MISS HARRIET - Guy De Maupassant.rtf

(444 KB) Pobierz
MISS HARRIET

              Guy De Maupassant

 

             

 

              MISS HARRIET

 

             

 

              MISS HARRIET

              Było nas w breku siedmioro ― cztery kobiety i trzech mężczyzn, z których jeden siedział na koźle obok stangreta; jechaliśmy noga za nogą, drogą wijącą się brzegiem morza.

              Wyjechawszy z Etretat o świcie dla zwiedzenia ruin Tancarvilie drzemaliśmy jeszcze, zdrętwiali w chłodnym powietrzu poranka. Szczególnie kobiety, nieprzywykłe tak jak my do wczesnego wstawania przed polowaniem, przymykały co chwila powieki, pochylały głowy lub też ziewały, nieczułe. na piękno wschodu słońca.

              Była jesień. Po obu stronach drogi ciągnęły się rżyska, żółte od niskich ździebeł owsa i zżętych zbóż pokrywających pola niby źle ogolony zarost. Ziemia skąpana w porannej rosie zdawała się dymić. Skowronki śpiewały wysoko w powietrzu, inne ptaki ćwierkały w zaroślach.

              Wreszcie ukazało się słońce, czerwone gdy znajdowało się jeszcze na skraju horyzontu, zaś w miarę wznoszenia się w górę coraz bardziej świetliste; wieś zdawała się budzić, uśmiechać, otrząsać ze snu, niby dziewczyna wstająca z pościeli i zdejmująca koszulę z białych mgieł.

              Hrabia d'Etraille, siedzący na koźle, zawołał: ― Patrzcie, zając! ― i wyciągnął rękę w lewo, wskazując na pólko koniczyny. Zwierzę hycało prawie schowane za polem, z daleka migały tylko jego długie uszy; potem skręciło na zaorany ugór, zatrzymało się, puściło się znów szalonym pędem, zmieniło kierunek, znów przystanęło zaniepokojone, wietrzące niebezpieczeństwo, niezdecydowane, którędy biec, znowu pomknęło wielkimi susami, wreszcie znikło w szerokim czworoboku buraków. Wszyscy mężczyźni zbudzili się śledząc bieg zwierzątka.

              René Lemanoir odezwał się:―Nie jesteśmy dzisiaj uprzejmi dla dam ― i patrząc na swoją walczącą ze snem sąsiadkę, baronową de Sérennes, szepnął jej półgłosem: ― Pewnie myśli pani w tej chwili o mężu, pani baronowo. Niech się pani nie martwi. On przyjedzie dopiero w sobotę. Ma pani jeszcze całe cztery dni przed sobą.

              Odpowiedziała mu z sennym uśmiechem: ― Jakiż pan jest niemądry! ― Potem ocknąwszy się z odrętwienia dodała: ― Może nam który z panów co opowie, żeby nas rozweselić. Panie Chenal, przecież pan uchodzi za człowieka, który miał w życiu więcej przygód niż sam książę de Richelieu, proszę więc nam opowiedzieć jakąś historyjkę miłosną.

              Pan Chenal, stary malarz, bardzo niegdyś piękny, dobrze zbudowany, dumny ze swej powierzchowności i bardzo lubiany, pogłaskał ręką swoją długą, białą brodę i uśmiechnął się. Potem, po chwili namysłu, nagle spoważniał.

              ― To nie będzie wesołe, moje panie. Opowiem wam moją najsmutniejszą przygodę miłosną. Nie życzę swym przyjaciołom, by kiedykolwiek wzbudzili podobną miłość.

               

              Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat i malowałem kicze, wiodąc cygański żywot na normandzkim wybrzeżu. Cygańskim żywotem nazywam wałęsanie się z workiem na plecach od oberży do oberży, pod pretekstem malowania szkiców i krajobrazów. Nie znam nic milszego nad taką włóczęgę na chybił trafił; Jest się wolnym, bez żadnych pęt, bez trosk, i kłopotów, bez myśli o jutrze. Idziesz drogą, która ci się podoba, mając za przewodnika tylko własną fantazję, a za doradcę radość twych oczu. Zatrzymujesz się dlatego, że pociąga cię jakiś strumyk lub zapach smażonych kartofli przed drzwiami jakiegoś oberżysty. Czasem o wyborze drogi decyduje zapach powoju lub naiwne „oko" hotelowej służącej. Nie należy gardzić czułością wiejskich dziewcząt. One również mają dusze i zmysły, a także jędrne policzki i świeże usta; ich pocałunki są rubaszne, mocne i pachnące jak dziki owoc. Miłość jest zawsze coś warta, bez względu na to, skąd przychodzi. Serce, które bije mocniej na twój widok, oko, które płacze, gdy odjeżdżasz to są rzeczy tak miłe, tak rzadkie i cenne, że nie należy ich lekceważyć.

              Miewałem spotkania w rowach pełnych pierwiosnków, za oborą, w której spały krowy, w słomie na strychach, jeszcze nie ostygłych od dziennego upału. Zachowałem w pamięci grube, szare płótno na jędrnych i prężnych ciałach, tęsknotę do szczerych i naiwnych pieszczot, bardziej delikatnych w swej otwartej brutalności, niż wyrafinowane przyjemności, jakie dawały mi dystyngowane i urocze panie.

              W tych wędrówkach w nieznane najbardziej nas jednak pociąga wieś, lasy, wschody słońca, zmierzchy, światło księżyca... Dla malarza są to jakby miodowe miesiące z ziemią. Jesteś z nią sam na sam w długim, spokojnym obcowaniu. Kładziesz się na łące pośród maków i stokrotek i, pod jasną ulewą słońca, patrzysz szeroko otwartymi oczyma w dal, na małą wioskę te spiczastą dzwonnicą, która właśnie wydzwania południe.

              Zatrzymujesz się u źródła tryskającego spod stóp dębu, w gęstwinie traw, smukłych, wysokich, mieniących się życiem. Klękasz, nachylasz się, pijesz tę zimną, przezroczystą wodę, która moczy ci wąsy i nos, pijesz ją z fizyczną rozkoszą, jak gdybyś całował źródło prosto w usta, Czasem, gdy w tym wątłym potoku napotkasz wgłębienie, zanurzasz się w nim nagi, a wtedy na całym ciele od stóp do głowy czujesz, niby rozkoszną, lodowatą pieszczotę, leciutkie drżenie żywego prądu.

              Jesteś wesoły na wzgórzu, smutny nad brzegiem stawu, wzruszony, gdy słońce zanurza się w morzu krwawych chmur i rzuca na rzekę czerwone refleksy. Zaś wieczorem, pod księżycem sunącym w głębi nieba, rozmyślasz o niezliczonych dziwacznych rzeczach, jakie nie przyszłyby ci do głowy w jaskrawym świetle dnia.

              Tak oto wędrując po tej samej okolicy, w której znaleźliśmy się w tym roku, przybyłem pewnego wieczoru do małej wioski Benouvilie, położonej na skalistym wybrzeżu między Yport i Etretat. Szedłem wzdłuż morza z Fécamp, mając po prawej ręce wysoki brzeg, wznoszący się niby ściana, z występami kredowych skał, spadających prostopadle ku morzu. Od samego rana maszerowałem po gęstej i prężnej jak dywan darni, rosnącej nad brzegiem przepaści, pod słonym wiatrem otwartego morza. Spędziłem tak cały dzień, szczęśliwy, beztroski i wolny, śpiewając na całe gardło, idąc wielkimi krokami, patrząc już   to na powolny kołujący lot mewy, kreślącej na błękitnym niebie biały łuk swych skrzydeł, już to na zielone morze lub na brunatny żagiel rybackiej łodzi.

              Wskazano mi niewielką fermę, gdzie przyjmowano podróżnych, rodzaj oberży, prowadzonej przez pewną wieśniaczkę i położonej pośród normandzkiej zagrody, otoczonej dwoma rzędami buków.

              Opuściwszy skaliste wybrzeże dotarłem do wioski ukrytej między wielkimi drzewami i zjawiłem się u matki Lecacheur.

              Była to stara chłopka, pomarszczona i surowa, która zdawała się przyjmować nowych gości niechętnie i z pewną nieufnością.

              Było to w maju; kwitnące jabłonie rozpościerały nad dziedzińcem rodzaj dachu z pachnących kwiatów i bez ustanku sypały różowe płatki na ludzi i na trawę.

              ― No cóż, pani Lecacheur ― zapytałem ją. ― Czy znajdzie pani dla mnie jakiś pokój?

              Zdziwiona tym, że znam jej nazwisko, odpowiedziała:

              ― To zależy. Wszystko mam zajęte. Ale jeszcze zobaczę. Po pięciu minutach doszliśmy do porozumienia; złożyłem swój plecak na podłodze z ubitej ziemi, w wiejskiej izbie, której umeblowanie składało się z   łóżka, dwóch krzeseł, stołu i miednicy. Izba przylegała do wielkiej, zadymionej kuchni, gdzie goście jadali posiłki razem z folwarczną służbą i gospodynią.

              Umyłem ręce i wyszedłem. Stara dusiła na obiad kurę przy wielkim palenisku, nad którym wisiał hak od kotła, cały czarny od dymu.

              ― Widzę, że w tej chwili ma pani gości? ― zapytałem. Odpowiedziała z chmurną miną:

              ― A jest tu pewna starsza pani, Angielka. Zajmuje drugą izbę.

              Podwyższywszy jej płacą o parę centymów dziennie, uzyskałem zgodę na to, abym przy ładnej pogodzie mógł jadać sam na dziedzińcu.

              Nakryto mi więc stół przed drzwiami na dworze; zacząłem rozrywać zębami chude członki normandzkiej kury, popijając jasny jabłecznik i żując biały chleb, mający ze cztery dni, ale w smaku doskonały.

              Nagle otworzyła się drewniana furtka, wychodząca na drogę, i jakaś dziwaczna postać skierowała się ku domowi. Była bardzo chuda, bardzo wysoka i do tego stopnia obciśnięta szkockim szalem w czerwoną kratkę, że można by sądzić, iż jest pozbawiona ramion, gdyby nie wysunięta na wysokości bioder długa ręka trzymająca biały podróżny parasol. Jej twarz mumii, obramowana puklami siwych włosów, trzęsących się przy każdym jej kroku, przypomniała mi, nie wiem dlaczego, marynowanego śledzia przystrojonego w papiloty. Szybko minęła mnie ze spuszczonymi oczami i zniknęłą w drzwiach chaty.

              Ta niezwykła powierzchowność rozśmieszyła mnie; była to zapewne moja sąsiadka, ta starsza Angielka, o której wspomniała gospodyni.

              Tego dnia nie widziałem jej więcej. Nazajutrz, gdy zasiadłem do malowania w głębi tej uroczej doliny, którą znacie i która opada aż do Etretat, ujrzałem nagle podniósłszy oczy coś dziwnego, wznoszącego się na szczycie pagórka: rzekłbyś słup z zatkniętą na nim chorągwią. To była ona. Zobaczywszy mnie zniknęła.

              W południe wróciłem na śniadanie i zająłem miejsce przy ogólnym stole, żeby zawrzeć znajomość z tą starą dziwaczką. Jednakże uprzejmość moją przyjęła obojętnie, nieczuła na moje drobne przysługi. Nalewałem jej wytrwale wodę, podawałem jej skwapliwie półmiski. Lekkie, ledwo dostrzegalne skinienie głową, lub jakieś angielskie słówko wybąka-ne tak cicho, że go nie dosłyszałem, stanowiły całe podziękowanie.

              Przestałem się nią zajmować, aczkolwiek zaprzątała moją uwagę.

              Po trzech dniach wiedziałem o mej tyle, co sama pani Lecacheur.

              Nazywała się miss Harriet. W poszukiwaniu głuchej wiosła, gdzie zamierzała spędzić lato, zatrzymała się przed sześcioma tygodniami w Benouville i nie zdradzała żadnej chęci wyjazdu. Przy stole nigdy nie odzywała się, jadła szybko czytając przy tym protestancką propagandową książeczkę. Książeczki takie rozdawała wszystkim naokoło. Nawet proboszcz otrzymał ich cztery, za pośrednictwem wiejskiego wyrostka. Czasami niespodziewanie, bez żadnych wstępów, zwracała się do naszej gospodyni:

              ― Ja kochała naszego Pana ponad wszystko; ja Go podziwiała we wszystkim, co stworzył; ja wielbiła Go w cała przyroda; ja Go nosiła zawsze w moje serce. ― Po czym obdarowywała zdumioną chłopkę jedną z tych broszurek, których zadaniem jest nawrócenie świata.

              We wsi nie lubiano jej. Od czasu, gdy nauczyciel oświadczył: ― To jest ateistka ― zaciążyło na niej coś w rodzaju ogólnego potępienia. Proboszcz, zapytany o nią przez matkę Lecacheur, odpowiedział:

              ― To heretyczka, lecz Bóg jest miłościwy dla grzeszników. Uważam ją za osobę zupełnie moralną.

              Te słowa „ateistka-heretyczka", których znaczenie niedokładnie rozumiano, obudziły w umysłach wątpliwości.

              Utrzymywano, że Angielka jest bogata i że spędziła całe życie na podróżowaniu po wszystkich częściach świata, ponieważ rodzina jej się wyrzekła. A dlaczego jej się wyrzekła? Oczywiście, z powodu jej bezbożności.

              A naprawdę była te jedna z tych egzaltowanych osób „z zasadami", jedna z tych zawziętych purytanek, w jakie obfituje Anglia, jedna z tych poczciwych i nieznośnych starych panien, jakie straszą przy wszystkich europejskich tables d'hôte'ach, obrzydzają nam Włochy, zatruwają Szwajcarię, psują pobyt w uroczych śródziemnomorskich miastach, wnoszą wszędzie swoje dziwaczne obyczaje, swoją moralność skamieniałych westalek, trudne do opisania toalety i ten jakiś zapach gumy, który narzuca wrażenie, że na noc wkłada się je do gumowych pokrowców.

              Ilekroć zdarzało mi się spotkać taką damę w hotelu, uciekałem stamtąd natychmiast, jak ptak spłoszony strachem na wróble.

              Ale ten okaz wydal mi się tak niezwykły, że zaczął mi się nawet podobać.

              Pani Lecacheur, instynktownie nieufna względem wszystkiego, co nie pochodziło ze wsi, żywiła w duchu rodzaj nienawiści do egzaltowanych manier starej panny. Wynalazła dla niej pogardliwe przezwisko, które nie wiadomo skąd zjawiło się na jej ustach, wywołane widocznie jakimś niejasnym, tajemniczym wysiłkiem mózgu. Mówiła o niej: „to opętana!" Słówko to, zastosowane do sentymentalnej i surowej istoty, wydawało mi się nieodparcie komiczne. Odtąd sam nie nazywałem jej inaczej jak „opętana" i doznawałem zabawnej przyjemności, gdy na jej widok głośno wymawiałem te sylaby.

              Zapytywałem matkę Lecacheur: ― Cóż tam dziś porabia nasza opętana?

              Chłopka odpowiadała mi ze zgorszoną miną:

              ― Czy pan uwierzy, że ona znalazła ropuchę ze zmiażdżoną łapką, przyniosła ją do swego pokoju, włożyła do miski i przewiązała ją, jakby to był człowiek? Czyż to nie profanacja?

              Innym razem przechadzając się u podnóża skały kupiła dużą, dopiero co złowioną rybą tylko po to, by ją z powrotem wrzucić do morza. Zaś rybak, mimo, że został sowicie wynagrodzony, porządnie ją zwymyślał, czując się bardziej poszkodowany, niż gdyby mu kto wyciągnął pieniądze z kieszeni. Jeszcze po miesiącu nie mógł o tym mówić bez . wściekłości i miotania przekleństw. O, tak! Miss Harriet była naprawdę opętana, a matka Lecacheur miała genialny pomysł nadając jej to przezwisko.

              Parobek stajenny, którego nazywano Saperem, gdyż w młodości służył w wojsku w Afryce, miał o niej inne zdanie. Mówił ze złośliwą miną: ― To dawna „puszczalska".

              Biedna stara panna! Gdybyż o tym wiedziała!

              Pokojówka Celestyna usługiwała jej niechętnie, czego przyczyny nie mogłem dociec. Może tylko dlatego, że była cudzoziemką, osobą odmiennej rasy, języka i wyznania. Słowem, była to opętana!

              Spędzała cały czas na błądzeniu po okolicy w poszukiwaniu i uwielbianiu Boga w przyrodzie. Któregoś wieczora zastałem ją klęczącą przed jakimś krzakiem. Dostrzegłszy poprzez liście coś czerwonego rozsunąłem gałęzie i ujrzałem miss Harriet, która zawstydzona, gem ją na tym przyłapał zerwała się i utkwiła we mnie przerażone oczy puszczyka, zaskoczonego w jasny dzień.

              Czasem, gdym pracował wśród skał, dostrzegałem ją nagle stojącą na wysokiej krawędzi, podobną do kolejowego semafora. Wpatrywała się zachłannie w dal morską wyzłoconą światłem i w rozległe, gorejące purpurą niebo. Czasem zdarzało mi się dojrzeć ją w głębi doliny, idącą swoim sprężystym krokiem Angielki; wtedy, jak gdyby mnie coś ciągnęło, ruszałem naprzeciw niej, tylko po to, by zobaczyć jej natchnioną twarz, suchą, niesamowitą twarz, prześwietloną wewnętrzną, głęboką radością.

              Często spotykałem ją także gdzieś w kąciku fermy, siedzącą na trawie w cieniu jabłoni ze swoją biblijną książeczką na kolanach i z wzrokiem wytężonym w dal.

              Albowiem nie wyjeżdżałem stąd długo, związany z tą spokojną okolicą tysiącem serdecznych węzłów, rozmiłowany w jej rozległych, słodkich krajobrazach. Czułem się dobrze na tej zagubionej fermie, oderwany od wszystkiego, a tak bliski ziemi, dobrej, zdrowej, pięknej, zielonej ziemi, którą kiedyś użyźnimy swoim własnym ciałem. A może powinienem się przyznać, że przykuwała mnie do miejsca również odrobina ciekawości. Chciałem poznać bliżej tę dziwną miss Harriet i dowiedzieć się, co się dzieje w samotnych duszach takich wędrujących starych Angielek.

              II

              Zawarliśmy znajomość w szczególny sposób. Wykończyłem był. właśnie szkic, który wydawał mi się bardzo śmiały i był taki naprawdę. W piętnaście lat później został sprzedany za dziesięć tysięcy franków. Był prosty jak dwa razy dwa cztery i wykraczał poza kanony akademickie. Cała prawa strona mego płótna przedstawiała głaz, olbrzymi, pełen narośli głaz, pokryty morską trawą, brunatną, żółtą,, czerwoną, na którą słońce spływało niby oliwa. Światło, którego niewidoczne źródło było umieszczone poza mną, padało na kamień i złociło go jaskrawię. Pierwszy plan oszałamiający jasnością, płomienny, wspaniały.

              Po lewej stronie morze, morze nie błękitne, nie gładkie jak tafla, lecz morze koloru nefrytu ― zielonawe, mleczne i ciężkie pod ciemnym niebem.

              Byłem taki zadowolony ze swojej pracy, że tanecznym krokiem przyniosłem ją do oberży. Pragnąłem, aby cały świat zobaczył ją natychmiast. Pamiętam, że pokazałem płótno krowie, stojącej na ścieżce, wołając:

              ― Spójrz na to, moja stara! Nieprędko zobaczysz coś podobnego!

              Przybiegłszy przed dom, zawołałem zaraz matkę Lecacheur wrzeszcząc na całe gardło:

              ― Halo! Halo! Pani gospodyni! Niech no pani tu przyjdzie i obejrzy to!

              Chłopka przyszła i popatrzyła na moje dzieło swymi głupimi oczami, które niczego nie rozróżniały i nawet nie wiedziały, czy to przedstawia wołu, czy dom.

              W tej chwili wróciła miss Harriet; stara panna przechodziła za moimi plecami akurat w chwili, gdy trzymając obraz w wyciągniętych rękach, pokazywałem go oberżystce. „Opętana" nie mogła go nie dojrzeć, gdyż starałem się trzymać go tak, aby się znalazł w polu jej widzenia. Stanęła jak wryta, zaskoczona, zdumiona. To był przecież jej głaz, ten sam, na który wspinała się nieraz, żeby sobie dowoli pomarzyć.

              Wydała okrzyk: ― Aoh! ― taki angielski i tak wyraźnie pochlebny, że odwróciłem się do niej z uśmiechem i powiedziałem:

              ― To moje ostatnie studium, proszę pani. Wyjąkała zachwycona, komiczna i wzruszająca:

              ― O, panie, pan rozumieć natura w sposób porywający! Daję słowo, żem się zaczerwienił, bardziej poruszony tym komplementem, niż gdybym go usłyszał od królowej, Byłem ujęty, pokonany, ujarzmiony! Słowo honoru, byłbym, ją ucałował!

              Jak zwykle usiadłem przy stole obok niej.

              Po raz pierwszy zaczęła mówić, kontynuując głośno swoją myśl.

              ― Ach, ja tak bardzo kochała naturę!

              Podawałem jej chleb, wodę, wino. Przyjmowała je teraz z uśmiechem mumii. Zacząłem mówić o sztuce pejzażowej.

              Po posiłku wstaliśmy razem i przechadzaliśmy się po dziedzińcu; po czym zapewne urzeczony wspaniałym pożarem, który zachodzące słońce rozpaliło nad morzem, otworzyłem furtkę prowadzącą na skaliste wybrzeże i ruszyliśmy przed siebie, ramię przy ramieniu, oboje zadowoleni, jak osoby, które przed chwilą zrozumiały się i przeniknęły nawzajem.

              Był ciepły, miękki wieczór, jeden z tych błogich wieczorów, kiedy ciało i dusza są pełne szczęścia.. Wszystko wokół jest radością, czarem... Ciepłe, wonne powietrze, przepojone oddechem traw i wodorostów, pieści powonienie jakimś dzikim zapachem, pieści podniebienie smakiem morza, pieści duszę jakąś dogłębną słodyczą. Szliśmy teraz brzegiem przepaści, nad rozległym morzem, które o sto metrów pod nami kołysało swe drobne fale. Piliśmy otwartymi ustami i rozszerzoną, piersią ten chłodny powiew, co przebył ocean i muskał nam skórę, omdlały i słony od długiego całowania fal.

              Owinięta w swój kraciasty szal, z natchnionym wyrazem twarzy, Angielka wpatrywała się w ogromne słońce opadające w morze. Hen daleko, na skraju widnokręgu, trójmasztowiec o rozpiętych żaglach odcinał się profilem na płomiennym tle nieba,. bliżej zaś sunął parowiec rozwijając smugę dymu, która przybrawszy kształt długiej chmury, przekreślała cały horyzont

              Czerwona kula opuszczała się coraz niżej. Wkrótce dotknęła wody tuż za nieruchomym okrętem, który znalazł się, niby w ognistej ramie, pośrodku pałającego słońca. Kula osuwała się powoli, pożerana przez ocean. Zanurzała się, malała, wreszcie zniknęła. Widowisko było skończone. Tylko okręcik odcinał się jeszcze ostrym konturem na złotym tle dalekiego nieba.

              Miss Harriet wpatrywała się namiętnym wzrokiem w promienny schyłek dnia. Było widoczne, że miała ogromną chęć objęcia uściskiem nieba, morza, całego horyzontu...

              Szeptała cicho: ― Aoh, kochałam... kochałam... kochałam!... ― Dojrzałem w jej oku łzę. Szeptała dalej: ― Chciałaby być małym ptaszkiem i fruwać daleko w niebo!...

              I stała tak, jak ją często widywałem, na stoku skalistego wybrzeża, cała czerwona w swym purpurowym szalu. Ogarnęła mnie ochota naszkicowania jej w swym albumie. Rzekłbyś, istna karykatura ekstazy.

              Odwróciłem się, żeby się nie uśmiechnąć.

              Zacząłem mówić o malarstwie, jak gdybym rozmawiał z kolegą, określając tony, walory, natężenia terminami czysto malarskimi Słuchała uważnie starając się zrozumieć lub odgadnąć niejasne znaczenie moich słów, przeniknąć moją myśl. Od czasu do czasu odzywała się: ― Och, rozumiała, rozumiała. To bardzo podniecające!

              Powróciliśmy do domu.

              Nazajutrz ujrzawszy mnie wyciągnęła do mnie dłoń. I od razu zaprzyjaźniliśmy się.

              Była to poczciwa istota o duszy jak gdyby na sprężynach, coraz to wpadająca w nagły entuzjazm. Brak jej było równowagi, jak wszystkim kobietom, zakonserwowanym w dziewictwie aż do pięćdziesiątki. Zastygła jakby w skwaśniałej niewinności, lecą serce zachowała młode i gorące. Kochała przyrodę i zwierzęta jakąś egzaltowaną miłością, fermentującą jak przestały trunek, miłością zmysłową, jakiej nie ofiarowała nigdy mężczyźnie.

              Widok suki karmiącej szczenięta, klaczy biegnącej po łące ze źrebakiem, widok gniazda pełnego piskląt z rozdziawionymi dzióbkami, o dużych głowach i nagich ciałkach, przejmował ją przesadnym wzruszeniem.

              Biedne samotne istoty, smutne, wędrujące po tables d'hôte'ach, biedne istoty, śmieszne i żałosne, kocham was, odkąd poznałem tamtą.

              Niebawem zauważyłem, że ma mi coś do powiedzenia, lecz nie śmie i ta jej nieśmiałość bawiła mnie. Gdy rankiem wychodziłem z domu ze swoją malarską skrzynką na plecach, towarzyszyła mi zwykle do skraju wsi, milcząca, jawnie czymś zaniepokojona i szukająca słów, by przemówić. Potem znienacka opuszczała mnie odchodząc szybko swoim podrygującym krokiem.

              Wreszcie pewnego dnia zdobyła się na odwagę: ― Tak bardzo chciałaby widzieć, jak pan malował. Dobrze? Byłam taka ciekawa! ― I zarumieniła się, jak gdyby słowa jej były nazbyt śmiałe.

              Zaprowadziłem ją w głąb Petit Val, gdzie zacząłem był szkicować duże studium.

              Stanęła za moimi plecami, śledząc każdy mój gest ze skupioną uwagą.

              Potem nagle, może w obawie, że mnie krępuje, powiedziała:― Dziękuję ― i odeszła.

              Jednak po krótkim czasie oswoiła się i zaczęła mi codzień towarzyszyć z widoczną przyjemnością. Zabierała pod pachą składane krzesełko nie pozwalając mi go nieść i siadała obok mnie. Trwała tam całe godziny, nieruchoma i milcząca, śledząc każdy ruch mojego pędzla. Gdy nałożywszy nożem sporą zawiesinę farby osiągałem właściwy i niespodziewany efekt, wydawała rnimowołi: ― Aoh! ― okrzyk zdziwienia, radości i podziwu. Miała dla moich płócien uczucie jakiegoś tkliwego szacunku, szacunku nieledwie religijnego wobec ludzkiej sztuki odtwarzania cząsteczki bożego dzieła. Moje szkice były dla niej rodzajem świętych obrazów; czasami mówiła mi o Bogu, usiłując mnie nawrócić.

              O, dziwny to był jegomość ten jej. Bóg. ― rodzaj wioskowego filozofa , bez   wielkich możliwości i bez potęgi, gdyż wyobrażała go sobie zawsze szczerze zmartwionego nieprawościami, popełnianymi w jego oczach ― jak gdyby nie mógł im przeszkodzić.

              Zresztą była z nim w doskonałej komitywie, zdawało jej się nawet, że jest powiernicą jego tajemnic i trosk. Mówiła: ― Bóg chce ― albo ― Bóg nie chce ― niczym sierżant do rekruta swoje; ― Pan pułkownik rozkazał.

              Ubolewała całym sercem nad moją nieznajomością boskich zamierzeń, które usiłowała mi odsłonić, toteż codziennie w kieszeniach, w kapeluszu pozostawionym na podłodze, w skrzynce do farb, w wyczyszczonych butach stojących rano pod moimi drzwiami, znajdowałem te małe pobożne broszurki, które otrzymywała zapewne prosto z raju.

              Traktowałem ją z serdeczną otwartością, jak starą przyjaciółkę. Niebawem jednak zauważyłem, że jej zachowanie się uległo pewnej zmianie, Z początku nie zwracałem na to uwagi.

              Kiedy pracowałem, bądź w głębi doliny, bądź na jakiejś zapadłej dróżce, widziałem, jak zjawia się znienacka maszerując swoim szybkim, rytmicznym krokiem. Siadała porywczo, zadyszana, jak gdyby biegła lub czuła się czymś głęboko poruszona. Była bardzo czerwona tą angielską czerwonością, jakiej nie spotyka się u żadnego innego narodu; potem bez powodu stawała się ziemistoblada i zdawała się bliska omdlenia. Powoli jednak odzyskiwała swój zwykły wygląd i Zaczynała mówić.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin