01 Dzien pierwszy.doc

(8053 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

Zakarpacie  2015

Dzień pierwszy, środa 5 sierpnia.

 

 

 

Bardzo ciepły i słoneczny poranek zapowiada upalny dzień. Ma być lajtowo, więc się nie śpieszę. Wyruszyłem dopiero gdzieś po ósmej. Na pierwszy ogień idzie Słowacja. Postanowiłem zminimalizować ilość noclegów na ukraińskiej ziemi, zatem jeden nocleg na Słowacji na pewno nie zaszkodzi.

Ponieważ okolice Sieniawy znam jak własną kieszeń, wybieram na przejazd zakamarki. Będąc nastolatkiem zjeździłem tutaj rowerem chyba wszystkie okoliczne drogi. W Rymanowie opłotkami dojechałem do pieszej kładki. Jakaś taka odremontowana i chyba poszerzona. Kiedyś na MZ-cie ledwo się mieściłem a teraz Jelonek ma jeszcze luzy po bokach.

Potem już idzie szybko, uzdrowiskowy Rymanów Zdrój, Królik Polski i już jestem w Daliowej. Po drodze oczywiście mijam piękne, górskie widoczki.

 

 

To właśnie stąd sześć lat temu zacząłem okrążanie Polski wzdłuż granic. Pojechałem w prawo a wróciłem od lewej strony. Fajne uczucie, jedziesz przez tydzień przed siebie i trafiasz do punktu wyjścia. Znacznie lepiej byłoby jechać dookoła kuli ziemskiej, wtedy to jest dopiero czadowo.

Zatankowałem w podrzędnej stacji benzynowej i szybko zjechałem z głównej drogi, udając się w stronę Jaślisk w poszukiwaniu nowej przygody.

Jaśliska są starą ponad 600 letnią wsią i w sumie niewiele jest tu ciekawego do oglądania. Centrum to ubogi rynek z kilkoma sklepami i odremontowany kościół z cudownym obrazem Matki boskiej Jasielskiej. Po starych, ciekawych zabudowaniach niewiele zostało.

Kiedyś tutaj chałupy były kryte strzechą a teraz takiej nie uświadczysz.

Jaśliska jednak nie zawsze były wsią. Dawno, dawno temu Jaśliska były obronnym miastem przygranicznym o czym świadczą pozostałości po murach obronnych. Strzegły trakt transkarpacki,  prowadzący z południa Europy, szczególnie z Węgier. Droga przebiegała przez Przełęcz Beskid nad Czeremchą a dalej przez Przełęcz Szklarską.

W czternastym wieku wojska węgierskie napadły na Jaśliska i mocno je sponiewierały, ale potem Jaśliska się odkuły na handlu węgierskim winem.

Niestety podczas I Wojny Światowej  wkroczyły do Jaślisk odziały rosyjskie, które jak wiadomo siały spustoszenie. Potem Jaśliska utraciły prawa miejskie a Hitlerowcy jeszcze dołożyli swój niszczący wpływ. Jaśliska teraz wyglądają na zwykłą wioseczkę, ale te rejony nie jedno widziały i jak ktoś lubi historię to warto trochę poszukać.

Można sobie też oglądnąć film fabularny ,,Wino truskawkowe”, nakręcony na terenie Jaślisk.

Z resztą, moja rodzinna miejscowość Sieniawa, też ma swój film fabularny i to z naszym polskim Bondem 007, Bronisławem Cieślakiem. Serial ma tytuł ,,Znaki Szczególne” i pierwszy odcinek jest nagrywany w Sieniawie, podczas budowy betonowej zapory. To ostatnia tego typu konstrukcja, wybudowana w Polsce. Się pochwalę, że byłem we wnętrzu tej zapory i robi wrażenie. Na potrzeby filmu była wybudowana drewniana szopa i potem spalona a grający w filmie miejscowi chłopi to faktycznie miejscowi chłopi.

Chyba zaczynam przynudzać to pora wracać do właściwego tematu. Jak dla mnie to fajne jasielskie klimaty zaczynają się zaraz po wyjeździe z samych Jaślisk.

Jadę teraz zapomnianą drogą z kiepskim asfaltem wzdłuż rzeki Bielcza. Zabudowania się kończą i otacza mnie cisza i spokój. Słychać tylko świerszcze. Jest pięknie, co jakiś czas mijam maleńkie kapliczki a właściwie to stacje drogi krzyżowej. Poza tym to tylko pola lasy i łąki. Ludzi kompletnie brak. W końcu trafiam na mostek, który właściwie to chyba był wjazdem na czyjąś posesję. Nieźle mnie rozbawił. Ktoś ma fajne poczucie humoru i mam jakieś takie wrażenie, że niezłe imprezy ‘rodzinne’ muszą tutaj bywać.

 

Dalej pojawiają się jeszcze jakieś pojedyncze domy w miejscowości Lipowiec (za dawnych czasów Lipowiec-Babej i Krupej), agroturystyka, ośrodki konno wypoczynkowe i znowu sielska cisza.

Lipowiec tak jak i Jaśliska leżał na Trakcie Węgierskim i kiedyś był sporą wiochą (650 mieszkańców) a po II Wojnie Światowej pozostała tylko jedna rodzina. Potem komuniści wybudowali tam PGR w którym podobno pracowali przymusowo zesłani więźniowie.

W Lipowcu jest też kapliczka Matki Boskiej, która podobno się tam ukazała i było nawet jakieś uzdrowienie.

Po wojnie Lipowiec był też znany ze szlaku przemytniczego, zwanego ,,Spirytusową Drogą”

Szlakiem tym przemytnicy omijali posterunek graniczny na Przełęczy Beskid. Spirytusowy szlak wiódł na górę Grabki a potem przez Wozową i Kamień na południe Karpat.

Asfalt zupełnie zniknął a pojawiła się droga kamienna, która zaprowadziła mnie wprost do opustoszałego PGR-u.

Byłem tutaj jakieś dwadzieścia lat temu, jeszcze na motocyklu MZ. Niewiele się od tego czasu zmieniło. Opustoszałe domy mieszkalne przymusowych pracowników, nadal tu stoją.

Wewnątrz też niewiele się zmieniło, może tylko więcej szyb brakuje.

Kiedyś tu żyli ludzie i wszystko tętniło życiem a teraz wszechobecna pustka króluje.

Nie powiem, że mi się tu nie podoba, bo lubię takie klimaty z historią. Zawsze sobie wyobrażam, co gdzie było i jak mogło wyglądać wtedy życie tych ludzi.

Za komuny PGR był częstym widokiem na Podkarpaciu. Miało to swoje plusy i minusy. Niestety do dzisiejszych czasów mało który PGR przetrwał. Jeśli już to w rękach prywatnych, bo to co było państwowe dawno przestało funkcjonować, tak jak ten w Lipowcu.

Potężne stajnie świecą pustkami, ale w magazynie zostały jeszcze jakieś resztki słomy.

 

Słoneczko zaczyna nieźle przygrzewać, a że wolę jechać niż chodzić w czarnych skórach, to szybko się oddalam z tego miejsca.

Mała przeprawa przez rzeczkę i już jadę drogą szutrową, która robi się coraz ciekawsza.

Dojechałem do Czeremchy. Widać, że tablice informacyjne wymienili, bo jak ostatnim razem tu byłem, to ledwo można było cokolwiek odczytać.

W pobliżu jest też tajemnicza tablica z nazwą dziwnie znajomo brzmiącej miejscowości.

Tylko dlaczego akurat drogowskaz do Babadag i to w takim zapomnianym przez świat miejscu? Może to pozostałość po tym trakcie, albo szlaku przemytniczym, albo na cześć książki Jadąc do Babadag? W rumuńskim Babadag jest też największy poligon w Europie, ale raczej nie jest to powód istnienia tego znaku. No chyba, że Pam Królik tędy właśnie jeździ swoim wypasionym czołgiem he he.

W każdym bądź razie Babadag 1034 jest nadal dla mnie tajemnicą. Może to i jest jakiś pomysł na przyszłą wyprawę, żeby na własnej skórze sprawdzić tą odległość?

W tym miejscu jest też inna ciekawa tablica informacyjna, którą kompletnie przeoczyłem a wystarczyło tylko zerknąć w lusterko. Na odwrocie tablicy Czeremcha jest napis Nordkapp 3190km. Niezłą gafę popełniłem, ale na szczęście szybcy poszukiwacze zaginionego znaku naprawili mój błąd.

Jest też drogowskaz na ruiny Obserwatorium Astronomiczno-Meteorologicznego na szczycie góry Pop Iwan. Zaledwie 136 godzin piechotką w pełnym rynsztunku.

Jadę dalej, ale mam pewne obawy. Dwadzieścia lat temu tą drogą moja MZ-ta dowiozła mnie i taką jedną blondynę do zamkniętego szlabanu. Wokoło pustka, tylko lasy i łąki, więc zostawiłem motocykl i poszedłem obadać teren. Jak tylko złapałem za szlaban to nagle z krzaków wyskoczył uzbrojony po zęby strażnik graniczny, krzycząc coś w moją stronę. Stój, bo strzelam, czy coś w tym stylu. Stanąłem wryty jak słup przy tym szlabanie. Takiego rozwoju sytuacji się nie spodziewałem. Cieszyłem się tylko, że nie zdążyłem przejść na drugą stronę szlabanu. Mundurowy podbiegł do mnie i wrzeszczy, że niby co ja tutaj robie? Moja blond koleżanka też zrobiła się blada, ale na szczęście została przy motocyklu i cała sprawa skupiła się na mnie. Zaczęło się przesłuchanie, skąd, po co na co i dlaczego? Co przemycam i inne takie tam. Dopiero gdy wyjaśniłem, że jestem tu wyłącznie krajoznawczo-turystycznie i że po prostu szukałem ustronnego miejsca, rozmowa przeszła na bardziej humorystyczny ton.

Dane moje jaki i mojego motocykla zostały solidnie spisane i zostałem puszczony wolno.

Potem przez całą powrotną drogę blond koleżanka miała z mojej przerażonej miny niezły ubaw.

Teraz jadę w to samo miejsce i wypatruję szlabanu. Jadę i jadę a szlabanu nie ma. Po chwili pojawiła się jakaś wioska i to od razu z eleganckim asfaltem.

Jak widać jestem już na Słowacji w miejscowości Ćertiźne. Inny świat, na asfalcie pasy, pełno domów i głośna muzyka, dobiegająca z porozstawianych po słupach megafonów.

Lecą jakieś propagandowe wiadomości, przeplatane wesołą muzą.

Tak mnie to rozbawiło, że nagrałem mały filmik z megafonami w tle. Niestety filmiku nikt nie zobaczy, bo w niewyjaśnionych okolicznościach w późniejszym okresie, moja ukochana komórka bezpowrotnie opuściła swojego właściciela.

Ćertiźne jest całkiem spore i zadbane. Mają też ładnie położoną cerkiew. W sumie blisko od terenów mojego dzieciństwa a nigdy tutaj nie byłem. Wszystko jest dla mnie nowe i nieznane, zatem mam większą frajdę z nie całkiem legalnego przedostania się przez granicę państw.

Wioski się skończyły, ale dobry asfalt nie i jedzie się świetnie. Ruchu praktycznie brak, zakręty jak marzenie i można sobie pozwolić na chwileczkę zapomnienia. Nawet się nie spostrzegłem jak dojechałem do miasta Medzilaborce.

Te tereny już znam, bo kilka razy tędy jechałem. W Medzilaborcach nie ma w sumie nic ciekawego, poza domem kultury w którym jest jakieś muzeum, sztuki nowoczesnej i chyba coś w rodzaju teatru, czy czegoś tam podobnego. No i jest jeszcze czołg pod którym robiłem sobie fotkę dwa lata temu, ale teraz wjechałem od innej strony i nie dane mi było go ponownie zobaczyć. Z głównej drogi szybko zjechałem na drogę nr 567 w kierunku Sniny.

Jak tylko zmieniłem kierunek, to od razu zaczęły się roboty drogowe.

Na szczęście nie były zakrojone na szeroką skalę, choć teraz Słowacja jaką znam to Słowacja w drogowym remoncie. Na Słowacji  jak pamiętam zawsze były dobre drogi, ale Słowacy na tym poprzestali i dobre drogi się wzięły i zniszczyły. Teraz jest pospolite ruszenie i wszędzie na Słowacji naprawia się drogi. Za kilka lat zapewne będzie tu raj asfaltowy.

Roboty się skończyły, dobry asfalt powrócił a na dokładkę pojawiły się górskie widoczki.

Jedzie się bardzo przyjemnie, ruch znikomy a pogoda jest aż za dobra, bo zaczyna przypiekać.

Korzystając z leśnego cienia, zrobiłem sobie małą przerwę na uzupełnienie płynów w organizmie. Miejsce do postoju udało mi się wybrać dopiero za drugim razem, bo przy pierwszym podejściu niewiadomo skąd pojawili cię Cyganie. Wolałem nie ryzykować bliższego z nimi spotkania i dla świętego spokoju odjechałem kawałek dalej. Reszta drogi przebiegła mi wyjątkowo sielankowo na podziwianiu otaczającej mnie przyrody i jakież było moje zdziwienie, gdy wylądowałem w mieście Humenne. Do dziś dnia nie wiem jak to zrobiłem, przecież dwa lata temu jechałem tą drogą i bezproblemowo dojechałem do Sniny a teraz strzeliłem taką gafę. To prawda, że kompletnie nie patrzyłem gdzie jadę, tylko sobie po prostu jechałem przed siebie, ale żeby zjechać z głównej i nawet się kompletnie nie połapać?

Tak to jest, gdy człowiek podczas jazdy myśli o niebieskich migdałach. No trudno jestem w Humennem. Nie lubię tego miasta, jest takie kanciaste, szare bure i ponure. Znacznie bardziej wolę Sninę. Niestety, żeby się tam dostać muszę wyskoczyć na główną nr74 i mogę zapomnieć o beztroskiej jeździe. Teraz ruch jest duży i wszystkim się śpieszy i mnie też.

Dopiero w Stakćinie odbiłem na lewo i zrobiło się znowu luzacko.

Odwiedziłem Rudego102 a właściwie to jego brata bliźniaka, dumnie stojącego na słowackiej ziemi.

Długo nie posiedziałem, bo wparowała grupka słowackich kolarzy i zrobiło się mdło od ilości słit-foci. Potem jeszcze kilka razy mijaliśmy się na trasie, ale koniec końców Jelonek wygrał ten wyścig kolarski i na mecie był pierwszy.

Ruch z każdym kilometrem robił się mniejszy a widoki coraz bardziej cieszyły moje oczy.

Dojechałem do słowackiego parku narodowego o zwodniczej nazwie ,,Narodny Park Poloniny”.

To coś jak nasze Bieszczady. Góry trochę niższe, ale roślinność i klimat niemalże identyczny.

Mają też swoją Solinę, ale nie tak dużą i betonową jak u nas. Słowacka zapora jest mniejsza i w większości zbudowana z ziemi.

Niestety jak tylko wjechałem na teren zapory, zostałem przepędzony przez strażnika. Osobom postronnym przebywać tutaj nie wolno. Teren jest zamknięty dla turystów. Udało mi się cyknąć tylko kilka fotek zza krzaków i musiałem się wycofać. Na szczęście wiem gdzie jest taras widokowy, więc nie marnując czasu się tam udałem. Żar z nieba się leje a ja pieszo walczę z leśną ścieżką. Niby nie daleko a cały jestem zlany potem. Widok jednak rekompensuje wylane poty.

Z satelity zalew Starina też dobrze widać.

 

Nawet samą zaporę z satelity lepiej widać niż w rzeczywistości.

Chętnie bym się w tym zbiorniku wykąpał, ale niestety nie mogę się nawet zbliżyć do orzeźwiającej wody, bo jest to zbiornik wody pitnej i strzeże go zakaz vstupu.

Tą wodę pije cała masa ludzi w Koszycach i nie tylko. Musi być naprawdę czysta, bo nigdzie tutaj nie ma żadnych fabryk, ani zanieczyszczeń. Co najwyżej jakiś niedźwiedź może tam conieco narobić, bo ludziom nic tam nie wolno.

Jak żar z nieba leci i w brzuchu zaczyna burczeć to człowiekowi się jechać dalej nie chce. Jak tylko zobaczyłem fajne miejsce we wsi Prislop to od razu zjechałem z drogi.

Wjazdu żadnego nie było, ale Jelonek sobie poradził i już siedzimy obaj w cieniu nad chłodnym i orzeźwiającym źródełkiem. Taka woda w upalny dzień to skarb.

Po raz pierwszy udało mi się nie zapomnieć zabrać ze sobą radzieckiej kuchenki turystycznej ,,smiert turisty”. W tym pośpiechu mnóstwa rzeczy zapomniałem jak na przykład mojego traperskiego scyzoryka oraz kawy trzy w jednym i innych takich przydasiów. Coś chyba około sześciu rzeczy zapomniałem, ale teraz już nawet zapomniałem to co zapomniałem, więc wymieniał nie będę. Kawę zakupiłem po drodze a i scyzoryk zastępczy udało się załatwić, również w trakcie podróży.

Teraz woda się ochoczo gotuje na zupkę i kawusię. No tak to można sobie podróżować. Luksus pełną gębą. Już mi ślinka cieknie. Do tego świeże bułeczki od mamusi i już mam niebo w gębie.

Nie sprawdziłem tylko ile mam paliwa w zbiorniczku kuchenki, czego efektem było pod koniec gotowania, solidne okopcenie mojego podróżniczego kubka. A taki był piękny, amerykański. Teraz będzie przynajmniej widać, że gdzieś był.

Ochłodziłem się przy źródełku, najadłem i nawet odrobinę pochodziłem boso, więc można ruszać dalej. Szybko dojechałem do Ulić a tam odbiłem w stronę Polski.

W Ulić mają w herbie wyjącego psa, czy też wilka. Koniec świata panie, koniec świata a potem to najechałem na zbójów a właściwie to na Zboj.

Witajcie a zostaniecie obici, czy coś w tym stylu. To ja miałem obijać a nie że mnie, no ale cóż, raz na wozie a raz pod. Wioska fajna, tylko strasznie dużo policji. Mają wozy 4x4 i chyba nie mają co robić, bo cięgle jeżdżą po okolicy. Może mnie pilnują, żeby te zbóje nie obili?

Droga wije się pod niewielkim wzniesieniem, rzekłbym prawie płasko, w stronę znajomych gór. Tylko coś chmurzyć się zaczyna. Jest strasznie parno, więc mogę się spodziewać solidnej. letniej burzy.

Przejechałem słowacką wieś Nova Sedlica i droga choć biegła dalej to już nie dla Jelonka.

Na przeszkodzie stanął zakaz dalszego ruchu pojazdów. Policyjny samochód niedawno minąłem to nawet myśl w głowie się nie wytworzyła, żeby jechać dalej. Na nogach mi się nie chce iść a chmury skutecznie odstraszają kolejne szalone myśli.

Droga prowadzi na Kremenaros, albo inaczej na Krzemieniec 1208m n.p.m. Punkt w którym stykają się trzy państwa. Polska, Słowacja i Ukraina a kiedyś nawet ZSRR.

Ponieważ już tam byłem ze dwa razy od strony polskiej to dzisiaj sobie daruję i wracam drogą tą samą, którą przyjechałem.

W Ulić odbiłem na miejscowość Ruska Volova. Na początku był niezły asfalcik, który doprowadził mnie do kolejnego znaku zakazu.

Na szczęście pod znakiem zakazu, była biała tabliczka z napisem. W języku słowackim raczej jestem kiepski, ale wydedukowałem, że droga jest raczej nieprzejezdna tylko w zimie o ile ‘zime’ to u nich zima a nie lato.

Nic to, jedynka i ruszam przed siebie. Kilometr temu minąłem się z patrolem policji, to następnego na tym końcu świata już nie powinno być. Droga pnie się do góry, niezłym asfaltem, po czym asfalt nagle chwilowo znika.

Za to pojawia się malowniczy widok.

Wydaje mi się, że właśnie stąd dobrze widać nasze polskie Bieszczady, ale może to tylko mi się wydaje.

Asfalt tak jak zniknął, tak znowu się pojawił, ale tylko po to, by ponownie zniknąć i znowu się pojawić. Trafiła się też solidna wieża obserwacyjna. Przypuszczam, że służyła do obserwowania głównie granicy z byłym ZSRR a może i teraz z Ukrainą też czasem ktoś spogląda. Dzisiaj wygląda, że nikogo tam nie ma.

W sumie to sam nie wiem, dlaczego się tam nie wydrapałem. Może dlatego, że nie wolno a może, bo było mi za gorąco?

Kawałek dalej droga całkowicie się oberwała i zsunęła razem ze zboczem góry. Na szczęście jest objazd szuterkiem.

Teraz całe zbocze jest zarośnięte młodymi drzewami, ale dziesięć lat temu natrafiłem tutaj na świeże osuwisko, które wtedy robiło wrażenie.

Jechałem wówczas Ticem od strony Ruskiej Volovej, wraz z moją BabaLucą. 10 lat temu jeszcze Słowacja była dla Polaków całkiem tania (korony) i Słowak we wiosce popatrzył pod spód mojego Tica, po czym stwierdził, że przejedziemy i pokazał ręką na drogę ze znakiem zakazu ruchu. Wtedy jeszcze nie było żadnej białej tabliczki, bo osuwisko było świeże i droga była całkowicie zamknięta. Jakież było nasze tego dnia zdziwienie, gdy droga stała się niezłą przeprawą dla Tica a jak dojechaliśmy do osuwiska to nam serca stanęły w gardle. Nie było wtedy objazdu i przejechałem resztką asfaltu przy samej, oberwanej krawędzi.

Teraz droga mocno zarosła i jej stan się nieco pogorszył. Tico powinno jeszcze przejechać, ale nie więcej niż z dwoma osobami, bo śladów po tarciu misek olejowych widziałem kilka a w jednym miejscu wygląda na to, że miska została rozpruta, bo była wielka plama oleju.

Mimo wszystko jak najbardziej polecam tą drogę na motocykl a i osobówką o nieco wyższym zawieszeniu też da radę. Wrażenia są niezapomniane, zarówno te krajobrazowe, jak i te z pokonywania samej drogi.

Asfalt mi się skończył i teraz śmigam szuterkiem o różnym stopniu trudności. Czasem trzeba było zejść do jedynki, ale Jelon dzielnie dawał radę. Wydawało mi się, że będzie krócej, ale około godzinki trzeba jednak poświęcić na ten odcinek.

Zaczynam się trochę śpieszyć, bo chmur nadchodzi coraz więcej i chyba słyszałem nawet grzmoty. Nie chciałbym utknąć na tym bezludziu podczas burzy. W końcu zaczął się zjazd w dół i na psychice zrobiło się od razu raźniej. Aby do wioski a tam dalej już będzie zaawansowana cywilizacja i asfalcik.

Mając moją starą mapę można się zdziwić wjeżdżając na tą drogę nr 558, bo na mapie wygląda zupełnie normalnie, to też dziesięć lat temu byliśmy z BabaLucą mocno zdziwieni, ale dzisiaj pokonałem tą drogę z przyjemnością, choć pot lał się po plecach.

Jeszcze na dowidzenia mały widoczek z tej drogi.

Patrzę teraz na mapę Google i wygląda na to, że tej drogi oficjalnie już nie ma. Widać tylko z satelity niewyraźny ślad.

Skoro drogi nie ma a przecież nią jechałem to sobie teraz dorysuję. Mniej, więcej było to tak.

Na satelicie widać, że jest tam na szczycie jakaś połonina i żałuję tylko, że na nią nie wjechałem, bo widoki mogłyby być rewelacyjne. Najwyraźniej muszę tam kiedyś wrócić. Może za jakieś kolejne dziesięć lat he he.

Ruskia Volova  jest taką trochę wioską na uboczu i to w najbiedniejszym regionie Słowacji.

Dzięki temu jest bardziej ciekawie i klimatycznie. Ludzie się patrzą na mnie i uśmiechają a dzieciaki wesoło machają. Oczywiście równie wesoło odmachuję. No dobra udaję twardziela i że niby tak od niechcenia podnoszę łapę w stronę dzieciarni. Niektóre nawet biegną za mną. Pewnie gdybym się zatrzymał od razu miałbym spore towarzystwo. Mi jednak nie to w głowie, bo coraz wyraźniej słyszę grzmoty i chciałbym uniknąć spotkania z burzą. Po zeszłorocznej jeździe po Bałkanach, nabawiłem się wodowstrętu i panicznie reaguję na najmniejsze objawy zawilgocenia. Przeciwdeszczówki oczywiście nie zdążyłem sobie kupić.

Wyskoczyłem na drogę główną nr74 prowadzącą wprost do przejścia granicznego z Ukrainą. To właśnie na tym przejściu dwa lata temu nieźle mnie maglowali przed wpuszczeniem na dziki wschód....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin