W RODZINNYM GRONIE - Guy De Maupassant.rtf

(492 KB) Pobierz
W RODZINNYM GRONIE

              Guy De Maupassant

 

             

 

              W RODZINNYM GRONIE

 

             

 

              W RODZINNYM GRONIE

              Guy de Maupassant



              Tramwaj, zdążający do Neuilly, minął bramę Maillot i sunął wzdłuż długiej alei, która dochodzi aż do Sekwany. Zaprzęgnięta do wagonu mała lokomotywa gwizdem rozpędzała przeszkody, wypluwała parę i sapała jak człowiek tracący dech w biegu, a tłoki poruszały się z pośpiesznym szczękiem jakichś żelaznych nóg. Ciężki skwar skłaniającego się ku końcowi dnia letniego padał na ulicę, z której pomimo zupełnego bezruchu powietrza podnosił się kurz biały jak kreda, nieprzezroczysty, gorący i duszny, przylepiający się do spotniałej skóry, napełniający oczy, wnikający do płuc.

              Ludzie wychodzili przed bramy, aby zaczerpnąć powietrza.

              Szyby w wagonie były opuszczone, a wszystkie firanki trzepotały od szybkiej jazdy. Wewnątrz wagonu siedziało niewiele osób, gdyż w te gorące dni sadowiono się raczej na imperiale lub na pomostach. Były tam otyłe damy w farsowych toaletach, typowe mieszczki z przedmieścia, udające niedostępną im wytworność napuszonym dostojeństwem, godnym innego czasu i miejsca. Byli panowie zmordowani pracą biurową, z twarzami pożółkłymi, zgiętymi plecami, łopatkami nieco wystającymi od długiego pochylania się nad biurkiem. Ich niespokojne i smutne oblicza mówiły ponadto o troskach domowych, o nieustannej potrzebie pieniędzy, o zamierzchłych nadziejach już ostatecznie zawiedzionych, albowiem wszyscy należeli do owej armii ludzi gołych jak święci tureccy, a wegetujących oszczędnie w nędznych kamieniczkach ze sztukateriami i jedyną grządką w charakterze ogródka, na zaśmieconej równinie, która ciągnie się wokół Paryża.

              Tuż przy drzwiczkach niski i gruby człowiek, z twarzą obrzękłą, z brzuchem opadającym pomiędzy rozstawione nogi tudzież z orderem na czarnym ubraniu, rozmawiał z wysokim chudzielcem o nieporządnym wyglądzie, mającym na sobie białe i bardzo brudne ubranie z drelichu, a na głowie stary kapelusz panama. Pierwszy z nich mówił powoli, z niejakim ociąganiem się, które niekiedy zdawało się upodabniać go do jąkały. Był to pan Caravan, urzędnik z ministerstwa marynarki., Drugi, były oficer sanitarny ze statku handlowego, zakończył poprzednią karierę osiedliwszy się na rondzie Courbevoie, gdzie wśród ubogiej ludności tej dzielnicy próbował swych mętnych wiadomości medycznych, których mu dostarczyło uprzednie życie awanturnika. Nazywał się Chenet, a kazał tytułować się doktorem. Krążyły niedobre pogłoski o jego moralności.

              Pan Caravan zawsze prowadził normalne życie urzędnicze. Od trzydziestu lat udawał się nieodmiennie co rano do biura tą samą drogą, spotykając o tej samej godzinie i w tych samych miejscach tych samych ludzi, udających się również do pracy. A co wieczór, wracając tym samym szlakiem, odnajdował znowu te same i starzejące się w jego oczach twarze.

              Codziennie, kupiwszy na rogu Faubourg Saint-Honoré gazetę za jeden sous, zaopatrywał się z kolei w dwie bułki i wchodził do ministerstwa z miną winowajcy, który oddaje się w ręce sprawiedliwości. Zjawiał się w biurze z sercem pełnym niepokoju, w ciągłym oczekiwaniu na burę za jakieś niedopatrzenie, którego mógł się był dopuścić.

              Nigdy nie zdarzyło się nic, co by mogło odmienić jednostajny porządek jego życia, albowiem nie obchodziło go nic poza sprawami biurowymi, awansami i gratyfikacjami. Czy to w ministerstwie, czy też w gronie rodzinnym (był bowiem żonaty, poślubiwszy córkę ubogiego kolegi), rozmawiał jedynie o sprawach służbowych. Nigdy jego umysł, obumarły w codziennej i ogłupiającej robocie, nie zdobywał się na myśli, nadzieje i marzenia wybiegające poza ministerstwo. Jednakże gorycz ustawicznie zatruwała jego urzędnicze rozkosze, gorycz spowodowana najazdem intendentów marynarki, blacharzy, jak ich nazywano z powodu srebrnych galonów ― na stanowiska naczelników i ich zastępców. Co wieczór podczas obiadu wysuwał w tej materii wobec żony, która podzielała jego nienawiść, niezbite dowody, jak niesłuszną pod każdym względem rzeczą jest dawanie stanowisk w Paryżu ludziom przeznaczonym do żeglugi.

              Postarzał, nie dostrzegłszy mijania swego życia, z gimnazjum bowiem przeszedł bezpośrednio do biura, a wychowawców, przed którymi ongi drżał, zastąpili mu potem naczelnicy, których bał się już wręcz niesamowicie. Sam widok progu tych biurowych despotów zdolny był wstrząsnąć nim od stóp do głów. Od ustawicznej trwogi stał się niezgrabny w sposobie bycia, nabrał uniżoności i uległ pewnemu rodzajowi nerwowych zająknień.

              Znał Paryż tylko tak, jakby go mógł znać ślepiec prowadzony codziennie pod tę samą bramę przez psa. Gdy w swej gazecie za jeden sous czytał wiadomości o wydarzeniach i skandalach, przyjmował je jako opowieści fantastyczne, zmyślone ku rozrywce drobnych urzędników. Jako zachowawca, reakcjonista bez określonej co prawda przynależności partyjnej, ale wróg wszelkich nowości, przychodził do porządku dziennego nad wydarzeniami politycznymi, które zresztą jego dziennik zawsze z jakiegoś powodu przekupiony, zazwyczaj podawał w zniekształceniu. A kiedy co wieczór powracał aleją Pól Elizejskich, przyglądał się bacznie tłumowi spacerowiczów i toczącemu się strumieniowi pojazdów niby obcy podróżny, który przemierza strony bardzo odległe.

              W tym samym roku, w którym dobiegło trzydzieści lat jego nacechowanej obowiązkowością służby, otrzymał na pierwszego stycznia krzyż legii honorowej, który w administracji zmilitaryzowanej wynagradza długą i nikczemną niewolę ― (mówi się: wierne służby) ― posępnych galerników, przykutych do zielonego kartonu. To nieoczekiwane dostojeństwo wytworzyło w nim nowe i wysokie pojęcia o własnych uzdolnieniach i odmieniło z gruntu jego obyczaje. Przestał nosić kolorowe spodnie i fantazyjne marynarki, a przeszedł na spodnie czarne i długie surduty, bo przy takim stroju nader szeroka wstążeczka prezentowała się okazalej. Golił się co rano, starannie czyścił paznokcie, zmieniał bieliznę co drugi dzień ― i tak w poczuciu praworządności form towarzyskich tudzież przez poszanowanie dla porządku publicznego, którego cząstkę sobą stanowił, stał się z dnia na dzień innym Caravanem: wymuskanym, majestatycznym i pobłażliwym.

              U siebie w domu zwykł był przy każdej sposobności używać określenia: „mój krzyż". Opanowała go taka pycha, że nie mógł ścierpieć na kłapie u bliźnich wstążeczki innego rodzaju. Przede wszystkim irytował go widok orderów cudzoziemskich, „których noszenie ― jak twierdził ― powinno być we Francji zakazane". W szczególności miał o to pretensję do doktora Chenet, którego spotykał co wieczór w tramwaju przyozdobionego odznaczeniami na przemian białymi, niebieskimi, pomarańczowymi lub zielonymi.

              Rozmowy tych dwu ludzi, toczone pomiędzy Łukiem Tryumfalnym a Neuilly, były zresztą zawsze jednakowe. Tego dnia, podobnie jak dni poprzednich, zajęli się najpierw różnymi nadużyciami miejscowymi, które obydwu oburzały, a używali sobie tym razem na merze z Neuilly. Później, jak to nieodmiennie bywa w towarzystwie lekarza, Caravan poruszył temat chorób, żywiąc nadzieję, że w ten sposób otrzyma bezpłatnie kilka wskazówek lekarskich, a może nawet poradę, jeśli zręcznie się do tego weźmie i nie zdradzi się ze swym zamiarem. Matka bowiem niepokoiła go już od dłuższego czasu. Często ulegała przewlekłym omdleniom, a chociaż liczyła dziewięćdziesiąt lat, zupełnie nie chciała o siebie dbać.

              Caravana rozrzewniał jej podeszły wiek, toteż powtarzał w kółko doktorowi Chenet: ― Nieczęsto zapewne widywał pan ludzi w tym wieku? ― I zacierał z radością ręce, jednakże bynajmniej nie dlatego, iżby go cieszył widok uwieczniania się takiej starowiny na ziemi, ale dlatego, że długotrwałe życie matki było jakby obietnicą dla niego samego.

              I tak rozwinął swą myśl:

              ― O, w mojej rodzinie żyje się długo. Co do siebie, to jestem również pewny, że ― wyjąwszy możliwość nieszczęśliwego wypadku ― umrę w późnej starości.

              Lekarz spojrzał nań z politowaniem, przez dobrą chwilę przyglądał się czerwonej jak burak twarzy sąsiada, jego otyłemu karkowi, kałdunowi opadającemu pomiędzy otłuszczone i flakowate nogi, tej całej apoplektycznej tuszy starego i zramolałego urzędnika. Zsunąwszy szybkim ruchem ręki szarawą panamę, która zakrywała mu głowę, odpowiedział szyderczo:

              ― To nie takie znów pewne, dobrodzieju. Pańska matka jest chuchrem, a pan li tylko tłuściochem.

              Caravan umilkł zakłopotany.

              Tramwaj przybył na miejsce. Gdy obydwaj wysiedli, pan Chenet zaproponował wermut w położonej naprzeciwko kawiarni „Globe", gdzie byli stałymi gośćmi. Właściciel po przyjacielsku wyciągnął ku nim dwa palce, które uścisnęli ponad stojącymi na ladzie butelkami. Przyłączyli się do trzech miłośników domina, siedzących tu już od południa. Wymieniono serdeczności z nieuniknionym ― Co słychać? ― Grający powrócili do swej partii. Wreszcie powiedziano im dobranoc. Podali sobie ręce nie podnosząc głowy i każdy podążył na obiad.

              Caravan mieszkał przy rondzie Courbevoie, w niewielkiej dwupiętrowej kamieniczce,. której parter zajęty był przez fryzjera.

              Dwie sypialnie, jadalnia i kuchnia, po których naprawiane krzesła krążyły według potrzeby, stanowiły całość mieszkania, gdzie pani Caravan spędzała czas na robieniu porządków, podczas gdy jej dzieci, dwunastoletnia Maria Ludwika i dziewięcioletni Filip August, ganiały ze wszystkimi ulicznikami z dzielnicy po wszystkich rynsztokach alei.

              Ponad swym mieszkaniem Caravan umieścił matkę, której skąpstwo słynęło w całej okolicy, a chudość nasuwała powiedzenie, że Pan Bóg stworzył ją stosując jej własne zasady oszczędności. Była zawsze w złym humorze i nie potrafiła przeżyć ani jednego dnia bez kłótni, połączonych z wybuchami niepohamowanego gniewu. Ze swego okna wymyślała na sąsiadów przed bramami, sprzedawczynie warzyw i owoców, zamiataczy ulic i andrusów, którzy z zemsty chodzili za nią z daleka i pokrzykiwali „małpa zielona" ―   ilekroć wyszła na ulicę.

              Dziewczyna z Normandii, zahukana niewiarogodnie, wykonywała posługi gospodarskie i spała na drugim piętrze tuż przy starej na wypadek nieszczęścia.

              W chwili gdy Caravan powrócił do domu, jego żona, dotknięta chroniczną chorobą sprzątania, doprowadzała właśnie kawałkiem flaneli do połysku mahoniowe krzesła, rozproszone w pustce pokojów. Nosiła zawsze niciane rękawiczki, głowę przyozdabiała przekrzywionym ustawicznie na jedno ucho czepkiem z różnokolorowymi wstążkami i powtarzała za każdym razem, gdy ją ktoś zaskoczył przy zaciąganiu podłogi, froterowaniu, czyszczeniu albo praniu: ― Nie jestem bogata, w moim domu wszystko jest zwyczajne, ale czystość stanowi mój zbytek, a to jest więcej warte od wielu innych rzeczy.

              Obdarzona silnym zmysłem praktycznym, była we wszystkim przewodniczką swego męża. Co wieczór przy stole, a potem w łóżku długo rozmawiali o sprawach biurowych i chociaż żona była o dwadzieścia lat młodsza od męża, mąż poddał się jej kierownictwu i szedł we wszystkim za jej radą.

              Nie odznaczała się nigdy urodą, teraz zaś była już brzydka, drobna i chuderlawa. Słabe przymioty jej kobiecości, które kunszt powinien był podkreślać właściwym ubiorem, nikły zawsze pod nieporęcznym obleczeniem. Jej spódnice zdawały się wciąż przekręcać na jedną stronę, a poza tym często, nie zważając na widzów, drapała się gdzie popadło z upodobaniem, które przypominało nałóg. Jedyną ozdobą, na którą sobie pozwalała, było całe mnóstwo przeplatających się jedwabnych wstążek na pretensjonalnych czepkach, które miała zwyczaj nosić po domu.

              Gdy spostrzegła wchodzącego męża, podniosła się, pocałowała go w faworyty i zapytała:

              ― Pamiętałeś o tym, żeby zajść do Potina, kochanie? ― (Chodziło tu o sprawunek, który obiecał załatwić). Caravan opadł zgnębiony na krzesło, bo zapomniał o tym już po raz czwarty.

              ― Ależ to jakieś fatum ― powiedział ― po prostu jakieś fatum. Nadaremnie pamiętam o tym przez cały dzień, bo zapominam każdego wieczoru. ― Robił wrażenie zrozpaczonego, więc go pocieszyła:

              ― Będziesz pamiętał jutro ― i już. Jest co nowego w ministerstwie?

              ― Owszem, wielka nowina: jeszcze jeden blacharz mianowany zastępcą naczelnika.

              Spoważniała.

              ― W jakim wydziale? ― zapytała.

              ― W wydziale zakupów zagranicznych. Rozgniewała się. ― A więc na miejsce Ramona, akurat na to miejsce, którego pragnęłam dla ciebie. No a Ramon? Poszedł na emeryturę?

              ― Na emeryturę ― wykrztusił.

              Pani Caravan poczuła wściekłość. Czepek zjechał jej na ramię.

              ― A więc koniec z tą budą! Niczego się już tam nie możemy spodziewać. Jak się nazywa ten twój blacharz?

              ― Bonassot.

              Wzięła leżący zawsze pod ręką Rocznik Marynarki i odnalazła: „Bonassot. ― Toulon. ― Ur. 1851. ― Uczeń szkoły oficerskiej 1871, niższy intendent 1875".

              ― Czy ten człowiek pływał?

              Caravan rozpogodził się na to pytanie. Naszła go wesołość i potrząsnęła jego brzuchem.

              ― Akurat tak samo jak Balin, jego szef powiedział i śmiejąc się jeszcze głośniej dorzucił stary dowcip, który wszyscy w ministerstwie uważali za wyśmienity: ― Nie należałoby ich wysyłać wodą na inspekcję bazy morskiej w Point-du-Jour, bo zachorowaliby już na omnibusach rzecznych.

              Jednakże pani Caravan zachowała nadal powagę, jak gdyby nie słyszała, a następnie mruknęła drapiąc się zwolna po brodzie:

              ― Gdyby tak mieć w zanadrzu choć jednego deputowanego! Jeśliby Izba dowiedziała się o wszystkim, co się tam dzieje, minister wyleciałby jak z procy...

              Zdanie to przerwały rozlegające się na schodach krzyki. Powracając z rynsztoków Maria Ludwika i Filip August wymieniali na każdym schodku policzki i kopniaki. Matka przypadła do nich, wściekła, chwyciła każde za ramię, potrząsnęła potężnie i cisnęła obydwojgiem w głąb mieszkania.

              Spostrzegłszy ojca dzieci rzuciły się ku niemu, on zaś całował je czule i długo, a usiadłszy wziął je na kolana i uciął sobie z nimi małą pogawędkę.

              Rozczochrany i brudny od stóp do głów, Filip August był szkaradnym dzieciakiem z twarzą kretyna. Maria Ludwika upodobniła się już do matki, mówiła tak jak ona, powtarzała jej słowa i naśladowała nawet jej ruchy. I ona zapytała:

              ― Jest co nowego w ministerstwie?

              Ojciec odpowiedział wesoło:

              ― Twój przyjaciel Ramon, który przychodzi tu co miesiąc na obiad, opuszcza nas, córuniu. Mamy nowego naczelnika na jego miejsce. ― Podniosła oczy na ojca i rzekła z ubolewaniem dziecka przedwcześnie dojrzałego:

              ― No, to jeszcze jeden cię ubiegł.

              Ojciec przestał się śmiać i nie odrzekł nic. Chcąc natomiast skierować rozmowę na inne tory, zwrócił się do żony, która czyściła z kolei szyby i zapytał:

              ― Mama czuje się dobrze?

              Pani Caravan zaprzestała swej pracy, obróciła się i naprostowawszy czepek, który zjechał jej zupełnie na plecy, wymówiła drżącymi wargami:

              ― Aha, właśnie! Twoja matka! Ładnie mnie znów urządziła! Wyobraź sobie, że dziś po południu przyszła tu żona fryzjera, pani Lebaudin, aby pożyczyć torebkę krochmalu, a ja ledwom na chwilę wyszła, twoja matka zwymyślała ją od dziadówek i przegnała. Oporządziłam staruchę tak samo. Udała, że nic nie słyszy, jak zawsze, gdy się jej mówi słowa prawdy, chociaż sam wiesz, że nie jest głuchsza ode mnie. Zawsze to udawanie. Dowodem tego, że poszła do siebie natychmiast, bez słowa.

              Caravan milczał zmieszany. Wpadła służąca i zameldowała, że obiad na stole. Wziął więc stojący zawsze w kącie kij od miotły i uderzył nim trzy razy w sufit, aby w ten sposób zawiadomić matkę. Wszyscy przeszli do jadalni, a pani Caravan młodsza nalewała zupę oczekując na panią Caravan starszą. Ta jednak nie przychodziła, a zupa stygła. Zaczęto więc powolutku jeść. Oczekiwano jeszcze wtedy, gdy opróżniły się talerze. Pani Caravan wściekła, zaczęła robić wyrzuty mężowi:

              ― A widzisz! Ona to robi naumyślnie. Bo też ty jej stale bronisz. ― Zupełnie bezradny Caravan, między młotem a kowadłem, posłał tylko Marię Ludwikę po babcię, a sam siedział nieruchomo ze spuszczonymi oczyma, podczas gdy jego żona stukała z irytacją końcem noża w nóżkę od kieliszka.

              Drzwi otworzyły się nagle i ukazało się w nich samo dziecko pobladłe i bez tchu. Rzekło z pośpiechem:

              ― Babcia leży na ziemi.

              Caravan zerwał się na równe nogi i cisnąwszy serwetkę na stół rzucił się ku schodom, gdzie zabrzmiał wkrótce jego krok ciężki i prędki. Żona, spodziewając się jakiegoś złośliwego podstępu ze strony teściowej, poszła wolniej, wzruszając pogardliwie ramionami.

              Stara leżała jak długa, twarzą do ziemi, pośrodku pokoju, a gdy syn ją obrócił, ujrzeli jej postać nieruchomą i jakby wygarbowaną, z oczami zamkniętymi, zaciętymi zębami, ze sztywnością w chudych członkach. Klęcząc przy niej, Caravan mówił z jękiem: ― Mamo, moja biedna mamo! ― Ale młodsza pani Cara-van orzekła, przypatrzywszy się starszej:

              ― Et tam, to tylko omdlenie, nic więcej. Zrobiła tak, żeby nam przeszkodzić w obiedzie, możesz być tego pewny.

              Zaniesiono ciało do łóżka, rozebrano je całkowicie i wszyscy, Caravan, jego żona i służąca, wzięli się do nacierania. Jednakże pomimo wszelkich wysiłków stara nie odzyskała przytomności. Wobec tego posłano Rozalię po doktora Chenet, który mieszkał na bulwarze od strony Suresnes. Było to dość daleko, długo więc oczekiwano. Nareszcie przybył, a obejrzawszy, opukawszy i osłuchawszy starą kobietę zawyrokował:

              ― Skończone.

              Caravan powalił się na ciało, wstrząsany gwałtownym łkaniem. Konwulsyjnie całował zdrętwiałą twarz matki, płacząc tak rzęsiście, że grube łzy padały niby krople wody na oblicze umarłej.

              Pani Caravan uległa atakowi przyzwoitego smutku i, stojąc za swym małżonkiem, słabo pojękiwała uporczywie trąc sobie oczy.

              Caravan miał twarz zapuchniętą i mizerne włosy w nieładzie. Był bardzo brzydki w swym prawdziwym bólu. Podźwignął się nagle.

              ― Ale ― zapytał ― czy jest pan pewny, doktorze? Gzy jest pan zupełnie pewny? ― Lekarz zbliżył się wartko i dotykając trupa z zawodową sprawnością jak kupiec, który chce zachwalić swój towar, powiedział:

              ― Spójrz, dobrodzieju, przyjrzyj się oku.

              Podniósł powiekę, a oko starej kobiety ukazało się pod jego palcami nieżywe, chociaż ze źrenicą nieco może za szeroką. Caravan poczuł cios w sercu i trwoga przeszyła go na wskroś. Uniósłszy zwarte w skurczu ramię i spróbowawszy siłą otworzyć palce, pan Chenet dodał z gniewem, jak gdyby mu się sprzeciwiano:

              ― Niechże pan popatrzy na tę rękę! Ja się nigdy nie mylę, niech pan będzie spokojny.

              Caravan, prawie wyjąc, runął znowu jak podcięty na łóżko. Tymczasem jego żona, wciąż siląc się na łzy, zajęła się najpilniejszymi sprawami. Przysunęła do łóżka szafkę nocną, nakryła ją serwetką, ustawiła na niej i zapaliła cztery świece, wzięła zza lustra przy kominku gałązkę bukszpanu i położyła ją pomiędzy świecami na talerzy ku, napełnionym ― w braku święconej ― zwykłą wodą. Jednakże po krótkim namyśle wrzuciła do tej wody szczyptę soli, wyobrażając sobie zapewne, że dokonała przez to pewnego rodzaju konsekracji.

              Stworzywszy w ten sposób scenerię, która w jej mniemaniu powinna była towarzyszyć śmierci, stanęła obok nieruchoma. Lekarz pomógłszy jej w rozstawieniu przedmiotów, powiedział szeptem:

              ― Należy wyprowadzić Caravana. ― Uczyniła znak zgody i podszedłszy do swego małżonka, który łkał trwając wciąż na klęczkach, podźwignęła go za jedno ramię, a doktor Chenet ujął pod drugie.

              Posadzono go na razie w fotelu, a żona, całując męża w czoło, przemówiła mu do rozsądku. Lekarz poparł jej wywody, zalecając opanowanie, dzielność i rezygnację, a więc wszystko, na co nie może się zdobyć człowiek w chwili, gdy uderzy w niego nieszczęście. Potem obydwoje wzięli znowu Caravana pod ręce i sprowadzili na dół.

              Rozklekotany, z opadłymi ramionami i osłabłymi nogami, płakał jak duże dziecko, zanosząc się konwulsyjnie. Zszedł ze schodów, nie wiedząc, co czyni, machinalnie poruszając nogami.

              Usadowiono go w tym samym fotelu, który zawsze zajmował przy stole, przed prawie opróżnionym talerzem, gdzie łyżka tkwiła w resztce zupy. Pozostał tak nieporuszony, z oczyma utkwionymi w kieliszek, do tego stopnia otępiały, że nie istniała w nim najdrobniejsza myśl.

              Pani Caravan rozmawiała na uboczu z doktorem, dowiadywała się o formalności, prosiła o różne wskazówki praktyczne. Pan Chenet, który zdawał się na coś oczekiwać, wziął na koniec kapelusz, ukłonił się i chciał wyjść, oświadczając, że jest jeszcze bez obiadu.

              ― Co? Pan jest bez obiadu? ― wykrzyknęła wtedy pani Caravan. ― Ależ niech pan zostanie, doktorze, koniecznie! Zaraz się panu poda to, co jest w domu. Bo rozumie pan, że my niewiele zdołamy przełknąć.

              Doktor wzbraniał się i wymawiał. Pani Caravan nalegała:

              ― Ależ cóż znowu! Niech pan zostanie! W takich chwilach jest szczęściem mieć kogoś z przyjaciół koło siebie. A poza tym nakłoniłby pan może mojego męża, aby się nieco pokrzepił. Tak bardzo potrzeba mu sił!

              Doktor skłonił się, położył kapelusz na najbliższym sprzęcie i rzekł: ― W takim razie przyjmuję, proszę pani.

              Wydawszy polecenia ogłupiałej Rozalii, pani Caravan sama również siadła przy stole, „aby udawać, że je", jak powiedziała, i aby dotrzymać towarzystwa doktorowi.

              Powrócono do wystygłej zupy. Pan Chenet poprosił o dolanie. Następnie ukazał się półmisek flaków po liońsku, rozprzestrzeniając zapach cebuli. Pani Caravan zdecydowała się skosztować.

              ― Są wyśmienite ― powiedział doktor. Uśmiechnęła się.:

              ― Nieprawdaż? ― A zwróciwszy się do męża, dodała: ― Weźże trochę, kochany Alfredzie, weź po prostu dlatego, żeby coś włożyć do żołądka. Pamiętaj, że będziesz czuwał całą noc.

              Podał talerz potulnie, jak gdyby po dziecięcemu kładł się na rozkaz do łóżka. Spełniał wszystko bez sprzeciwu i machinalnie. Jadł.

              Doktor nakładał sobie sam i czerpał już trzykrotnie z półmiska, a pani Caravan nabijała od czasu do czasu grubszy kąsek na koniec widelca i połykała z pewnym rodzajem sztucznej nieuwagi.

              Gdy ukazała się salaterka, pełna zapiekanego makaronu, doktor rzekł z cicha:

              ― Tam do licha! To coś dobrego.

              Tym razem pani Caravan nałożyła wszystkim. Napełniła nawet spodki wykradających przysmak dzieci, pozostawionych samym sobie, wskutek czego piły nie rozcieńczone wino i zaczęły się już atakować pod stołem kopniakami.

              Pan Chenet przypomniał upodobanie Rossiniego do tej włoskiej potrawy.

              ― Ależ to się rymuje! ― zawołał nagle. ― Można by rozpocząć utwór wierszowany:


              Maestro Rossini powiadał,
że za makaronem przepadł.


              Nie słuchano go wcale. Pani Caravan popadła nagle w zadumę, przyszły jej bowiem na myśl wszystkie możliwe skutki wydarzenia. Jej małżonek ugniatał tymczasem kulki z chleba, które układał następnie na obrusie, i przyglądał się im uporczywym wzrokiem idioty. Jakieś gorejące pragnienie pożerało mu gardło, podnosił więc raz po raz kieliszek z winem do ust. Jego umysł, już i tak doprowadzony do upadku zmartwieniem, zachwiał się od wina jeszcze bardziej i zdawał się tańczyć w wyziewach rozpoczynającego się ociężale trawienia.

              Co do doktora, to ten wlewał w siebie wino jak do dziurawej beczki i wyraźnie sobie podochocił. Również pani Caravan, poddając się reakcji, która następuje po każdym wstrząsie nerwowym, wykazywała jakiś niepokój, a chociaż piła tylko wodę, i jej mąciło się w głowie.

              Pan Chenet począł opowiadać historie o różnych zgonach, które wydawały mu się zabawne. Na tym przedmieściu paryskim, zamieszkałym przez ludność napływającą z prowincji, istnieje chłopska obojętność wobec śmierci choćby chodziło o ojca lub matkę, brak szacunku dla śmierci i nieświadome okrucieństwo, tak powszechne na wsi, a tak rzadkie w samym Paryżu. Powiedział:

              ― Ot proszę! Zeszłego tygodnia wezwano mnie na ulicę de Puteaux, więc biegnę. Zastaję chorego leżącego bez życia a obok łóżka domowników kończących spokojnie butelkę anyżówki, kupioną wczoraj dla zaspokojenia któregoś z kaprysów umierającego.

              Jednakże pani Caravan nie słuchała, myśląc bez przerwy o spuściźnie, a opustoszały mózg Caravana nie mógł pojąć najdrobniejszej rzeczy.

              Podano kawę specjalnie mocną, aby podnieść wszystkich na duchu. Każda filiżanka, zakrapiana koniakiem, wywoływała na policzki czerwień i mąciła ostatnie myśli w umysłach, i tak już zachwianych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin