02 Dzien drugi.doc

(2821 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

Zakarpacie  2015

Dzień drugi, czwartek 6 sierpnia.

 

 

Noc do spania była bardzo ciepła i przyjemna. Burzy nie było, przeszła gdzieś bokiem i całe szczęście. Nie chciałbym nowego namiotu składać w błocie już po pierwszej nocy.

Wczoraj wcześnie poszedłem spać, więc teraz to zaprocentowało i wstaję razem z porannym słoneczkiem. Niebo czyste, czyli zapowiada się kolejny piękny dzień.

Okazuje się jednak, że nie jestem sam. Przez całą noc odwiedzali mnie tłumnie goście. Mam inwazję mrówek, są wszędzie. Biegają sobie na tropiku, pod tropikiem i gdzie się tylko da.

Musiałem się chyba rozbić przy jakimś mrowisku?

Na szczęście do środka namiotu inwazja nie dotarła. Teraz dopiero doceniłem swój nowy namiot. Gdybym spał w tym starym, poprzecinanym przez czarnogórskie koty i porozrywanym przez inne podróżnicze przypadki to teraz byłbym albo solidnie pogryziony, albo obudziłbym się już w samym środku mrowiska.

Inwazja mrówek była zakrojona na szeroką skalę i nawet Jelonek został zaanektowany.

Mrówki zrobiły sobie autostradę po bocznej stopce wprost na silnik a potem to już cały Jelonek ich. Niepotrzebnie wczoraj wytarłem stopkę z łańcuchowego smaru. Miałyby wtedy problem z desantem a tak to po suchym to przecież łatwizna. Z namiotu nie było problemu strzepnąć całe mrowie plemię, ale z Jelonka już wyzbierać nie sposób.

Potem podczas jazdy przez cały dzisiejszy dzień mi gdzieś przebiegały. Tup, tup, tup po liczniku, po lusterku a to po kierownicy i tak ciągle gdzieś widziałem jakąś biegnącą mrówkę.

Jedna nawet całkiem bezstresowo sobie przebiegła po szybce od kasku tuż na linii mojego wzroku i to w momencie, gdy wyprzedzałem jakiś pojazd.

Jeszcze nie mam wprawy ze składaniem nowego namiotu , bo mi się jakoś tropik nie chce zmieścić do pokrowca, ale to nie problem. Pojedzie osobno.

Na kempingu nie tylko ja używałem jednośladu, tubylcy też lubią sobie pojeździć.

Wygląda na to, że to ich rodzimy wyrób. Trochę przypomina naszego Rometa Kadeta, ale tylko trochę.

Około godziny ósmej już byłem na kołach, jadąc w kierunku Michaloviec. Potem odbiłem z głównej w stronę Wielkiej Kapusty, znaczy się na Velke Kapuśany.

Potem przez Ruską wioskę i już byłem w Velkich Slemencach.

Wioska jak każda inna słowacka wioska. Kościółek i pełno parterowych domków. Jestem tu jednak z jakiegoś konkretnego powodu. Jest tu przejście graniczne, przez które myślałem, że przejadę, jednak nie jest to główny powód, mojego tutaj przybycia.

Przejście widać właśnie na wprost o tam dalej. Nie wiem jak to zrobiłem, że zignorowałem ten biały, okrągły znak z czerwoną obwódką i podjechałem motocyklem pod samo przejście graniczne?

Normalnie na granicach jest właśnie taki biały, okrągły znak z czerwoną obwódką, tylko, że w środku jest jeszcze czarna, gruba kreska. Jakoś z automatu potraktowałem zakaz ruchu, jako znak przejścia granicznego, olewając brak grubej, czarnej, poziomej kreski.

Dopiero, gdy podjechałem pod samo przejście, zorientowałem się, że coś tu jest nie tak. Przejazdu dla pojazdów nie ma, jest tylko ścieżka dla pieszych, pilnowana przez strażników granicznych, czyli jest to tylko i wyłącznie piesze przejście graniczne.

Zaczepiłem jeszcze pogranicznika, czy aby na pewno tędy nie przejadę a on zrobił duże zdziwione oczy. Pewnie zachodził w głowę co ja tutaj robię? Jelona zaparkowałem na wprost dużej, szklanej szyby, dzielącej Słowację od Ukrainy.

Musiałem trafić na jakiegoś poczciwego człowieka, bo strażnik aż wyszedł ze swojego miejsca pracy i mi szybko tłumaczy, że tu nie wolno pod żadnym pozorem wjeżdżać i że zaraz dostanę vielko pokutu i pokazuje mi ręką w stronę komisariatu policji, który był tuż obok. W mgnieniu oka rozjaśniła mi się cała moja idiotyczna sytuacja. Podziękowałem za ostrzeżenie i nawet nie ubierałem rękawiczek, tylko od razu odpaliłem Jelona i jak najszybciej ewakuowałem się ze strefy zagrożonej vielką pokutą.

No i w ten o to sposób udało mi się uniknąć solidnej utraty gotówki. Teraz już wiem, że jak chcę się przedostać tędy na Ukrainę to tylko pieszo.

Już wyjaśniam co tak naprawdę było powodem tego, że specjalnie pojechałem do miejscowości Slemence. Otóż szukając informacji w Necie na temat Zakarpacia, natknąłem się na taki o to tekst:

Najstarsi mieszkańcy zakarpackiej wioski Slemence do końca życia zapamiętają niewinną z pozoru imprezę z 1946 roku. Przed sześćdziesięcioma laty poszli oni do swych sąsiadów w zachodniej części wsi i zabawili tam całą noc. - Kiedy nad ranem wracaliśmy do domu, raptem zastąpił nam drogę jakiś żołnierz - sędziwa Węgierka dobrze pamięta zdarzenia z 1946 roku. - Jakież było nasze zdziwienie, kiedy powiedział nam, że nie możemy iść dalej, bo... teraz jest tu granica państwowa. W końcu nas puścił, ale nie wszystkich. Musiałam rozstać się ze swoim chłopakiem - on został w słowackiej części Slemenców, ja w ukraińskiej.

Dopiero po latach, kiedy umarł Stalin, mogliśmy podchodzić do zasieków granicznych, które rozdzieliły wieś na dwie części. Podchodzić na 15 metrów do granicy i krzyczeć, bo wcześniej nie pozwolono nam nawet zbliżać się do drutu kolczastego, postawionego nie wiadomo czemu w tym właśnie miejscu.

W ciągu kilku dziesięcioleci mało kto wiedział o istnieniu tego „małego muru berlińskiego” na końcu świata. W Związku Radzieckim i bratnich krajach o takich problemach się nie pisało. Ale nawet upadek komunizmu nie przyniósł upragnionego zjednoczenia. - Dostaliśmy wtedy paszporty i mogliśmy nareszcie odwiedzić sąsiadów i rodzinę zza ogromnego płotu. Problem w tym, że do najbliższego przejścia granicznego w Vysznem Nemeckiem - Użhorodzie było ponad 20 km - wspomina Ludovit Toth, starosta słowackiej części Slemenców.  - A dojechać nie za bardzo jest czym: autobusów mało, jechać trzeba z przesiadkami, a na własny samochód mogą sobie pozwolić nieliczni. Ludzie u nas biedni, bezrobocie sięga 30%. Ale to i tak lepiej, niż u nich. Tam chyba każdy jest bez pracy... - pan Ludovit pokazuje ręką w stronę symbolicznej drewnianej bramy w centrum wsi, za którą zaczyna się już Ukraina.

Mieszkańcy obu części podzielonej wioski przez ostatnie kilkanaście lat nie tracili nadziei na zjednoczenie. - Pisaliśmy skargi do Bratysławy, naszym przypadkiem zainteresowali się dziennikarze i nawet pewna osoba z Rady Europy - wspomina słowacki starosta. - Nie pomagało. Aż nagle władza zrobiła nam prezent na gwiazdkę. Po tylu latach w końcu otworzyli nam to przejście. Czemu wcześniej nie chcieli, a teraz raptem się zgodzili, tego nie wiem - pan Ludovit wydaje się być rzeczywiście zdziwiony intencjami dalekiej władzy.

Przejście graniczne Mali Selmenci - Velke Slemence działa od grudnia zeszłego roku. Mieszkańcy mają nadzieję, że ożywi ono gospodarkę odgrodzonej od reszty świata wsi. Rzeczywiście, kiedy na użhorodzkim dworcu pytałem, jak dojechać do Selmenców, panie w kasie nawet nie bardzo wiedziały, gdzie to jest. Pomógł mi dopiero przypadkowy kierowca busa Użhorod - Czop. - Niech pan wsiada, wysadzę pana po drodze i dalej musi pan iść piechotą - mówi. Nareszcie. Jechaliśmy szybko, odremontowana droga Użhorod - Budapeszt na to pozwalała. Pagórkowaty krajobraz stolicy zakarpacia szybko ustąpił miejsca niezalesionym równinom. Gdyby nie wyłaniająca się zza chmur imponująca ściana Karpat, zdawałoby się, że trafiłem w polskie Żuławy. - To tutaj - przerwał moje rozmyślania kierowca.

Nie wiem kto jest autorem tekstu, bo sobie nie zapisałem, ale mam nadzieję, że nie będzie miał nic przeciwko temu, że przytoczyłem tu jego reportaż.

Na tyle ta historia mnie zaciekawiła, że postanowiłem na własne oczy zobaczyć tą sztucznie podzieloną wioskę.

Wyobraźcie sobie, że mieszkacie na wsi i wieczorem w sobotę jest wiejska impreza na którą wszyscy idą. Po udanej imprezie ludzie wracają do swoich domów na wiosce a tu niespodziewanie na środku drogi stoi wojsko radzieckie i nie wpuści do własnego domu, bo od teraz pół wsi jest już jest w ZSRR.

Pierwotnie miałem przyjechać do tej wioski od Ukraińskiej strony, ale przez to, że na Zakarpaciu było ostatnio dosyć niespokojnie to zmieniłem plany. W części słowackiej sklepu się nie znajdzie, wszystkie są po stronie ukraińskiej, bo tam taniej. Słowak po poranne bułki na śniadanie po prostu idzie sobie na Ukrainę. Dzięki temu teraz ukraińska strona tętni życiem. Są sklepy, bary, kafejki itp. Widziałem krótko tylko przez szybę.

Niestety chcąc jechać dalej muszę zawrócić w kierunku z którego przyjechałem. Na szczęście po przejechaniu kilku miejscowości udało mi się namierzyć skrót i mogłem zwiedzać kolejne nowe tereny. W tym rejonie Słowacji mieszka dużo Węgrów i stąd pojawiają się podwójne nazwy miejscowości. Czasem można trafić na duże skupisko Cyganów i wtedy lepiej się na dłużej nie zatrzymywać.

Po jakichś czterdziestu minutach dojechałem do przejścia granicznego w miejscowości Vyśne Nemecke.  Trochę mam obawy co do tej Ukrainy, bo tyle się słyszy złych wydarzeniach w mediach. Przejścia graniczne też podobno są pilniej strzeżone i trzepią znacznie bardziej.

Kolejka spora, ale się trochę wciskam bokiem i cierpliwie czekam co będzie dalej. Odprawa po stronie słowackiej przeszła gładko. Teraz kolej na najgorsze, czyli na część ukraińską.

Na początek sprawdzanie dokumentów oraz sprawdzanie numerów na ramie Jelona, po czym pogranicznik w dużej czapce, zadał strategiczne pytanie:

- ty u nas był?

- ano był, odpowiedziałem

Pac pieczątka do paszportu i pajechał dalej.

Normalnie byłem w szoku, że tak gładko poszło, że tak bez niczego i wpuścili. Dwa lata temu to pytali o wszystko, gdzie jadę, po co i dlaczego, pytali o leki, dopalacze, narkotyki, broń białą, broń czarną, znaczy się palną, bomby, rakiety ziemia-powietrze a teraz zupełnie o nic.

Wpuścili i tyle. Od razu po przekroczeniu granicy człowiek czuje, że jest w zupełnie innym kraju.

Pozostałości po radzieckim umiłowaniu do balszoj sztuki, od razu rzucają się w oczy.

Zjechałem z górki i już byłem w Użhorodzie. Za tym miastem jakoś nie przepadam, jakieś takie szaro-bure i wszędzie pełno szalonych ład. Zatrzymałem się tylko przed bankomatem w celu nabycia tutejszych hrywien i jeszcze na stacji benzynowej, bo Jelonka strasznie już suszyło. Paliwo trochę tańsze niż u nas, ale szału nie ma. Po przeliczeniu wszystkich manipulacyjnych narzutów mojego wspaniałego banku to cena benzyny na Ukrainie wahała się tak od 3,55 do 3,95zł/litr.

Użhorod szybko opuściłem i wyskoczyłem na znaną mi już drogę M06, prowadzącą do Mukaczewa. Łata na łacie, ale droga szeroka, dwupasmowa i jedzie się szybko. Upał tylko daje się we znaki. Jest już tak gorąco, że przy setce powietrze nie chłodzi, tylko dodatkowo grzeje, niczym z suszarki do włosów.

Przed samym Mukaczewem po prawej jest zamek pod, który tym razem podjechałem.

Niestety trzeba sporo chodzić, więc zamek sobie odpuściłem na rzecz klimatyzowanej stacji benzynowej. Przy okazji uraczyłem się kawusią i pieczywkiem.

 

 

Dostałem hot-doga nie z parówką, tylko z konkretną , grubą kiełbasą. Smaczne i sycące.

W tak upalny dzień klimatyzacja to genialny wynalazek. Siedziałem sobie w chłodnym pomieszczeniu chyba z godzinę i obserwowałem otoczenie. Niby tak samo jak u nas w Polsce a jednak zupełnie inaczej. Ludzie z wyglądu niczym się nie różnią, ale ich zachowanie i sposób bycia jest jednak inny.

Ostygłem zupełnie, więc mogę śmiało ruszać dalej. Dopiero teraz odczułem jak jest naprawdę gorąco. Już w drzwiach wychodząc z pomieszczenia stacji, buchnęło na mnie rozgrzane powietrze, niczym ze środka afrykańskiej pustyni. Zanim zdążyłem ubrać kask i rękawiczki, pot już się lał po plecach.

Pora jednak ruszać, bo przecież do wieczora siedział tutaj nie będę. Na odchodnym spotkałem jeszcze dwóch ukraińskich bikerów na wypasionych Chopperach. Z tym, że oni ubrani byli w ‘dżinsowe’ spodnie i krótkie koszulki. Musiałem komicznie wyglądać w tych ciężkich, czarnych skórach w tym piekielnie gorącym dniu.

Dojechałem do centrum Mukaczewa i odstawiłem Jelonka do cienia a sam postanowiłem się jeszcze trochę przypiec na słoneczku.

Przez miasteczko płynie spora rika Latorija, czy jakoś tak i dzieli Mukaczewo na dwie części.

W rzece jak widać są riby a poznać można po tym, że właśnie nad tą rzeczką, beztrosko czas spędzają wędkarze, mocząc długie kije.

Pierwsza fotka i już mam uwiecznione coś ciekawego. Na środku rzeki, jak gdyby nigdy nic, stoi sobie tapicerowane, pokojowe, drewniane krzesło. No mogła go rzeka przynieść skądś i tam właśnie postawić, ale ja bardziej obstawiam, że to jednemu z wędkarzy znudziło się stanie w wodzie i zabrał żonie z salonu jedno krzesło. Może się od razu kobita nie doliczy. Za to teraz jest pełna wygoda przy łowieniu rybek.

Nie poddaję się upałowi i idę dalej zwiedzać. Centrum starówki jest bardzo zadbane i miło można spędzić tu czas, pod warunkiem, że nie chodzi się w kontrowersyjnym, czarnym, skórzanym wdzianku i to w samo południe, najgorętszego dnia lata.

Starówka musiała być niedawno wyremontowana, wszystko jest naprawdę czyste i ładne. Zabytkowe kolorowe budynki, wyglądają jak nowe a przez środek prowadzi szeroki, brukowany deptak, po który przechadzają sobie urodziwe Zakarpacianki.

Na środku deptaka spotkałem Cyryla i Metodego. Byli bardzo zajęci rozmową, więc im nie przeszkadzałem.

Upał wygrał i zamiast dalej zwiedzać zarządziłem ewakuację. Jelon też się chyba ucieszył.

W prawdzie nic nie zginęło z motocykla, ale pewnie smutno mu było samemu.

Próbuję się wydostać z centrum Mukaczewa. Dwa lata temu trochę tutaj kluczyłem i teraz też to robię. Tyle, że wtedy była noc i było trudniej. Jedzie się śliską drogą z ciemnego kamienia i trzeba uważać, by któreś z kół nie złapało uślizgu. Tubylcy jeżdżą raczej szybko i trzeba się dostosować do ich standardów. Nerwowo ściskam kierownicę przy zmianach kierunku jazdy, ale jakoś daję radę i obyło się bez uślizgów. Może dlatego, że opony są bardzo mocno rozgrzane i zmiękczona guma lepiej trzyma.

Z punktu widzenia turysty to wojny tutaj nie widać. Wygląda na to, że ludzie żyją zupełnie normalnie. Jedyne co, to zauważyłem ustawione na wszystkich drogach wjazdowych, uzbrojone patrole milicji. Poza tym to wszystko wygląda tak jak dwa lata temu. 

Za miastem musiałem zrobić kolejną przerwę z powodu łańcucha. Zaczął hałasować na wybojach. Trochę jestem zdziwiony, że tak szybko nowy japoński łańcuch się wyciągnął, ale może po prostu ułożył się do zębatek i dlatego.

Przed miastem Chust, zrobiłem małe zakupy u sympatycznej pani i od razu conieco skonsumowałem. Pora obiadowa i trzeba czymś zapchać głodny brzuch.

Zawsze staram się kupować rodzime produkty, by poznać jak najwięcej smaków świata. Jogurt z Maszy był całkiem, całkiem. Ciasteczka słonecznikowe też były smaczne, ale trudnodostępne. Worek foliowy tak się do nich przykleił, że nie szło tego rozdzielić. Plastik rwał się  a nie odchodził od smakołyków. Tak mnie to zirytowało, że połowa wylądowała w koszu. Nie będę się przecież napychał plastikiem.

Przy okazji posiłku jak to mam w zwyczaju, obserwuję okolicę. Ruch duży, bo trasa główna, po której jeździ wszystko. Tiry, osobówki, ciągniki i nawet jakaś furmanka się trafi. Wśród samochodów jest coraz więcej nowych i wypasionych, ale nadal większość to stare i zdezelowane. Widziałem nawet żółtego Matiza TAXI, ale to nic w porównaniu do Tico TAXI, które widziałem kiedyś w Rumunii.

Drogi tutaj są kiepskie i strasznie połatane, łata na łacie, to podwozia samochodów dostają za swoje a Ukraińcy przecież słyną z kozackiej fantazji i delikatnie nie jeżdżą. Najbardziej jednak nie ufam busom. Niektóre są wyeksploatowane do granic możliwości i przeładowane a wcale wolniej nie jeżdżą. Przykładem jest ten załadowany mąką po dach.

Motocyklistów po głównej drodze jeździ bardzo mało. Jak do tej pory to spotkałem tylko tych w Mukaczewie. Za to chińskie skutery zaczynają się pojawiać w małych miasteczkach.

W mieście Tiacziw musiałem trochę popytać o drogę, bo były jakieś remonty i objazdy. Coś tam jednak na Ukrainie zaczynają remontować te najgłówniejsze drogi. Wszystko to jednak kropla w morzu potrzeb. Latami nic nie było robione i infrastruktura drogowa jest w stanie opłakanym.

Ja się jednak tym nie przejmuję, bo jest to dla mnie dodatkowy koloryt. Jelonek już nie po takich kiepskich asfaltach jeździł i dawał radę. Tylko teren się jakoś tak wypłaszczył i zaczęło być odrobinę nudno. Nie na długo jednak, bo zaraz miałem mieć mały epizod z pewną piękną panią.

Jadąc sobie minąłem taką o to zachęcającą reklamę. Przejechałem jeszcze kilka metrów, ale w mojej głowie już pojawiła się pewna myśl. Nie, no nie, nie mogę tego tak zostawić. Po hamulcach, lewy kierunkowskaz i już zawracam.

Dzięki temu, że zawróciłem możecie teraz oglądać to powyższe zdjęcie. Oczywiście myśl, która zrodziła mi się w głowie, nie dawała spokoju i musiałem sobie zrobić zdjęcie z tą ponętną reklamą.

Prawdziwa sztuka wymaga czasu, zatem sesja zdjęciowa chwilkę trwała. Było kilka różnych ujęć z których publicznie udostępniam tylko to jedno. W każdym bądź razie cała ta akcja musiała wyglądać komicznie, ale to jeszcze nie koniec.

Chowam aparat i widzę w witrynie apteki jak stoi niewiasta z krwi i kości z wielce zdziwioną miną i się patrzy co ja wyprawiam. Nadmienię tylko, że niewiasta była wcale nie brzydsza od tej z reklamy o ile nie ładniejsza.

Gdy tylko ją zobaczyłem od razu przyjaźnie zamachałem a ona odmachnęła i zaraz potem dostała ataku śmiechu, takiego od ucha do ucha. Ja zrobiłem to samo i też zacząłem się śmiać.

Potem jednak wskoczyłem na mojego dzielnego rumaka Jinluna i odjechałem w siną dal.

Pewnie wyszedłem na jakiegoś świra, reklamo-erotomana z Polski, ale co tam. Byłem przecież w kasku, nikt znajomy przecież mnie nie pozna.

Do Sołotwyna  dojechałem popołudniu a właściwie to przejechałem kawałek za daleko. Nie było nawet tablicy miejscowości, jednak w porę się zorientowałem i poprosiłem tubylców o pomoc. Pokierowali mnie jakimiś bezdrożami, sam szuter pył i kurz. W jednym miejscu nawet tubylec zaglądał mi pod motocykl, czy prześwit mam wystarczający, potem jednak stwierdził, że przejadę i faktycznie przejechałem. Nawet nie było tak strasznie, kilka głębszych jam na drodze.

Trochę miałem zdziwko, bo niemalże polną drogą, wyjechałem na jakąś górę a tam parking, pełno samochodów i ludzi. Jak oni się tu dostali? Już wiem, jest całkiem przyzwoita droga szutrowa, ale od drugiej strony.

Zostawiłem Jelonka na parkingu i poszedłem obadać sprawę.

Trafiłem na jakieś baseny a mnie interesuje słone jezioro, którego tu nie widzę.

Szukając informacji w Necie na temat Zakarpacia, natrafiłem na wzmiankę o starej kopalni soli w miejscowości Sołotwyno, przy której jest jakieś jezioro, skażone przez złoża solne z tej kopalni i w tym właśnie zasolonym jeziorze podobno kąpią się tubylcy, tak dla zdrowotności. Znalazłem nawet fotkę z ludźmi kąpiącymi się w tym właśnie solnym jeziorze.

Tak mnie to zaciekawiło, że postanowiłem odnaleźć to osobliwe słone jezioro. Najpierw jednak opowiem odrobinę o samej kopalni. Otóż w Sołotwynie znajdują się spore złoża soli kamiennej i już w starożytności wydobywano tutaj sól. Dzisiaj podobno kopalni jest kilka i nie wszystkie są czynne. W jednej z nich znajdują się nawet laboratoria badawcze Ukraińskiej Akadami Nauk oraz podziemny szpital alergologiczny. To tyle na temat kopalni.

Pytam człowieka przy kasie basenu, gdzie tutaj jest jakieś jezioro? Zrobił zdziwioną minę i mówi, że ło tam, pokazując palcem w stronę zbocza góry. No to nie marnuję czasu i zjeżdżam Jelonem na dół a tam moim oczom ukazuje się nie jedno jezioro a cała masa różnego rodzaju jezior, jezioreczek, bagien i bagienek. Do tego pełno ludzi, ruch, gwar i pełno wszystkiego. Szczęka mi opadła na sam szuter, bo nie spodziewałem się tu czegoś takiego.

Podjechałem pod jakiś ośrodek i pytam co i jak? Czasu jest mało, bo burza się zbliża, grzmi, błyska się i zaraz lunie. Pracownik ośrodka pozwolił mi bezpiecznie postawić motocykl za bramą. Od razu otoczyła mnie gromada starszych panów i zaczęły się pytania typu a co to za motocykl, jaki ma silnik, ile pali, ile ma mocy, a skąd przyjechałem i dokąd jadę itp. itd.? Oczywiście grzecznie odpowiadałem na wszystkie pytania do momentu, gdy lunęło z nieba. Wtedy starsi panowie uciekli i mogłem spokojnie przykryć Jelona, założyć klapki i pójść na rekonesans.

Rozpadało się na dobre i niestety zwiedzanie musiałem przerwać pod zadaszeniem baru. Ludzie szybko wychodzą z jezior, ale niektórzy burzy się nie boją i twardo siedzą. Taki  słony zbiornik to niezły elektrolit i pewnie znakomicie prąd przewodzi.

Błotne stworki też szybko uciekają, ale jednego udało mi się upolować.

Grzmoty poszły sobie gdzieś dalej a deszcz nie ma zamiaru odpuścić. Wróciłem do motocykla, wpakowałem motocyklowe skóry na Jelona pod pokrowiec i poszedłem golutki nad jeziorka. Trochę mam obawy, czy mnie nie okradną, bo cały dobytek zostawiłem przy motocyklu. Pieniądze, dokumenty i nawet kluczyki. Wprawdzie włączyłem alarm i kluczyki schowałem nad silnikiem, ale jak mnie okradną to zostanę na tej Ukrainie goły tak jak stoję.

Trudno się mówi, przygoda musi być. Deszcz mi już nie przeszkadzał, bo i tak byłem mokry.

Jeziorek sporo i ciężko się zdecydować które wybrać. Raz kozie śmierć, wchodzę do pierwszego. Dobrze, że są drewniane schodki.

Woda mętna, nic nie widać, ale cieplutka, że aż miło. Dno błotniste i stopy od razu grzęzną w błocie. Nie powiem, bo nawet przyjemne uczucie. Błotko jest delikatne i stopy same się relaksują. Wszedłem na głębszą wodę i jak to mam w zwyczaju, startuję stylem olimpijskim, czyli pływanie żabką. Pokonuję pierwszy metr i co jest?

Chce mi złamać kręgosłup? Nogi same idą do góry, zupełnie jakby złapał mnie ktoś liną za stopy i wyciągał z wody. Kręgosłup mi się wygiął do tyłu że aż trzeszczy i okrutnie boli. Było to dla mnie takim zaskoczeniem, że wpadłem w panikę i zacząłem bezwładnie machać rękami i stało się najgorsze. Zassałem tej mętnej, błotnistej wody.

Jakby to określić ten smak? Coś pomiędzy wodą po przesolonych śledziach a kwasem z akumulatora. Wściekle słone aż otwór gębowy wypala. Na szczęście do dna miałem niedaleko i szybk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin