuściźnie. „Jeżeli nie będzie dziś mówił o spuściźnie, zrobię mu dekorację na całą ścianę! — ślubował sobie Kuba. — Ale jeżeli chociaż raz użyje słowa «spuścizna», zostanie na rocznicę Rewolucji z gazetką ścienną, którą mu Kosakówna wyklei z wycinków!" Przyczaił się, pilnie śledząc każde słowo Smolika.

—  A wam się nie chce! Wam się nie chce zrobić nawet dekoracji! — krzyczał polonista.

Był już o krok od spuścizny i Kuba uśmiechnął się. Smolik dostrzegł to.

—  Z czego ty się śmiejesz, Lorentowicz? Co ty widzisz wesołego w fakcie, że pośród trzydziestu sześciu osób nie mogę znaleźć nikogo, kto chciałby poświęcić tej sprawie jeden wieczór? Powtarzam: jeden wieczór! A tamci mogli poświęcać życie, prawda?

—  O, to jest duża różnica, panie profesorze! — Kuba podniósł się z miejsca. — Co innego poświęcać życie dla Rewolucji, co innego wieczór dla dekoracji!

—  Powinieneś się cieszyć, że wymaga się od ciebie tylko tego rodzaju poświęceń! — odparł Smolik szorstko.

—  A ja bym wolał! Słowo daję, że wolałbym zginąć dla idei, niż wymachiwać dla niej nożyczkami!

Klasa milczała. Lubili takie rzeczy. Smolik stał bez ruchu i przez chwilę wpatrywał się w Lorentowicza. Ściągnął brwi nad osadzonymi głęboko oczyma i charakterystycznym dla siebie gestem gładził wygolony podbródek.

—  Potrafię to zrozumieć! — powiedział wreszcie. — Sądzę jednak, że to, co wam przypadło w udziale, ma również dostatecznie wysoki stopień trudności. Kontynuacja bynajmniej nie jest sprawą łatwą. Jeżeli w twoim pojęciu ogranicza się jedynie do machania nożyczkami — szkoda.

Ciągle nie wymawiał słowa spuścizna, chociaż krążył wokół tego pojęcia.

—  No, więc jak? — zapytał. — Zrobisz tę dekorację?                         >

—  Nie!

W takim razie Danka Kosakówna opracuje gazetkę ścienną tematycznie związaną ze sprawą Rewolucji. To ci chyba, Danusiu, nie przysporzy kłopotu ani wysiłku, bo i tak na ciebie wypada przygotowanie gazetki w tym tygodniu! — zakomunikował Smolik sucho. — Michalski, weź swój zeszyt i podejdź do mnie. Jak ci poszło wypracowanie?

Kuba wyrwał kartkę z notesu i przez chwilę zastanawiał się nad projektem dekoracji. Trzeba będzie wyjaśnić klasie, dlaczego ją .w końcu zrobi. Uśmieją się! Wygrana Smolika była przecież zupełnie przypadkowa. A on podyktował właśnie nowy temat i wszedł pomiędzy rzędy. Kuba poczuł na ramieniu jego dłoń.

—  Dlaczego nie piszesz w zeszycie, tylko na jakimś świstku? — zapytał.

Pochylił się nad kartką, na której Kuba szkicował swój projekt. Lorentowicz czuł, jak ręka Smolika stawała się coraz cięższa, przez co automatyczny gest nabierał specjalnej wymowy.

Gdyby Smolik użył słowa spuścizna, wiele spraw potoczyłoby się inaczej.

*

Kuba ubrał się pierwszy i przez chwilę czekał na Ankę. Deszcz nie deszcz, mróz nie mróz — zawsze wracali razem, chociaż Kuba tracił na tym około piętnastu minut. Czasami chętnie wykręciłby się od tego przymusowego niemal spaceru, ale wiedział, że dla Anki byłoby to zaraz problemem.

Wysunęła głowę z szatni.

— Nie mogę znaleźć rękawiczki! Chodź, Kuba, pomóż mi szukać!

Kuba wrócił do boksu. Rękawiczka leżała w przejściu. To było bardzo podobne do Anki. Na pewno ją widziała, może nawet rzuciła sama, tylko po to, żeby znowu zaabsorbować Kubę swoimi sprawami. Myślał o tym bez ironii, ale też bez entuzjazmu.

Tego roku październik był chłodny, lecz słoneczny i na pozór nic jeszcze nie zwiastowało nadejścia zimy z jej pochmurnym niebem i dniami pełnymi nieokreślonej nostalgii. Chociaż liście drzew pożółkły już i coraz ich więcej gromadziło się na wyrudziałych trawnikach, słońce stwarzało złudzenie, że lato ciągle jeszcze trwa, a chłodniejsze powiewy wiatru nie były wcale  takie  przykre.  Anka szła z głową uniesioną do góry i przymrużonymi oczyma.

—  Jak cudownie wieje!

Wskoczyła na krawężnik otaczający pas trawnika. Kuba podał jej rękę, szła pewnie, tanecznym krokiem i dopiero po kilkunastu metrach stanęła przed nieoczekiwaną przeszkodą. Na krawężniku leżała zostawiona przez kogoś teczka. Anka rozejrzała się. Przy wózku z wodą sodową stała dziewczyna.

—  Słuchaj, czy to nie jest ta, która wczoraj przyszła do naszej budy, ta która usiadła z Irką? — Anka pomachała ręką i zawołała przyjacielsko:

—  Agnieszka! Czy to twoja teczka, dziecino? — Agnieszka odstawiła szklankę.

—  Moja. Zostawiłam ją tu, bo ciężka jak nieszczęście. Pokręciłam coś przepisując plan i nabrałam całą masę niepotrzebnych książek! — wyjaśniła podchodząc.

Anka przyglądała jej się uważnie.

— Masz  na  imię  Iwona,  tak?  — zapytała Agnieszka.

—  Nie. Iwona to ta blondynka, która siedzi obok mnie. Ja jestem Anka Serafinówna. A to Kuba. Lorentowicz Jakub! — dodała oficjalnie.

Agnieszka roześmiała się.

—  Tyś to się dał zauważyć! — powiedziała z lekką ironią.

—  Cudowny był, prawda? On tak zawsze ze Smolikiem. Jeszcze ciągle mam w uszach ten

jego   obrażony   głos:   .....co   innego   poświęcać

życie dla Rewolucji, co innego wieczór dla dekoracji..."  Kapitalne!  W którą stronę  idziesz?

—  Mieszkam na Emilii. W tych nowych blokach! — odparła Agnieszka podnosząc teczkę z krawężnika.

—  Idziemy razem — zdecydowała Anka.

—  Kuba, właściwie dlaczego Smolik przyczepił się właśnie do ciebie? — zapytała Agnieszka.

—  Bo interesuje mnie grafika. Smolik o tym wie.

—  I co? Naprawdę nie masz czasu na zrobienie dekoracji? To chyba rzeczywiście sprawa jednego wieczoru!

—  Teraz on już nie może! — wtrąciła się Anka. — Po tej rozmowie ze Smolikiem? Coś ty!

Kuba nie zdążył opowiedzieć w szkole historii ze spuścizną. Zaraz po lekcji wszyscy rzucili się do szatni, nie było okazji.

—  Mylisz się! — powiedział teraz. — Właśnie, że zrobię Smolikowi tę dekorację!

—  Żartujesz chyba!

—  Poważnie.

—  Smolik cię przekonał? — zdziwiła się Anka. — Tą drętwą mową? Nie wierzę!

—  Czy ja powiedziałem, że mnie przekonał? Nic takiego nie mówiłem! — obruszył się. — Zrobię dekorację, ponieważ w tym czasie, kiedy Smolik mówił...

Urwał w połowie zdania i spojrzał na dziewczęta. Przyglądały mu się z nie ukrywaną ciekawością.

—  Przyszedł   ci   do   głowy   jakiś   pomysł,

— Czas Abrahama tak?   —   dopowiedziała   Agnieszka   rozpoczęte przez Kubę zdanie.

—  Tak! — powiedział po chwili wahania. — Myślę, że nawet nie taki zły.

Zatrzymał się i podał Ance teczkę.

—  W związku z tym muszę pojechać do Ce-detu po papier! — stwierdził.

Anka uśmiechnęła się przyzwalająco, chociaż Kuba nie pytał o pozwolenie.

—  Jedź!

Kuba podbiegł do nadjeżdżającego tramwaju. Anka spojrzała na zegarek.

—  Mam jeszcze chwilę czasu! Mogę cię odprowadzić, jeżeli chcesz!

—  Pewnie, że chcę — ucieszyła się Agnieszka — bardzo chcę! Nie masz pojęcia, jak głupio przychodzić do klasy, w której nikogo się nie zna!                                 \

—  Towarzycho jest niezłe — powiedziała Anka. — Ale nie mamy najlepszej opinii w szkole! Ciągle nam coś zarzucają! Jak ci się podoba Kuba? — zapytała nagle.

—  Bardzo! — odpowiedziała Agnieszka spontanicznie. — Ogromnie mi się podoba! Myślę, że nie każdy po takiej rozmowie ze Smolikiem zdecydowałby się...

—  To mój chłopiec! — przerwała Anka i w jej głosie zabrzmiał ton ostrzeżenia.

—  Masz szczęście — przyznała Agnieszka z uznaniem — jest interesujący.

Przez chwilę szły obok siebie bez słowa. Milczenie stawało się coraz bardziej niezręczne i Anka zdawała sobie sprawę, że znowu nie udało jej się pohamować wiecznej zazdrości o Kubę i że Agnieszka z pewnością to dostrzegła.

—  A ty masz jakiegoś chłopca? — zapytała z uśmiechem, którym chciała złagodzić poprzedni swój ton.

—  Tak... — powiedziała Agnieszka odrzucając włosy z czoła. — Mam!

Anka zauważyła w jej spojrzeniu dziwny niepokój. Wyraźnie unikała wzroku Anki, patrzyła to na wystawy sklepów, które właśnie mijały, to na połyskującą w słońcu iglicę Pałacu Kultury. Anka nie zapytała o nic więcej.

Agnieszka odwróciła się. Serafinówna przeszła już na drugą stronę jezdni, ale widać było jeszcze dokładnie jej zgrabną sylwetkę. Wystarczyłoby nabrać powietrza w płuca i głośno zawołać imię. Przez moment walczyła z chęcią spędzenia choćby jeszcze chwili w czyimś towarzystwie. Znowu czekały ją trzy godziny przewlekłej nudy! Myślała o tym otwierając drzwi nowego mieszkania, do którego zdążyła już trochę przywyknąć, ale nie na tyle, żeby czuć się w nim zupełnie swojsko. Weszła do pokoju i otworzyła okno. Dzisiejszy dzień nie był wiele lepszy od wczorajszego. Irka, z którą usiadła, okazała się dziewczyną małomówną i nieskorą do zawierania pospiesznych znajomości. Serafinówna była łatwiejsza i ostatecznie — to właśnie ona pierwsza zaczęła rozmowę, kiedy spotkały się po lekcjach. Ale czyjaś pewność siebie, protekcjonalny ton i swobodny sposób bycia zawsze peszyły Agnieszkę. Właściwie ani Irka, ani Serafinówna nie były w jej typie i trzeba się było liczyć z faktem, że samotność w nowej klasie może potrwać jeszcze długo.

Lorentowicz. Nazwisko nie było obce. Irena jeszcze wczoraj, kiedy Smolik sprawdzał listę na pierwszej lekcji, poinformowała Agnieszkę, że ojciec Kuby jest autorem kryminałów, za którymi wszyscy ostatnio tak szaleli. A jednak to nazwisko kojarzyło się chyba nie tylko z osławioną Chryzantemą.

Nie zdejrnfując płaszcza weszła do kuchni, wypiła szklankę kwaśnego mleka i przerzuciła leżącą na stole gazetę. Nic się nie działo, w każdym razie nic, co mogłoby rozproszyć nudę. Dochodziła pierwsza i Agnieszka przypomniała sobie nagle ranną rozmowę z matką.

— Przyjdź do mnie do szkoły, jeżeli wcześniej skończysz zajęcia, dobrze? Mam wpisać dzieciom zawiadomienia do dzienniczków, mogłabyś mi w tym pomóc! A poza tym najwyższy czas, żebyś w końcu zobaczyła moje maluchy!

Zdumiewająca mama! Broniła się jak lwica, kiedy kierownik nakłaniał ją" do wychowawstwa w pierwszej klasie. A teraz? Maluchy z pierwszej „a" stały się chyba jej prawdziwszymi dziećmi niż Agnieszka! Rzeczywiście, warto pójść do szkoły i obejrzeć sobie z bliska całą tę konkurencję.

—  Pani do kogo? — zapytała woźna, kiedy zadyszana  wbiegła  na  drugie  piętro.

—  Jestem córką pani Bratkowskiej! — wyjaśniła. — Miałam przyjść pomóc mamie w wypisywaniu zawiadomień...

—  A to ładnie! — pochwaliła ją woźna i życzliwie podprowadziła do drzwi z tabliczką „I a".

Agnieszka zastukała i weszła. Czterdzieści pochylonych nad zeszytami głów uniosło się gwałtownie, później dzieci wstały i wyskando-wały uroczyście:

—  Dzień dobry pani!

Było to pierwsze sławne zwycięstwo mamy, którym chwaliła się w zeszłym tygodniu:

—. Wyobraźcie sobie — mówiła przy kolacji — że już ich nauczyłam bardzo wiele rzeczy! Potrafią palcami wyrywać zwierzęta z kolorowego papieru, potrafią czytać piętnaście liter i pisać wszystkie cyrfry! A jak ktoś wchodzi do klasy, wstają z ławek i mówią jednocześnie: — „Dzień dobry pani!"

Istotnie! Agnieszka dostrzegła dumny wzrok matki, odpowiedziała na to wyuczone z takim trudem powitanie i podeszła do stolika.

—  Gdzie są te dzienniczki, mamo? — zapytała trochę onieśmielona ciekawymi spojrzeniami czterdziestu maluchów.

—  Tu leżą. A tu masz tekst zawiadomienia. Usiądź sobie wygodnie! Cieszę się, że przyszłaś, kochanie! No? Czy nie są zachwycający? — dorzuciła szeptem.

Agnieszka   uśmiechnęła   się   i   spojrzała   na klasę. Nie byli wcale zachwycający, kiedy demonstrowali szczerbate zęby. Teraz jeden zwyczajnie dłubał w nosie, drugi drapał się po plecach, a któraś z dziewczynek cicho popłakiwała zakrywając buzię rękoma.

—  Czemu ty płaczesz, Isiu? — zapytała mama podchodząc do małej.

Agnieszka usiadła przy stole i rozłożyła pierwszy dzienniczek. Zanim jednak zaczęła wpisywać zawiadomienie, jeszcze raz spojrzała na matkę. Obejmowała ramieniem tę małą, zasmarkaną beksę i przemawiała do niej czule. Agnieszka nieraz marzyła o takim uścisku, o tonie pełnym tkliwości i pociechy. Widocznie jednak mama wyczerpywała się przed południem.

Machinalnie zaczęła przepisywać tekst z kartki. Jeden dzienniczek, drugi, trzeci...

—  Które z was wie, jakie ptaki odlatują od nas jesienią? — pytała mama.

Wiedziała ruda dziewczynka z warkoczykami i piegowatym noskiem.

—  A jakie przylatują, żeby spędzić z nami zimę?

Wiedział Jacek. Mama była wniebowzięta i Agnieszka pomyślała, że z pewnością wieczorem pochwali ich przed ojcem:

—  Nie wyobrażasz sobie, jaka to jest zdolna klasa!

A może mama miała rację tłumacząc kiedyś Agnieszce, że macierzyństwo zastało ją zupełnie nie przygotowaną do tej roli? Czwarty dzienniczek, piąty... Okładka szóstego zatrzymała na sobie wzrok Agnieszki. Ozdobiona była białą naklejką, na której widniało wykaligrafowane pięknie imię i nazwisko właściciela: Piotr Lorentowicz. Agnieszka spojrzała na dzieci. Uważnie obserwowała twarze chłopców szukając jednej, która może będzie podobna do twarzy Kuby. Tak. Są te same oczy, bardzo niebieskie i wyraziste. Podeszła do matki i zapytała cicho:

—  Mamo, który to jest Lorentowicz? Ten, który siedzi w drugiej ławce?

—  Tak. A co? Przypomniała ci się ta historia z deszczem?

Historia z deszczem nie była jedyną, którą mama opowiadała o Piotrku. Stale dostarczał jej tematów i często przy kolacji... Że też nie skojarzyła sobie wcześniej! Otworzyła dzienniczek na pierwszej stronie, tam gdzie wypisane były dane o dziecku. Imię ojca: Tadeusz. Imię matki: Róża. Zawód ojca literat. Zawód matki: dziennikarz.

Kiedy rozległ się dzwonek i mama pozwoliła wyjść na korytarz, Agnieszka podeszła do Piotra.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin