DOM PANI TELLIER - Guy De Maupassant.rtf

(484 KB) Pobierz
DOM PANI TELLIER

              Guy De Maupassant

 

             

 

              DOM PANI TELLIER

 

             

 

              DOM PANI TELLIER

              1

              Mogłeś tam pójść każdego wieczoru około godziny jedenastej, po prostu tak jak do kawiarni.

              Spotykałeś w tym lokalu sześciu czy ośmiu wciąż tych samych mężczyzn, bynajmniej nie hulaków, lecz ludzi szanowanych, kupców i młodzieńców z miasta. Pito chartreuse, swawoląc nieco z dziewczętami, lub też gawędzono poważnie z Madame, którą otaczał powszechny szacunek.

              Wychodzono przed północą. Młodzi ludzie zostawali niekiedy dłużej.

              Dom miał wygląd rodzinny, był zupełnie mały, pomalowany na żółto. Stał na rogu jednej z ulic za kościołem Sw. Stefana. Z okien widać było basen portowy, pełen statków do wyładunku, wielkie bagnisko solne, nazywane „Zastawą”, a w tyle wybrzeże Panny Marii ze starą i zupełnie poszarzałą kaplicą.

              Madame, która pochodziła z dobrej rodziny chłopskiej zamieszkałej w departamencie Eure, odnosi ła się do swego zawodu najzupełniej w ten sposób, jakby została modystką czy bieliźniarką. Przesąd nadający prostytucji piętno haniebne, tak silny i żywiołowy w wielkich miastach, nie istnieje na wsi normandzkiej. Chłop mówi: „To jest dobry zawód” ― i puszcza w świat swe dziecko, aby utrzymywało harem dziewcząt publicznych, jakby miało zawiadywać zakładem wychowawczym dla przyzwoitych panienek.

              Dom ten był zresztą dziedzictwem po starym wuju, jego dawniejszym właścicielu. Monsieur i Madame, poprzednio oberżyści pod Yvetot, zlikwidowali natychmiast swą gospodę, uznawszy interes w Fécamp za korzystniejszy. Przybyli pewnego pięknego poranku, aby objąć kierownictwo nad przedsiębiorstwem, które pod nieobecność gospodarzy chyliło się ku upadkowi.

              Byli porządnymi ludźmi, a personel oraz sąsiedzi polubili ich od razu.

              Monsieur umarł w dwa lata później na udar serca. Nowy zawód, utrzymujący go w wygodach i bezruchu, spowodował zbytnią tuszę, w związku z czym jego zdrowie poczęło szwankować.

              Od czasu swego wdowieństwa Madame była nadaremnie przedmiotem pragnień wszystkich bywalców zakładu. Uważano ją za bezwzględnie cnotliwą i nawet same pensjonariuszki nie zdołały niczego odkryć w tej mierze.

              Była tęga, wysoka i ujmująca. Jej cera, pobladła w mroku nieustannie zamkniętego mieszkania, połyskiwała jak przetłuszczony lakier. Malutka grzywka, kędzierzawa, ze sztucznych loczków, otaczała jej czoło i nadawała twarzy wygląd młodzieńczy, który kłócił się z dojrzałością kształtów. Zachowując niezmienną pogodę swego bystrego oblicza, Madame chętnie wdawała się w żarty, ale czyniła to z pewnym odcieniem powściągliwości, której nie utraciła jeszcze wśród swych nowych zajęć. Słowa grube zawsze ją nieco raziły, gdy więc jakiś źle wychowany młodzieniec nazywał właściwym imieniem zakład pozostający pod jej kierownictwem, okazywała gniew i oburzenie. Jednym słowem miała duszę subtelną i chociaż traktowała swe kobiety po przyjacielsku, to jednak chętnie powtarzała, że były one „nie z tej samej beczki”.

              W niektóre dni tygodnia zabierała jakąś część swej gromadki na przejażdżkę wynajętym powozem. Udawano się nad brzeg niewielkiej rzeki przepływającej przez okolice Valmont, aby poswawolić sobie na murawie. Były to wtedy prawdziwe wycieczki pensjonarek, które wyrwały się z zamknięcia, szalone eskapady upływające na dziecinnych zabawach, istne orgie pustelniczek upojonych świeżym powietrzem. Jedzono wędliny siedząc na trawie, popijano cydr. Powracały z zapadnięciem nocy, czując rozkosznie łagodne i rzewne zmęczenie, a w powozie całowały Madame jak matkę najlepszą, pełną dobroci i łaskawości.

              Dom miał dwa wejścia. Na rogu otwierano co wieczór pewien rodzaj podejrzanej kawiarni dla ludzi z gminu i dla marynarzy. Dwie dziewczyny którym powierzono osobliwy handel w tej spelunce, były w sposób znamienny dostosowane do potrzeb tego typu klienteli. Z pomocą kelnera imieniem Fryderyk, małego blondyna bez zarostu, a silnego jak wół, podawały szklanice z winem i kufle z piwem do chwiejących się marmurowych stolików i zarzucając pijącym ramiona na szyję, siadały im na kolanach, nakłaniając ich do dalszej konsumpcji.

              Trzy pozostałe damy (było ich tylko pięć) stanowiły rodzaj arystokracji i pozostawały w odwodzie dla towarzystwa z pierwszego piętra, chyba że potrzebowano ich na dole, a na pierwszym piętrze nie było akurat nikogo. Salon Jowiszowy, gdzie zbierali się miejscowi obywatele, był wyklejony niebieską tapetą i przyozdobiony dużym szkicem, który przedstawiał Ledę rozłożoną pod łabędziem. Wchodziło się tam kręconymi schodkami, u których stóp znajdowały się wąskie drzwi o skromnym wyglądzie. Drzwi te wychodziły na ulicę, gdzie przez całą noc pobłyskiwała nad nimi maleńka, okratowana latarnia, taka sama jak te, które jeszcze teraz w niektórych miastach zapala się u stóp Madonny umieszczonej w murze.

              Stary i wilgotny budynek czuć było lekko pleśnią. Czasami tchnieniem wody kolońskiej wionęło przez korytarze albo też przez uchylone drzwi na dole wdzierały się i niby wybuchy piorunów rozlegały po całym domu ordynarne krzyki ludzi przyjmowanych na parterze, wywołując na twarze panów z pierwszego piętra grymas zaniepokojenia i niesmaku.

              Madame, pozostająca w zażyłych stosunkach ze swymi klientami, jakby byli jej przyjaciółmi, nie opuszczała wcale salonu, ale interesowała się przynoszonymi przez bywalców wieściami z miasta. Rozmowa z nią toczyła się poważnie i stanowiła prawdziwą rozrywkę po bezładnej paplaninie trzech pozostałych kobiet. Poza tym wśród łobuzerskich figlów tamtych dam była to jak gdyby chwila wytchnienia dla osobliwych brzuchaczy, którzy wyrywali się co wieczór na przystojną i umiarkowaną hulankę i wypijali lampkę likieru w towarzystwie dziewczyn publicznych.

              Trzy damy z pierwszego piętra nosiły imiona: Fernanda, Rafaela i Róża Kłaczka.

              Ponieważ personel był ograniczony, przeto starano się uczynić z dziewcząt jak gdyby modele, treściwe skróty danego typu kobiecego, aby każdy z gości mógł przynajmniej w przybliżeniu odnaleźć urzeczywistnienie swego ideału.

              Fernanda reprezentowała piękność jasnowłosą. Była bardzo wysoka, prawie otyła, przytulna, dziecko wsi, z którego twarzy nie chciały zniknąć piegi, a blond włosy, przycięte i bezbarwne, podobne do czesanych konopi, okrywały niedostatecznie jej czaszkę.

              Pochodząca z Marsylii Rafaela, ladacznica portu nadmorskiego, odgrywała niezastąpioną rolę pięknej Żydówki. Była chuda i miała wystające kości policzkowe, które pokrywał róż. Jej czarne włosy, wyglansowane szpikiem wołowym, układały się w loczki na skroniach. Jej oczy mogłyby się wydać piękne, gdyby prawe nie było naznaczone bielmem. Zakrzywiony nos opadał ku wydatnym szczękom, gdzie dwa nowe zęby u góry odbijały jasną plamą od dolnych, które z biegiem lat nabrały barwy tak ciemnej jak stare drewno.

              Róża Kłaczka, ta kulka z mięsa, niby sam brzuch na króciutkich nóżkach, śpiewała od rana do wieczora ochrypłym głosem kuplety na przemian sprośne i sentymentalne, opowiadała błahe a nieskończenie długie historyjki, przestawała mówić tylko wtedy, gdy zaczynała jeść, a jeść tylko wtedy, gdy zaczynała mówić, poruszała się nieustannie, zwinna jak wiewiórka pomimo swej tuszy i maleńkich nóżek. A jej śmiech niby kaskada ostrych krzyków wybuchał nieustannie to tu, to tam, w pokojach, na strychu, w kawiarni, wszędzie, z byle powodu.

              Obydwie kobiety z parteru, a mianowicie Ludwika z przydomkiem Kokoszka i Flora nazywana Huśtawką, ponieważ odrobinę kulała (pierwsza zawsze jak posąg Wolności przepasana szarfą trójkolorową, druga fantazyjnie hiszpańska, z miedzianymi cekinami, które tańczyły wokoło rudych włosów przy każdym z jej nierównych kroków), miały wygląd pomywaczek wystrojonych na karnawał. Podobne do wszystkich kobiet z ludu, ani brzydsze ani ładniejsze, prawdziwe posługaczki z oberży, były znane w porcie pod przezwiskiem dwóch Sikawek.

              Pokój zawistny, ale rzadko mącony, panował między pięcioma kobietami dzięki mądrej, pojednawczej polityce Madame i dzięki jej niewyczerpanemu dobremu humorowi.

              Zakład był nader uczęszczany jako jedyny w niewielkim miasteczku. Madame umiała mu nadać należyty szyk. Była tak grzeczna i uprzedzająca dla wszystkich, znano tak dalece dobroć jej serca, że otaczał ją pewien rodzaj poważania. Bywalcy starali się jej przypodobać i być uradowani, gdy wyróżniła kogoś z nich swą przyjaźnią, a gdy się spotkali w ciągu dnia przy swych zajęciach zawodowych, mówili: ― Dziś wieczór tam, gdzie pan wie ― tak jak się mówi: ― Spotkamy się przy obiedzie w kawiarni.

              Jednym słowem dom pani Tellier był miejscem odprężenia umysłów i mało kto nie dopisywał na codziennych schadzkach.

              Otóż pewnego wieczoru pod koniec maja pierwszy przybysz, pan Poulin, kupiec drzewny i były mer, znalazł drzwi zamknięte. Za kratkami nie świeciła się mała latarnia, żaden głos nie dochodził z domu, który wydawał się martwy. Pan Poulin zapukał najpierw po cichu, a potem silniej. Nikt nie odpowiedział. Wobec tego zawrócił i poszedł wolnym krokiem tą samą ulicą, Którą przybył. Doszedłszy do Rynku, spotkał pana Duvert, armatora, który zmierzał w to samo miejsce. Udali się tam razem, ale z tym samym rezultatem. Nagle tuż ponad nimi rozległ się wielki hałas, okrążywszy więc dom spostrzegli zbiegowisko marynarzy angielskich i francuskich, walących pięściami w zamknięte okiennice kawiarni.

              Obydwaj obywatele wycofali się natychmiast, aby się nie skompromitować. Wszelako zatrzymało ich ciche: ― Pst. ― Był to pan Tournevau, właściciel solami ryb, który ich poznał i nawoływał. Powiedzieli mu, jak się rzeczy mają, co go bardziej niż ich poruszyło, gdyż jako człowiek żonaty i pilnie nadzorowany ojciec rodziny przychodził tu tylko w soboty, securitatis causa, jak mawiał, czyniąc aluzję do pewnego zalecenia policji sanitarnej, o którego okresowych nawrotach poinformował go doktor Borde, jego przyjaciel. Dziś właśnie wypadał jego wieczór i musiałby w takim razie znów czekać cały tydzień.

              Trzej mężczyźni doszli okólnie aż do nadbrzeża, napotkali po drodze młodego pana Philippe, syna bankiera i również bywalca, oraz pana Pimpesse, poborcę skarbowego. Powrócili razem przez ulicę Żydowską, aby dokonać ostatniej próby. Ponieważ jednak rozwścieczeni marynarze oblegali dom, rzucali kamieniami i wyli, trzej klienci pierwszego piętra zawrócili czym prędzej z drogi i poczęli wałęsać się po ulicach.

              Spotkali jeszcze pana Dupuis, agenta ubezpieczeń, potem pana Vasse, sędziego przy trybunale handlowym. Rozpoczęli długi spacer, który zaprowadził ich nasamprzód do mola. Usiedli rzędem na granitowym parapecie i spoglądali na kłębiące się fale. Piana na grzywach fal tworzyła w ciemności białą świetlistość, która gasła, zaledwie się ukazała, a jednostajny szum morza, uderzającego o skały, rozchodził się wśród nocy wzdłuż urwisk nadbrzeżnych. Gdy smutni spacerowicze przesiedzieli tak dłuższą chwilę, pan Tournevau oświadczył:

              ― Niezbyt tu wesoło.

              ― Niewątpliwie ― odparł pan Pimpesse. Ruszyli tedy wolnym krokiem dalej.

              Przemierzywszy ulicę, która położona jest u stóp zbocza i nosi nazwę „Pod Laskiem”, wrócili przez drewniany most do „Zastawy”, przeszli koło torów kolejowych i wyłonili się znowu na Rynku, gdzie nagle wybuchł spór między poborcą skarbowym ― panem Pimpesse, i solarzem ryb ― panem Tourne-vau, z powodu pewnego grzyba jadalnego, który jeden z nich znalazł, jak twierdził, w okolicy.

              Nuda wprawiła obydwu w rozdrażnienie i doszłoby prawdopodobnie do czynnych zniewag, gdyby pozostali panowie nie zainterweniowali. Pan Pimpesse oddalił się wściekły. Natychmiast nowa sprzeczka powstała pomiędzy byłym merem ― panem Poulin, i agentem ubezpieczeń ― panem Dupuis, w sprawie uposażenia poborcy skarbowego i dochodów ubocznych, które mógłby sobie stworzyć. Krzywdzące słowa padały z obydwu stron, gdy rozpętała się burza straszliwych wrzasków i na rynku ukazała się gromada marynarzy, zmęczonych daremnym oczekiwaniem przed zamkniętym domem. Trzymali się parami pod ręce, tworząc długą procesję i wrzeszcząc przeraźliwie.

              Grupa mieszczan ukryła się w bramie, a wyjąca horda znikła tymczasem na drodze w kierunku opactwa. Długo jeszcze słychać było ucichający wrzask, jak burzę, która się oddala. I znowu nastała cisza.

              Panowie Poulin i Dupuis, wściekli wzajemnie na siebie, odeszli każdy w swą stronę, bez pożegnania.

              Czterej pozostali rozpoczęli spacer na nowo i doszli instynktownie do zakładu pani Tellier, który był wciąż zamknięty, niemy i nieprzenikniony. Jakiś pijak spokojnie i z uporem pukał lekko w żaluzje kawiarni, a potem przerywał i zaczynał półgłosem nawoływać kelnera Fryderyka. Stwierdziwszy, że nikt mu nie odpowiada, zdecydował się usiąść na stopniu i oczekiwać na dalsze wydarzenia.

              Obywatele mieli już odejść, gdy wrzaskliwa banda ludzi z portu ukazała się ponownie na końcu ulicy. Majtkowie francuscy ryczeli Marsylianką, angielscy natomiast Rule, Britania. Odbyło się generalne wierzganie nogami o ściany, po czym fala bydlaków wzięła kurs ku nadbrzeżu, gdzie rozgożała bójka między marynarzami dwu narodowości. W tej bijatyce jednemu z Anglików złamano rękę i jednemu Francuzowi rozłupano nos.

              Pijak, który wciąż trwał pod drzwiami, płakał teraz tak, jak potrafią płakać pijacy i zmartwione dzieci.

              Na koniec rozproszyli się i obywatele.

              Z wolna cisza powróciła do zaniepokojonego miasta. Jeszcze chwilami z miejsca na miejsce przenosił się okrzyk, który ginął w oddali.

              Błąkał się jeszcze jeden jedyny człowiek. Był to pan Tournevau, solarz ryb, zrozpaczony, że będzie musiał oczekiwać do najbliższej soboty. Liczył jeszcze na jakiś przypadek, nie pojmując w swym oburzeniu, dlaczego policja pozwoliła tak po prostu zamknąć nadzorowany i strzeżony przez nią zakład użyteczności publicznej.

              Powrócił znowu węsząc dokoła i doszukując się powodu. Wreszcie dostrzegł, że na okapie była przyklejona kartka. Czym prędzej zaświecił woskową zapałkę i przeczytał następujące słowa, nakreślone pismem wielkim i nierównym: „Zamknięte z powodu pierwszej komunii świętej”.

              Wtedy oddalił się, pojmując, że wszystko stracone.

              Pijak spał teraz, rozciągnięty ha ukos w całej swej długości przed niegościnnymi drzwiami.

              A nazajutrz wszyscy bywalcy jeden po drugim znaleźli pretekst, aby przejść tą ulicą. Dla kontenansu nieśli pod pachą papiery, a każdy ukradkiem odczytywał tajemnicze obwieszczenie: „Zamknięte z powodu pierwszej komunii świętej”.


              2

              Sprawa polegała na tym, że Madame miała brata, który prowadził warsztat stolarski w Virville, jej stronach rodzinnych, w departamencie Eure. W czasie gdy była jeszcze oberżystką w Yvetot, Madame trzymała do chrztu córkę tego brata, noszącą imię Konstancja, a nazwisko Rivet, bo i sama Madame była z domu Rivet. Świadom, że jego siostra jest dobrze sytuowana, stolarz nie tracił jej z oczu, chociaż nie spotykali się często, gdyż obydwoje byli związani swymi zajęciami i zresztą mieszkali od siebie dość daleko. Jednakże gdy dziewczynka kończyła dwanaście lat i miała owego roku przystąpić do pierwszej komunii świętej, stolarz skorzystał z nadarzającej się sposobności zacieśnienia stosunków i napisał do siostry, że liczy na jej udział w tej uroczystości. Starzy rodzice już pomarli, przeto Madame nie mogła się wymówić. Przyjęła zaproszenie. Brat (nosił on imię Józef) żywił nadzieję, że przez okazanie specjalnych względów uda mu się może uzyskać testament na rzecz swej małej, skoro Madame była bezdzietna.

              Zawód siostry nie budził w nim żadnych skrupułów, a zresztą nikt w okolicy nic o tym nie wiedział. Gdy rozmawiano o niej, mówiono zaledwie tyle, że pani Tellier jest obywatelką Fécamp, co nasuwało przypuszczenie, że żyła z renty. Z Fécamp do Virvilie liczono co najmniej dwadzieścia mil, a przebycie dwudziestu mil drogi jest dla chłopa rzeczą trudniejszą niż przebycie oceanu dla człowieka cywilizowanego. Ludzie z Virville docierali najdalej do Rouen, a ludzi z Fécamp nic nie wabiło do małej wsi o pięciuset domach, należącej w dodatku do innego departamentu. Nie wiedziano tedy nic.

              Kiedy jednakże zbliżał się termin uroczystości, Madame znalazła się w niemałym kłopocie. Nie miała zastępczyni, bo nie zachodziła dotąd potrzeba opuszczenia domu chociażby na jeden dzień. Wszystkie rodzaje współzawodnictwa pomiędzy damami z góry a damami z dołu niezawodnie wybuchłyby natychmiast, poza tym zaś Fryderyk podchmieliłby sobie na pewno, a gdy był podchmielony, rzucał się na ludzi o byle głupstwo. Zdecydowała się wreszcie zabrać ze sobą wszystkich oprócz kelnera, któremu udzieliła dwudniowego urlopu.

              Zasięgnięto opinii u brata, a gdy ten nie podniósł żadnego sprzeciwu i ofiarował się zakwaterować u siebie na jedną noc całe towarzystwo, w sobotę pociąg pospieszny, odchodzący o godzinie ósmej rano, uniósł w wagonie drugiej klasy Madame wraz z jej towarzyszkami.

              Aż do Beuzeville były same i paplały jak sroki. Akurat na tej stacji wsiadła para małżeńska. Mąż, stary chłop ubrany w niebieską bluzę z plisowanym kołnierzem i szerokimi rękawami, ściągniętymi na przegubach i zdobnymi w drobny biały haft, miał głowę nakrytą staroświeckim cylindrem, na którym zrudziała pilśń zdawała się jeżyć. Trzymał w jednym ręku olbrzymi, zielony parasol, w drugim zaś głęboki koszyk, z którego ukazywały się przestraszone głowy trzech kaczek. Żona, wysztywniona w wieśniaczym stroju, miała ze swym zaostrzonym jak dziób nosem fizjonomię kury. Usiadła naprzeciw swego męża i trwała bez ruchu, przejęta, że znalazła się w tak świetnym towarzystwie.

              Bo rzeczywiście przedział olśniewał świetnymi barwami. Madame, cała od stóp do głów w niebieskim jedwabiu, zarzuciła na siebie szal z fałszywego kaszmiru francuskiego, oślepiająco i piorunująco czerwony. Fernanda sapała w swej sukni szkockiej, której gors, zapięty przy użyciu sił wszystkich koleżanek, podnosił grożącą upadkiem pierś, a ta zdawała się pływać pod materiałem na kształt dwu nieustannie poruszanych kopuł.

              Rafaela, przy pierzastym nakryciu głowy naśladującym gniazdo pełne ptaków, miała na sobie liliową suknię naszytą złotymi pajętkami, coś wschodniego, co odpowiadało jej fizjonomii Żydówki. Róża Kłaczka robiła w swej różowej spódniczce z szerokimi falbanami wrażenie nazbyt pulchnego dziecka lub otyłej karliczki. Wreszcie wydawało się, że dwie Sikawki wykrajały sobie dziwaczne stroje spośród starych firanek z czasów Restauracji, tych firanek w kwieciste desenie.

              Skoro tylko przestały być same w przedziale, damy przybrały poważną minę i poczęły mówić o rzeczach podniosłych, aby nabrano o nich dobrego mniemania. Jednakże w Bolbec pojawił się pewien pan z jasnymi faworytami, pierścieniami i złotym łańcuchem. Ułożył na siatce ponad sobą kilka pakunków zawiniętych w ceratę. Robił wrażenie filuta i swojego chłopa. Ukłonił się, uśmiechnął i zapytał swobodnie:

              ― Panie zmieniają garnizon?

              To pytanie wprawiło całą drużynę w zakłopotanie. Na koniec Madame odzyskała kontenans i odrzekła sucho, aby pomścić honor brygady:

              ― Mógłby też pan być obyczajniejszy!

              ― Przepraszam ― usprawiedliwił się ― chciałem zapytać, czy panie zmieniają klasztor.

              Nie znalazłszy stosownej odpowiedzi lub też uznawszy może to sprostowanie za wystarczające, Madame skinęła z godnością głową i zacisnęła wargi.

              Wobec tego pan z faworytami, który znalazł miejsce pomiędzy Różą Kłaczka i starym wieśniakiem, począł mrugać do trzech kaczek, których głowy wystawały z wielkiego koszyka. Następnie, zorientowawszy się, że zjednał już sobie publiczność, począł łaskotać stworzenia pod dziobami, wygłaszając do nich dla rozweselenia towarzystwa zabawne przemowy:

              ― Cóż? Opuściłyśmy nasze ka ― kałużki ― kwa! kwa! kwa! ― aby zapoznać się z rożenkami? ― kwa! kwa! kwa! ― Nieszczęśliwe stworzenia odwracały szyje przed tymi pieszczotami i czyniły rozpaczliwe wysiłki, aby wydobyć się ze swego wiklinowego więzienia, aż nagle wszystkie trzy razem wydały żałosny okrzyk rozpaczy: ― Kwa! kwa! kwa! kwa! ― Wtedy wśród kobiet wybuchł śmiech. Pochylały się i popychały, aby je dojrzeć. Interesowano się szalenie kaczkami, a pan z faworytami roztaczał wdzięki i dowcip oraz pozwalał sobie na figlarne zaczepki.

              Róża wmieszała się do zabawy i pochylając się poprzez kolana sąsiada ucałowała dzioby wszystkich trzech stworzeń. Natychmiast każda z kobiet chciała uczynić to samo. Pan z faworytami sadzał sobie damy na kolanach, podrzucał je i szczypał. Nagle zaczął je tykać.

              Chłop i chłopka jeszcze bardziej oszołomieni niż ich ptactwo przewracali oczami jak opętańcy, nie śmiąc uczynić jakiegokolwiek poruszenia. Ich stare, pomarszczone twarze pozostawały nieruchome i bez najmniejszego uśmiechu.

              Pan z faworytami, który był komiwojażerem, dla kawału zaoferował damom szelki i zdjąwszy jeden ze swych pakunków jął go rozpakowywać. Był to podstęp, bo paczka zawierała podwiązki.

              Jedne były z jedwabiu niebieskiego, inne z jedwabiu różowego, czerwonego, fioletowego, z jedwabiu bladoliliowego, z jedwabiu pąsowego, a wszystkie miały metalowe sprzączki w kształcie dwóch amorków splecionych z sobą i pozłacanych. Dziewczyny wydawały okrzyki radości i poczęły oglądać podwiązki, już opanowane powagą właściwą każdej kobiecie, gdy dotyka ręką przedmiotów stroju. Pytały się wzajemnie o radę spojrzeniem lub słowem, wypowiadanym szeptem, odpowiadały sobie w ten sam sposób, a nawet Madame zazdrośnie dzierżyła w ręku parę pomarańczową, szerszą i okazalszą niż inne: prawdziwe podwiązki pryncypałki.

              Pan z faworytami oczekiwał, żywiąc jakąś myśl:

              ― No, moje małe kotki ― powiedział ― należy przymierzyć.

              Wybuchła burza okrzyków. Dziewczyny poczęły ściskać nogami spódnice, jak gdyby obawiały się gwałtu. Komiwojażer spokojnie oczekiwał na właściwą chwilę.

              ― Skoro nie chcecie ― rzekł wreszcie ― to zapakuję. Ofiarowałbym ― dodał zręcznie ― za darmo jedną parę tej, która przymierzy. ― Ale dziewczyny nie chciały i prężyły kibicie z wielką godnością. Jednakże obydwie Sikawki miały miny tak nieszczęśliwe, że ponowił wobec nich propozycję. W szczególności dręczona pożądaniem Flora Huśtawka zdawała się wahać w sposób widoczny.

              ― No, trochę odwagi, moja mała ― nalegawid. ― Te liliowe będą pasować do twojej sukienki.

              Wówczas Flora zdecydowała się i podnosząc suknię ukazała tęgą nogę w źle obciągniętej, ordynarnej pończosze. Komiwojażer pochylił się i zapiął podwiązkę najpierw na kolanie, a potem wyżej. Łaskotaniem pobudzał dziewczynę do krótkich okrzyków i raptownych dreszczy. Gdy skończył, dał jej parę liliowych podwiązek i zapytał:

              ― Na kogo kolej? Wykrzyknęły wszystkie razem:

              ― Na mnie! Na mnie!

              Rozpoczął od Róży Kłaczki, która odkryła przedmiot bezkształtny, zupełnie okrągły, pozbawiony kostki: prawdziwą „kichę w kształcie nogi”, jak mówiła Rafaela. Fernandę komiwojażer obsypał komplementami, zapaliwszy się do jej potężnych kolumn. Chude piszczele pięknej Rafaeli miały za to mniej powodzenia. Ludwika Kokoszka nakryła w żartach panu z faworytami głowę swą suknią, aż Madame była zmuszona zainterweniować, aby powstrzymać te niewczesne figle. Na koniec sama Madame podała swą nogę, piękną nogę Normandki, pełną i muskularną. Zaskoczony komiwojażer zdjął w zachwycie z galanterią kapelusz, aby jak prawdziwy rycerz francuski pokłonić się przed tym arcydziełem.

              Chłop i chłopka zastygli w osłupieniu, spoglądając na to wszystko z boku jednym okiem. Wyglądali jak kaczki, które wieźli; pan z jasnymi faworytami podniósł się i zapiał im w nos: ―Ku-ku-rykuf ― To rozpętało nowy huragan śmiechu.

              Starzy razem ze swym koszykiem, z kaczkami i parasolem wysiedli w Monteville. I można było słyszeć, jak oddalając się żona mówiła do męża:

              ― To są ladacznice, które jadą do tego przeklętego Paryża.

              Sam figlarny komiwojażer wysiadł w Rouen, okazawszy się przedtem tak ordynarnym, że Madame czuła się zmuszona osadzić go ostro na miejscu i dorzucić tonem morału:

              ― To nas oduczy od rozmów z pierwszym lepszym.

              Przesiadły się w Oissel i na następnej stacji zastały pana Józefa Rivet, który oczekiwał ich ze sporym wózkiem pełnym krzeseł i zaprzężonym w białego konia.

              Stolarz ucałował grzecznie wszystkie damy i pomógł im wsiąść. Trzy z nich usiadły na trzech krzesłach w głębi wózka, Rafaela zaś, Madame i jej brat na trzech krzesłach z przodu. Róża, nie mając krzesła, ulokowała się jako tako na kolanach wielkiej Fernandy ― i ruszono w drogę. Ale natychmiast porywczy kłus konika zatrząsł pojazdem tak straszliwie, że krzesła zaczęły tańczyć, podrzucając pasażerki w górę, to na prawo, to na lewo, w podskokach marionetek, wśród strojenia przestraszonych min i wśród okrzyków trwogi, urywających się nagle przy silniejszym wstrząsie. Trzymały się kurczowo boków wózka; kapelusze zsuwały się na plecy, na nos lub ramię, a biały koń biegł bez przerwy, wyciągając szyję i sterczący, wyłysiały, jakby szczurzy ogonek, którym bił się od czasu do czasu po zadzie. Józef Rivet, oparłszy jedną nogę na nasadzie dyszla, a drugą podwinąwszy pod siebie, dzierżył lejce wysoko podnosząc obydwa łokcie. Z jego gardła wydobywał się co chwila rodzaj gdakania, od którego konik strzygł uszami i przyspieszał biegu.

              Po obydwu stronach drogi rozciągały się zielone pola. Kwitnący rzepak rozścielał tu i ówdzie wielką, żółtą, falującą powierzchnię, skąd podnosił się zdrowy i krzepki zapach, zapach przenikliwy i słodki, niesiony daleko przez wiatr. W już wyrośniętym życie chabry ukazywały swe małe, lazurowe główki. Kobiety pragnęły je zrywać, ale pan Rivet nie chciał się zatrzymać. Niekiedy znów całe pole zdawało się być zroszone krwią, tyle zalewało je maków. A wśród tych równin, tak ubarwionych kwiatami ziemi, wózek, który sam zdawał się dźwigać bukiet kwiatów o kolorach jeszcze bardziej płomiennych, ukazywał się jadąc w takt kłusa białego konia, znikał za wysokimi drzewami folwarków, aby wyłonić się na nowo spod listowia i na nowo paradować przez żółte i zielone pola, przetykane błękitem lub czerwienią: jasna, mknąca w słońcu dwukółka pełna kobiet.

              Biła pierwsza godzina, gdy przybyli przed dom stolarza.

              Kobiety upadały ze zmęczenia i omdlewały z głodu, ponieważ nie jadły nic od chwili wyjazdu. Pani Rivet wybiegła na ich spotkanie, pomagała zsiąść każdej z osobna i ściskała je, zaledwie dotknęły ziemi, a zwłaszcza całowała bez końca swoją szwagierkę, którą pragnęła sobie zjednać. Jedzono w warsztacie, z którego usunięto już przybory stolarskie, by zrobić miejsce na jutrzejszy obiad.

              Smaczny omlet, który nastąpił po smażonej kiszce, zakrapianej wyśmienitym w smaku i mocnym cydrem, przywrócił wszystkim dobry humor. Rivet wziął szklankę, aby trącać się z gośćmi, podczas gdy jego żona podawała do stołu, gotowała, przynosiła i wynosiła potrawy, szepcząc każdej z dam do ucha: ― Czy nałożyła sobie pani dosyć? ― Deski oparte o ściany i stosy wiórów pozamiatanych do kątów rozprzestrzeniały woń heblowanego drzewa, zapach stolarni, owo żywicze tchnienie, które przenika do głębi płuc.

              Domagano się małej, ale była w kościele i miała wrócić dopiero wieczorem.

              Wobec tego towarzystwo wyszło z domu, aby przejść się po Virville.

              Była to mała wioska, przez którą przechodził trakt. W dziesięciu mniej więcej domach, stojących wzdłuż tej jedynej drogi, znaleźli schronienie miejscowi kupcy: rzeźnik, korzennik, stolarz, kawiarz, szewc i piekarz. Kościół, stojący na końcu tej swego rodzaju ulicy, był otoczony niewielkim cmentarzem, a cztery stare i rozłożyste lipy, rosnące przed głównym wejściem, ocieniały go całkowicie. Był bez żadnego stylu, zbudowany z ciosanego kamienia, a wieńczyła go dzwonnica z łupku. Dalej rozpoczynały się pola, przecięte tu i ówdzie kępami drzew, w których kryły się folwarki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin