WILBUR SMITH ZEMSTA NILU
Z angielskiego przełożył GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK
Tytuł oryginału: THE QUEST
Copyright © Wilbur Smith 2007
Ali rights reserved
FirSt published in 2007 by Emilian
an I^prim of Pan Macmillan Ltd., London
Copyright © for the Polish edition
by Wyfflwo Albatros A. Kutytow.cz 2008
Copyright © for th, Polish translation by Grzegorz Kołodziejczyk 2008
Redakcja: Barbara Nowak
Ilustracja na obwolucie: Jacek Kopalski
Projekt graficzny obwoluty: Andrzej Kurytow.cz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7359-586-6
Dystrybucja www.olesiejuk.pl
t
Sp»Zedaż wysytkow - biernie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ ni , , , . j nnA 02-954 Warszawa Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, uz -n
2008 Wydanie I/op. twarda Di Druk-Intro S.A., Inowrocław
Książkę tę dedykuję mojej żonie
Mokhiniso Jesteś piękna, kochająca i Arna.
Nie ma nikogo prócz ciebie.
Copyright © Wilbur Smith 2007 AU rights reseryed
First published in 2007 by Macmillan, an imprint of Pan Macmillan Ltd., London
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008
Copyright © for the Polish translation by Grzegorz Kołodziejczyk 2008
Projekt graficzny obwoluty: Andrzej Kuryłowicz
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t/f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
1
2008. Wydanie I/op. twarda Druk: Druk-Intro S.A., Inowrocław I
Książkę tę dedykuję mojej żonie Mokhiniso
Jesteś piękna, kochająca i wierna. Nie ma nikogo prócz ciebie.
Z wysokich gór schodziły dwie samotne postacie — mężczyźni ubrani w wytarte futra i skórzane czapki z uszami chroniącymi przed chłodem. Mieli nieogolone brody i ogorzałe od wiatru twarze; na plecach nieśli cały swój skąpy dobytek. Przebyli długą i niebezpieczną drogę, żeby dotrzeć do tego miejsca. Meren, który szedł na przodzie, nie wiedział, gdzie się znajdują i dlaczego tak daleko zawędrowali. Wiedział to starzec podążający tuż za nim, lecz jak dotąd nie raczył podzielić się swoją wiedzą z towarzyszem.
Po opuszczeniu Egiptu pokonali wiele mórz, jezior i potężnych rzek, przebyli ogromne równiny i lasy. Napotkali dziwne i niebezpieczne zwierzęta oraz jeszcze dziwniejszych i niebezpieczniejszych ludzi. Później wkroczyli w góry wyglądające jak przedziwny labirynt śnieżnych szczytów i ziejących przepaści, w którym powietrze było tak rozrzedzone, że oddychanie nim sprawiało trudność. Konie padły z zimna, a Meren stracił koniuszek palca, poczerniały i gnijący od mrozu. Na szczęście nie był to palec u ręki, w której trzymał miecz w czasie walki i którą wypuszczał strzały ze swojego ogromnego łuku.
Meren zatrzymał się na krawędzi ostatniego stromego urwiska. Starzec stanął przy jego ramieniu. Był odziany w futro ze skóry śnieżnego tygrysa, którego Meren położył jedną strzałą, gdy bestia na niego skoczyła. Stojąc obok siebie, mężczyźni spoglądali w dół na nieznaną krainę rzek i gęstej zielonej dżungli.
7
— Od pięciu lat jesteśmy w drodze — rzekł Meren. — Czy to koniec podróży, Magu?
— Niepodobna, by trwało to aż tak długo, mój zacny Mere-nie — odparł Taita; jego oczy roziskrzyły się żartobliwie pod śnieżnobiałymi brwiami.
W odpowiedzi Meren ściągnął z pleców miecz w skórzanej pochwie i wskazał nacięcia.
— Zaznaczyłem tu każdy dzień — zapewnił. — Możesz przeliczyć. — Meren spędził więcej niż pół życia, towarzysząc Taicie i strzegąc go, a mimo to wciąż nie był pewien, kiedy starzec mówi poważnie, a kiedy sobie z niego żartuje. — Wciąż jednak nie odpowiedziałeś na moje pytanie, czcigodny Magu. Czy dotarliśmy do kresu podróży?
— Nie — odparł Taita, kręcąc głową. — Ale nie trap się, bo zrobiliśmy dobry początek. — Teraz on wysunął się przed młodszego towarzysza i ruszył wąską półką skalną biegnącą ukosem po ścianie klifu.
Meren spoglądał za nim przez chwilę, a potem jego z gruba ciosane rysy twarzy ułożyły się w uśmiech rezygnacji.
— Czy ten stary łotr nigdy nie przestanie?—mruknął, kierując wzrok na szczyty, następnie zarzucił miecz na plecy i ruszył za Taitą.
Zszedłszy na dół, stanęli przed wieżyczką z białego kwarcu.
— Witajcie, wędrowcy! — doszedł ich głos z góry. — Od dawna czekam na wasze przybycie.
Dwaj mężczyźni zatrzymali się i ze zdziwieniem podnieśli głowy. Na krawędzi skały siedział chłopiec, który mógł mieć nie więcej niż jedenaście lat. Było to dziwne, że nie spostrzegli go wcześniej, bo siedział na widoku; blask słońca odbijał się od kwarcu i otaczał malca świetlistą, rażącą oczy poświatą.
— Przysłano mnie, bym zaprowadził was do świątyni Saras-wati, bogini mądrości i odnowy — oznajmił chłopiec miękkim, płynnym głosem.
— Ty mówisz po egipsku! — wykrztusił zdumiony Meren.
Chłopiec skwitował uśmiechem bezmyślną uwagę. Jego brązowa twarz przypominała pyszczek psotnej małpki, lecz uśmiech był tak ujmujący, że Meren musiał go odwzajemnić.
— Mam na imię Ganga i jestem posłańcem. Chodźcie! Przed nami jeszcze długa droga. — Chłopiec wstał, gęste czarne włosy poruszyły się na gołym ramieniu. Było zimno, a mimo to miał
8
2
na sobie tylko przepaskę biodrową. Jego gładki nagi tors zdawał się ciemnokasztanowy, lecz na plecach wyrastał groteskowy garb jak u wielbłąda. Ganga dostrzegł wyraz twarzy przybyszów. — Przywykniecie do tego tak jak ja — rzekł, po czym zeskoczył z półki skalnej i wziął Taitę za rękę. — Tędy.
Przez dwa dni wiódł wędrowców przez gęsty bambusowy las. Szlak wił się i kluczył, bez przewodnika niechybnie by się zgubili. W miarę schodzenia powietrze robiło się cieplejsze; mężczyźni wreszcie mogli zrzucić futra i nakrycia głowy. Włosy Taity były rzadkie, proste i srebrzyste, a Merena gęste, ciemne i kręcone. Drugiego dnia dotarli do krańca bambusowych zarośli i ruszyli ścieżką w głąb gęstej dżungli. Konary splatały się ponad ich głowami, tworząc galerie, które zasłaniały blask słońca. Ciepłe powietrze było gęste od woni wilgotnej ziemi i gnijących roślin. W górze śmigały jaskrawo ubarwione ptaki, małe małpki szczebiotały i figlowały w koronach drzew, a nad ukwieconymi lianami unosiły się barwne motyle.
Dżungla skończyła się nagle i wędrowcy wyszli na otwartą przestrzeń szerokości mili, sięgającą aż do przeciwległej ściany dżungli. Pośrodku tej olbrzymiej polany wznosił się majestatyczny gmach. Wieże, wieżyczki i tarasy zbudowane były z żółtego jak masło kamienia, a cały kompleks otaczał wysoki mur z tego samego budulca. Posągi i płaskorzeźby zdobiące budowlę wyglądały jak kłębowisko nagich mężczyzn i ponętnych kobiet.
— Koń by zdębiał na widok zabaw, którym te posągi się oddają — rzekł Meren tonem cenzora, lecz jego oczy się zaświeciły.
— Coś mi mówi, że nadałbyś się jako model dla tych, którzy je wyrzeźbili — odparł Taita. W żółtym kamieniu przedstawiono wszelkie możliwe konfiguracje złączonych ludzkich ciał. — Z pewnością nie znajdujesz na tych ścianach nic nowego.
— Wprost przeciwnie, wiele mógłbym się nauczyć — stwierdził Meren. — Niektóre z tych rzeczy nawet mi się nie śniły.
— To świątynia wiedzy i odnowy — przypomniał Ganga. — Tutaj akt prokreacji uważany jest za święty i piękny.
— Meren od dawna podziela ten pogląd — zauważył cierpko Taita.
Brukowaną ścieżką dotarli do zewnętrznej ściany świątyni. Wielkie wrota z drewna tekowego się otworzyły.
9
— Śmiało! — zachęcił Ganga. — Apsary was oczekują.
— Apsary? — spytał zaskoczony Meren.
— Służebnice świątyni — wyjaśnił Ganga.
Weszli do środka i Taita aż zamrugał oczami na widok wspaniałego ogrodu, w którym się znaleźli. Z gładkich zielonych trawników wyrastały kępy kwitnących krzewów oraz drzewa owocowe, niektóre obwieszone apetycznymi owocami. Nawet Taita, wyśmienity znawca roślin i ogrodnik, nie rozpoznał niektórych egzotycznych gatunków. Grządki mieniły się bogactwem przepysznych kolorów. Nieopodal bramy siedziały na trawniku trzy młode kobiety. Na widok przybyszów poderwały się i podbiegły do nich lekko. Śmiejąc się i tańcząc z radości, ucałowały obu mężczyzn. Pierwsza apsara była szczupła i złotowłosa. Przypominała dziewczynkę o nieskazitelnej, białej jak mleko skórze.
— Witajcie! — zawołała. — Jestem Astrata.
Druga, ciemnowłosa i skośnooka, była w pełnym rozkwicie kobiecości. Jej skóra lśniła jak wosk i wydawała się gładka jak kość słoniowa, która wyszła spod ręki wprawnego rzemieślnika.
— Moje imię brzmi Wu Lu — oznajmiła, głaszcząc z podziwem umięśnione ramię Merena. — Jesteś pięknym mężczyzną.
— A ja mam na imię Tansid — rzekła trzecia apsara, wysoka, o posągowych kształtach. Miała turkusowozielone oczy, włosy jak kasztan w płomieniach i nieskazitelnie białe zęby. Kiedy pocałowała Taitę, poczuł jej oddech pachnący niczym kwiaty w ogrodzie. — Witajcie. Czekałyśmy na was. Kaszyap i Samana uprzedzili nas, że przybywacie, i wysłali, abyśmy was powitały. Przynosicie nam radość.
Obejmując jedną ręką Wu Lu, Meren obejrzał się na bramę.
— Dokąd odszedł Ganga? — zapytał.
— Nigdy go tu nie było — odparł Taita. — To leśny duszek. Spełnił zadanie i wrócił do swojego świata. Meren przyjął to wyjaśnienie. Spędził z Czarownikiem tyle czasu, że nie dziwiły go już nawet najniezwyklejsze zjawiska
nadprzyrodzone.
Apsary wprowadziły gości do świątyni. Ogród zalewało gorące światło słońca, a wysokie ściany świątyni były chłodne i ciemne; powietrze wypełniała woń kadzideł ustawionych przed złotymi wizerunkami bogini Saraswati. Stali przed nimi w modlitewnych
10
pozach kapłani i kapłanki, ubrani w zwiewne szafranowe szaty, w półmroku niczym motyle przesuwały się apsary. Niektóre podeszły, żeby objąć i ucałować przybyszów. Gładziły Merena po ramionach i klatce piersiowej, dotykały
3
srebrnej brody Taity. Wu Lu, Tansid i Astrata wzięły ich za ręce i długą galerią zaprowadziły do kwater mieszkalnych świątyni. W refektarzu podały im misy z duszonymi warzywami i czary ze słodkim czerwonym winem. Mężczyźni tak długo musieli się zadowalać byle jaką strawą, że nawet Taita chciwie pochłaniał smakołyki. Kiedy się nasycili, Tansid poprowadziła Taitę do komnaty, którą dla niego przeznaczono. Pomogła mu zdjąć ubranie i stanąć w miedzianej misie napełnionej ciepłą wodą, a następnie zwilżyła gąbką jego zmęczone ciało. Zachowywała się niczym matka pielęgnująca dziecko; jej ruchy okazały się tak naturalne i delikatne, że Taita nie czuł wstydu nawet wtedy, gdy dotykała gąbką okropnej blizny po kastracji. Później wytarła go i zaprowadziła do maty; usiadła obok i nuciła delikatnym głosem, aż zmorzył go głęboki, wolny od mar sen.
Wu Lu i Astrata zabrały Merena do drugiej komnaty. Umyły go tak samo jak Tansid Taitę, a następnie ułożyły do snu. Meren usiłował je zatrzymać, lecz był wyczerpany i robił to bez przekonania. Kobiety wyniknęły się, chichocząc. Po chwili wojownik zasnął.
Spał dopóty, dopóki światło dnia nie zaczęło się sączyć do wnętrza komnaty, i obudził się wypoczęty i odmłodzony. Jego brudne, poprzecierane ubrania znikły, a na ich miejscu leżała świeża, luźna tunika. Ledwo zdążył się ubrać, gdy usłyszał słodki kobiecy śpiew i głosy osób zbliżających się korytarzem. Dwoje dziewcząt wpadło do środka z porcelanowymi naczyniami i dzbanami soku owocowego. Spożywając posiłek z Merenem, apsary mówiły doń po egipsku, lecz rozmawiając między sobą, mieszały kilka języków; wydawało im się to naturalne. Rzecz jasna, każda faworyzowała swój język ojczysty. Astrata była Jonką, co tłumaczyło złoty kolor jej pięknych włosów, a w głosie Wu Lu pobrzmiewały dźwięczne tony dalekiego Cathayu.
Po zakończeniu posiłku wyprowadziły Merena do ogrodu; promienie słońca igrały w wodzie tryskającej z fontanny do głębokiej sadzawki. Apsary zrzuciły lekkie odzienie i nago zanurzyły się w basenie. Widząc, że Meren się ociąga, Astrata 11
wyszła po niego; jej włosy i ciało ociekały wodą. Śmiejąc się, zdjęła z Merena tunikę i zaczęła wciągać go do basenu. Wu Lu pospieszyła jej na pomoc, a gdy Meren znalazł się w basenie, zaczęły dokazywać i pryskać się wodą. Wkrótce Meren pozbył się skromności i odrzucił wstydliwość tak jak one. Astrata umyła mu włosy; z podziwem spoglądała na bitewne blizny na jego twardych mięśniach.
On zaś podziwiał doskonałe ciała apsar, ocierających się o niego. Ich ręce ani przez chwilę nie próżnowały pod powierzchnią wody. Czując, że jest rozbudzony, zapiszczały z radości i zaprowadziły go do małego pawilonu pod drzewami. Na kamiennej posadzce leżały tam rozesłane dywany i jedwabne poduszki; apsary ułożyły na nich ociekającego wodą Merena.
— Teraz oddamy cześć bogini — oznajmiła Wu Lu.
— Jak to uczynimy? — zapytał Meren.
— Nie lękaj się. Pokażemy ci — zapewniła Astrata. Przywarła do jego pleców swoim jedwabistym ciałem, całując go w uszy i szyję; jej ciepły brzuch przylgnął do jego pośladków. Wyciągnęła ręce, by pieścić Wu Lu, która całowała Merena w usta i oplatała go rękami i nogami. Dziewczęta doskonale opanowały arkana sztuki miłosnej. Po chwili trzy ciała zlały się w jedno, z sześcioma ramionami, sześcioma nogami i trzema parami ust.
Taita przebudził się wcześnie, podobnie jak Meren. Choć długa podróż go wyczerpała, kilka godzin snu przywróciło siłę jego ciału i duchowi. Światło brzasku napełniło komnatę; Taita usiadł na macie i zobaczył, że nie jest sam. Tansid uklękła obok i uśmiechnęła się do gościa.
— Dzień dobry, Magu. Przyniosłam ci jedzenie i napitki. Kiedy się posilisz, Kaszyap i Samana będą chcieli się z tobą
spotkać.
— Kim oni są?
— Kaszyap to nasz czcigodny arcykapłan, a Samana to nasza najwyższa kapłanka. Oboje są wielkimi czarownikami tak jak ty.
Samana czekała na Taitę w altanie w świątynnym ogrodzie. Była przystojną kobietą w nieokreślonym wieku, ubraną w szafranową tunikę. W jej gęstych włosach nad uszami połyskiwały 12
srebrne pasemka, a z oczu biła nieskończona mądrość. Uścisnęła Taitę, a potem kazała mu usiąść obok siebie na marmurowej ławeczce. Zapytała o podróż.
.— Bardzo się cieszymy, że zdążysz spotkać się z arcykapłanem. Kaszyap nie pozostanie z nami długo. To właśnie on po ciebie posłał.
— Wiedziałem, że zostałem wezwany tutaj, ale nie wiedziałem przez kogo — rzekł Taita, kiwając głową. — Dlaczego Kaszyap chce mnie widzieć?
— On sam ci to wyjawi — odparła Samana. — Chodźmy do niego.
4
Wstała i ujęła rękę Taity. Zostawili Tansid samą; Samana poprowadziła gościa korytarzami i krużgankami, a później spiralnymi schodami, które wydawały się ciągnąć bez końca. Wreszcie znaleźli się w małym okrągłym pomieszczeniu na szczycie najwyższego minaretu świątyni. Ze wszystkich stron roztaczał się widok na zieloną dżunglę i dalekie, ośnieżone wierzchołki łańcuchów górskich na północy. Na środku podłogi leżał miękki materac z poduszkami, na których siedział mężczyzna.
— Usiądź naprzeciwko — szepnęła Samana. — Arcykapłan jest prawie całkowicie głuchy, musi widzieć twoje usta, kiedy będziesz mówił. — Taita poszedł za radą Samany; usiadł i przez chwilę on i Kaszyap patrzyli na siebie. Kaszyap był bardzo sędziwy. Jego oczy były blade i przygasłe, dziąsła pozbawione zębów, skóra sucha jak stary pergamin, a włosy, broda i brwi wyglądały jak przezroczyste szkło. Dłonie i głowa drżały mu nieustannie.
— Dlaczego po mnie posłałeś, magu? — zapytał Taita.
— Bo twój umysł jest trzeźwy — odparł szeptem Kaszyap.
— Skąd mnie znasz?
— Twoja ezoteryczna moc wywołuje zakłócenia w eterze, wyczuwa się ją z daleka.
— Czego ode mnie oczekujesz?
— Niczego i wszystkiego, może nawet życia — odrzekł Kaszyap.
— Mów jaśniej.
— Biada! Zwlekałem za długo. Czarny tygrys śmierci zbliża się do mnie. Odejdę przed zachodem słońca.
— Czy zadanie, które mi wyznaczyłeś, jest pilne?
13
— Bardziej niż sobie wyobrażasz.
— Co mam uczynić? — spytał Taita.
— Chciałem dać ci oręż do walki, która cię czeka, lecz dowiedziałem się od apsar, że jesteś eunuchem. Tego nie mogłem wiedzieć. Nie mogę przekazać ci mojej wiedzy w sposób, w jaki zamierzałem to uczynić.
— Jakiż to sposób?
— Wymiana cielesna.
— Znów muszę wyznać, że nie rozumiem.
— Musiałoby dojść do stosunku seksualnego między nami. Jednakże z powodu twojego okaleczenia nie jest to możliwe. — Taita milczał. Kaszyap wyciągnął pomarszczoną dłoń i położył ją na jego ręce. Łagodnym głosem mówił dalej: — Twoja aura pokazuje mi, że mówiąc o okaleczeniu, uraziłem cię. Żałuję, ale zostało mi niewiele czasu i muszę mówić bez ogródek.
Taita wciąż milczał.
— Postanowiłem dokonać wymiany z Samaną — ciągnął Kaszyap. — Jej umysł także jest jasny. Kiedy odejdę, ona przekaże ci to, co ode mnie uzyskała. Przykro mi, że cię
obraziłem.
— Prawda może być bolesna, ale ty nie zadałeś mi bólu. Uczynię wszystko, czego sobie życzysz.
— Zostań więc z nami, a ja przekażę wszystko Samanie, całą wiedzę i mądrość, którą zdobyłem w ciągu długiego życia. Później ona podzieli się nią z tobą i dzięki temu będziesz mógł spełnić świętą misję, która jest twoim przeznaczeniem.
Taita skłonił głowę.
Samana klasnęła mocno w dłonie i w tej samej chwili zjawiły się dwie apsary, obie młode i piękne; jedna miała ciemne włosy, a druga jasne jak złocisty miód. Samana zaprowadziła je do małego mosiężnego kociołka stojącego przy ścianie; dziewczęta pomogły jej przyrządzić nad żarem silnie pachnący wywar z ziół. Gdy napój był gotowy, apsary podały go Kaszyapowi. Jedna podtrzymała jego drżącą głowę, a druga przyłożyła czarkę do ust. Przeor wypił napój, głośno siorbiąc i roniąc krople na brodę, a potem legł zmęczony na materacu.
Apsary rozebrały go delikatnie i z wielkim szacunkiem, a następnie rozlały na jego lędźwie pachnący balsam z alabastrowego flakonika. Łagodnie, lecz wytrwale wymasowały mu męskość.
14
Kaszyap jęknął i przetoczył głowę w jedną i drugą stronę, ale pod zręcznymi dłońmi apsar i dzięki sile narkotyku jego członek nabrzmiał i wyprostował się.
Kiedy osiągnął pełny wzwód, Samana podeszła do materaca i uniosła na wysokość bioder krawędź szafranowej tuniki, odsłaniając pięknie rzeźbione uda i krągłe, silne pośladki. Usiadła okrakiem na Kaszyapie, ujęła jego członek i wsunęła w siebie. Wtedy puściła rąbek tuniki i zaczęła kołysać się łagodnie.
— Panie, jestem gotowa przyjąć wszystko, co zechcesz mi dać — wyszeptała.
— Z chęcią ci to powierzam — odparł Kaszyap słabym, chrapliwym głosem. — Używaj tego dobrze i roztropnie.
— Znów przetoczył głowę w jedną i drugą stronę, rysy jego starej twarzy ściągnęły się straszliwie. Potem stęknął i
5
zesztywniał, jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Żadne z tych dwojga nie poruszyło się niemal przez godzinę. Wówczas z gardła Kaszyapa wydarł się jęk i arcykapłan wydał ostatnie tchnienie. Samana zdusiła krzyk.
— Nie żyje — rzekła z ogromnym smutkiem i współczuciem. Uniosła się, delikatnie odłączając się od ciała Kaszyapa. Uklękła obok i zamknęła starcowi blade oczy. Potem spojrzała na Taitę.
— O zachodzie słońca spalimy jego cielesną powłokę. Kaszyap był mi opiekunem i patronem przez całe ż ycie, więcej niż ojcem. Teraz esencja jego istoty żyje we mnie. Zjednoczyła się z moją duszą. Wybacz, Magu, lecz może upłynąć trochę czasu, nim dojdę do siebie po tym bolesnym doświadczeniu. Wtedy przyjdę do ciebie. Wieczorem Taita stanął obok Tansid na małym, spowitym półmrokiem tarasie przed swoją komnatą i patrzył na stos pogrzebowy w ogrodzie świątyni, na którym płonęły zwłoki Kaszyapa. Przepełniał go głęboki żal, że nie poznał starca wcześniej. Ich spotkanie było bardzo krótkie, a mimo to czuł łączącą ich więź duchową.
Cichy głos wyrwał go z zadumy. Czarownik się odwrócił i ujrzał Samanę, która podeszła niemal bezszelestnie.
— Kaszyap też wiedział o istniejącej między wami więzi. — Samana stanęła przy boku Taity. — Ty także jesteś sługą Prawdy.
15
Właśnie dlatego wezwał cię tak pilnie. Sam by się do ciebie udał, gdyby ciało było w stanie zanieść go tak daleko. W czasie cielesnej wymiany, której byłeś świadkiem, swojej ostatniej wielkiej ofiary złożonej Prawdzie, Kaszyap przekazał mi to, co mam ci teraz powierzyć. Zanim to uczynię, mam poddać próbie twoją wiarę. Powiedz mi, Taito z Gallali, w co wierzysz? Taita milczał przez chwilę, a potem odparł:
— Wierzę, że świat jest polem bitwy dwóch mocarnych zastępów. Pierwszy jest zastępem bogów Prawdy. Drugi to zastęp demonów Kłamstwa.
— Jaką rolę my, słabi śmiertelnicy, możemy odegrać w tych kosmicznych zmaganiach? — spytała Samana.
— Możemy poświęcić się Prawdzie lub pozwolić, by pochłonęło nas Kłamstwo.
— Jeśli wybierzemy słuszną ścieżkę Prawdy, jak możemy się oprzeć ciemnej mocy Kłamstwa?
— Wspinając się na Wieczną Górę dopóty, dopóki nie ujrzymy wyraźnie oblicza Prawdy. A gdy to osiągniemy, zostaniemy przyjęci do szeregów Dobrych Nieśmiertelnych, bojowników
Prawdy.
— Czy takie jest przeznaczenie wszystkich ludzi?
— O nie! Tylko bardzo nieliczni, najzacniejsi z nich dostąpią tej łaski.
— Czy u kresu czasów Prawda zatriumfuje nad Kłamstwem?
— Nie! Kłamstwo przetrwa, lecz przetrwa też Prawda. Losy bitwy są zmienne, ale jest ona wieczna.
— Czy Prawda nie jest Bogiem?
— Bez względu na to, jak go nazwiemy... Ra, Ahura Maasda, Wisznu, Zeus lub innym imieniem, które wydaje się komuś najświętsze... Bóg jest Bogiem, jednym jedynym. — W taki sposób Taita przedstawił swoje wyznanie wiary.
— Widzę po twojej aurze, że w twych słowach nie było ani śladu Kłamstwa — oznajmiła cicho Samana, klękając przed Taitą. — Dusza Kaszyapa we mnie wie teraz, że zaiste jesteś sługą Prawdy. Możemy bez przeszkód podjąć nasze wyzwanie.
— Objaśnij mi, na czym ono polega, Samano.
— W tych strasznych czasach szala znów przechyliła się na korzyść Kłamstwa. Wyrosła nowa groźna siła, zagrażająca całemu ludzkiemu plemieniu, lecz najbardziej Egiptowi, twojej
...
rutkowska-j