JAROSŁAW IWASZKIEWICZ
OPOWIADANIA
TOM II
Róża
Pani Jrrnie Kaczorowej
Kiedy Róża wróciła do Zagródki, był już październik. Największa wtedy w polu robota, drugie żniwa, czyli kopanie kartofli, i jesienne orki. Toteż matka powitała ją krzywo, bo zbierała się na pracę; tym bardziej że Róża od najbliższego miasteczka Lutomska przyszła piechotą z niewielkim węzełkiem w ręku i nie wydawało się, aby miała zamiar jechać z powrotem do Warszawy.
Dawno już Róża nie odwiedzała Zagródki, lat może sześć albo i więcej. A już dwanaście minęło, kiedy wyjechała za służbą do Warszawy. Pisywała także rzadko i matka odzwyczaiła się od myśli o jej istnieniu, i żyła sobie, jak tam Bóg dał. Pólka kawałek, jaki miała, oddawała w dzierżawę chłopom, w ogrodzie sadziła kartofle i wynajmowała się do roboty to tu, to ówdzie. Ogrodnik z Lutomska założył parę lat temu szkółkę drzewek i takie różne tam kwiaty; do niego głównie chodziła i grosz po groszu przynosiła. Starczyło to jej na życie, niczego więcej nie chciała. Powrót Róży był katastrofą.
Tym bardziej że Róża przyjechała taka wielka jakaś i poważna, z zaciśniętymi ustami i ze skąpymi słowy kręciła się po izbie, ugotowała sobie kawy, której przywiozła sporą blaszankę, i pytała matkę, czy nie ma jaj na jajecznicę.
Były tam cztery czerwone kury bez koguta, ale jajka zawsze się sprzedawało. Stara ze złamanym sercem patrzyła, jak Róża rozbijała pięć jajek na jajecznicę.
— W Warszawie pan zawsze zjadał dwa jajka z samego rana — powiedziała z surowym wyrazem twarzy.
Stara Weronika siedziała na łóżku i patrzyła na córkę, która poważnie jadła wsparłszy się ręką o policzek. „Postarzała biedna Róża — pomyślała i kiwnęła żałośnie głową — a jesz-
cze w panieństwie chodzi. Za mąż było już czas wtedy, kiedy za służbą jechała, ale nie chciała o tym wtedy słuchać”.
— A jeżeli matce szkoda jajek — powiedziała nagle Róża — to ja zapłacę.
— Zapłacisz, a to przecie wszystko twoje — westchnęła Weronika — stary nic mi przecie nie zapisał.
— Pracowaliście tutaj — dodała tonem obiektywnej uwagi Róża.
Wstała, zmyła statki wprawnie i szybko, jak to zapewne w Warszawie robiła, i wyszła na drogę.
Było już blisko południe i czas pogodny. Zmieniło się niejedno w Zagródce. Drzewa podrosły, chaty gdzieniegdzie zmieniły swój wygląd, po scaleniu gruntów niektórzy gospodarze wynieśli się całkiem za wieś, a tutaj na miejscu dawnych chałup zostały puste podwórza. Tu mieszkali Zdyby i już ich nie ma, ówdzie Krysów chata pogorzała.
Zagródka była dużą wsią, ciągnęła się pasmem zabudowań wzdłuż szosy, przytykając z jednej strony do szerokich łąk, których środkiem płynęła Bystrzyca. Z daleka za rzeką widać było dymy i domy małego osiedla, Lutomska. Między wsią a łąkami ciągnęła się stara grobla, zielona, ze ścieżką pośrodku. Przypominała sobie Róża, że tędy chadzała przed dwunastu laty. I przedtem także biegała tutaj jako mała dziewczynka.
W pewnym miejscu grobla obniżała się, zacierała i przechodziła w łąkę. Stała tu ogromna topola nadwiślańska, a od strony wsi widniała nieduża, ale bardzo porządna chata. W ogródku przed chatą rosły bzy i inne krzewy, a teraz kwitły jeszcze żółte nagietki. W tamtą stronę skierowała Róża swój dumny i poważny krok.
Tymczasem Weronika, zostawszy sama w izbie, szybkim i chciwym ruchem rozgarnęła tobołek córki. Jej szare, zgięte palce rozsupłały szybko węzełki chustki i poczęły przetrząsać jej zawartość. Nic tam właściwie nie było: pudełko z kawą, trochę cukru w torębce, dwie ubogie kiecki i trochę bielizny.
Pałce Weroniki namacały w fałdach zgrzebnej koszuli jakiś mały, ale interesujący przedmiot. Bystro wyciągnęła niebieską książeczkę.
.— Aha — krzyknęła cicho i ręce jej się trzęsły. Zgrabiałe jej palce z trudem przewracały kartki książeczki, ale nie rozumiała, co tam było napisane.
Wyjrzała oknem. Drogą od łąki i od topoli szedł z wolna młody chłopak. Ruszał się nie tylko powoU, jak to zwykle na wsi bywa, ale jakoś specjalnie leniwie i niechętnie. Włosy miał jasne, oczy niebieskie i ospały wyraz twarzy.
— Ignac — zawołała Weronika — Ignac, a chodź.
Nie śpiesząc się Ignac zaszedł do chaty; taki był wysoki, że musiał się zginać wchodząc przez niski próg. Weronika patrzyła życzliwym okiem na przystojnego chłopca. To syn „somsiady” spod topoli, Igac Bona. Miał najwyżej osiemnaście lat.
— A chodźże, zobacz, ile tu jest napisane w tej książce.
Ignac pogrzebał grubymi paluchami w kartkach książeczki.
Z łatwością odnalazł cyfrę ostateczną, ale nie dowierzał oczom. Przypatrywał się jej nieufnie.
— Tutaj napisane dwa tysiące — powiedział.
— Ojej — jęknęła Weronika — a czy ty rozumiesz?
— Tak tu napisano. A czy to naprawdę...
Weronika delikatnie wyjęła dokument z czerwonych łap Ignaca. Owinęła go w zgrzebną koszulę i znowu zwinnie ukryła w węzełku córki.
— Róża przyjechała — powiedziała tonem objaśnienia, kładąc węzełek na kieckach, zwisających z kija nad łóżkiem.
— Fiu — gwizdnął tylko Ignac siadając na ławie.
Weronika popatrzyła na niego uważnie. Ładna, ale bezmyślna twarz jego nie miała żadnego wyrazu. Wypukłymi niebieskimi oczami patrzył przez okienko ku gościńcowi.
— A cóż to, kartofli nie kopiecie? — zapytała Weronika.
— A jakże, kopiom — powiedział spokojnie Ignacy nie odrywając wzroku od przestrzeni.
— A kto?
—*■ Matka, Jadwiga, Jasio... wszyscy.
— A ty?
— A mnie cosik zemgliło od samego rana!
— Zemgliło?
— Tak. Coś mnie w dołku ssie — powiedział cicho i jakby z zawstydzeniem.
— E, zawsze taki jesteś — powiedziała Weronika. Potem podeszła doń z tajemniczą miną.
— Gdybyś nie był głupi, tobyś te dwa tysiące miał.
— E, tam — odpowiedział nie machnąwszy ręką.
— Ja tak myślę — szepnęła tajemniczo Weronika — że Róża przyjechała się wydać za mąż.
Tymczasem Róża minąwszy topolę stanęła przed furtką somsiady. Jasne południe zaczynało się chmurzyć, ściemniało i ludzie uwijali się spiesznie. W podwórzu stał wóz pełen różowych kartofli. Zsypywano je do koszów i wprost do loszku wykopanego w ziemi. Róża z godnością podeszła do pracujących.
— Dzień dobry — powiedziała — a jakie tam kartofle w tym roku?
— Chwalić Boga, niezłe — mruknęła somsiada nie patrząc, kto mówi. I nagle odwróciła się i zobaczyła.
— O, a dyć to Róża.
Somsiada była niewiele starsza od Róży, miała jednak dorosłych synów. Zaczęły pogadywać przy robocie.
— A cóż to Franka nie widać? — spytała obojętnie Róża.
— A przecie przy wojsku — wyjaśniła stara — a to jego żona, ta, tam, Jadwiga... — i wskazała na młodą kobietę niosącą kosz z kartoflami. Spodziewała się dziecka.
Róża poczerwieniała gwałtownie, ale nie straciła panowania nad sobą.
— Kiedyż się obabił?
— A będzie z rok chyba — westchnęła somsiada — jedna gęba więcej, a pewnie już niedługo będzie dwie.
Tu zaczęła biadać przed Różą na ubóstwo i ciężkie czasy. Róża słuchała jej ze spuszczonym wzrokiem i ze ściągniętymi brwiami. Jej lekko ospowata twarz pokryła się czerwienią i pobladła z powrotem.
— A Ignac? — spytała nagle.
— A polazł gdzieś — odpowiedziała — pewnie do tej Zofki. Słabe chłopisko, żadnej z niego nie ma pociechy. Pewnie i do wojska nie wezmą.
— A prędko?
— Za dwa lata dopiero. Ledwie osiemnaście skończył.
— A gdzież on? — zapytała powcómie Róża.
— Pewnie u tej Zofki, co obsługuje nauczyciela. Chodzi tam do niej.
— Dawno nie widziałam Ignaca — powiedziała Róża, jak gdyby myśl jej jakaś wracała do głowy.
— Chłop duży, a do roboty słaby —■ powiedziała bez niechęci somsiada. — Dobrze, jak przy żniwach pomoże. Jasio choć mały, a do roboty lepszy.
Jasio, rzeczywiście, robotny i wesoły, skakał jak fryga nosząc kartofle. Włosy miał jasne jak len i rozsypujące się miękko po czole. Miał może jakie piętnaście lat.
Róża zawróciła do domu. Znowu szła ścieżką ponad łąką: jeszcze zielona łąka, a na niej drzewa żółte i czerwone ładnie wyglądały. Ale Róża nie patrzyła przed siebie, ze ściągniętą brwią szła kalkulując coś w umyśle. Powieki zapuściła na oczy i patrzyła tylko pod nogi. Wtem ktoś wysoki zastąpił jej drogę. Podniosła oczy i nie poznała. Kiedy ostatni raz gościła w Zagródce, Ignac był taki mały i taki krępy jak ten Janek. A teraz wielkie, ciężkie, jasne chłopisko stało przednią. Ignac uśmiechał się:
— Panna Róża — powiedział i niezgrabnie podał jej rękę.
— Ignac — poznała go dopiero Róża — gdzieś ty był?
— Do was chodziłem — odparł z leniwym uśmiechem.
— A do Zofki nie chodziłeś?
— Chodziłem. A kto ci mówił?
— Matka. Przyjdź dziś wieczorem — powiedziała Róża z decyzją.
— Dobrze, przyjdę — powiedział spokojnie.
Jakoż przyszedł. Usiadł ciężko przy stole. Mała naftowa lampka oświetlała jego twarz z dołu, oczy chowały się w cieniu. Gadał mało. Róża napaliła w piecu, aż w izbie było gorąco, ubrała się w czerwoną, ciemną suknię. Nos miała upudro- wany i wódkę piła z niepełnego kieliszka, odwracając się od stołu i lekko pokrzykując. Mizdrzyła się i wyglądała zupełnie inaczej niż z rana. Weronika patrzyła ze zdziwieniem, ale i z zachwytem na skomplikowane maniery córki. Ale potem przyszła stara Bonicha i sąsiadki wyszły do komory. Bonicha już wiedziała, że Róża uskładała w Warszawie dwa tysiące. Ignac miał po ojcu dobrych parę morgów ziemi. Jak się te pieniądze włoży w gospodarstwo, to będzie robota aż hal Trzeba tylko i ten mórg Różyn odebrać z dzierżawy. Bonicha nic nie wspomina o Zofce, a Weronika jak gdyby o tym nie wiedziała. Ale cała wieś to wie.
A Róża, zostawszy sam na sam z Ignacem, staje się jak gdyby onieśmielona. Przeciwnie on, nabrał śmiałości, patrzy na nią i pyta: a panna Róża to, a panna Róża tamto. Czy się dobrze bawiła w Warszawie, czy w Warszawie ładne kawa- lery. Owszem, chłopcy są, ale nożowniki i bardzo na pieniądze łase. Róża nic nie mówi o tym, jak odmawiała sobie każdej przyjemności, każdego towarzystwa, tylko o te pieniądze dbała. Ignac podsuwa się do niej i niezgrabnie obejmuje ją w pasie. Róża nie jest taka cienka jak Zofka. Teraz siedzą objęci i tak piją wódkę. Lampka kopci. Z komory dolatują targi Weroniki z somsiadą. Ignac wstaje niezgrabnie, żegna się i wychodzi. Róża idzie za nim do sieni, ale Ignac szybko wychodzi na dwór. Róża patrzy zza węgła, czy poszedł w stronę domu, czy w stronę szkoły. Ciemno jest zupełnie, ale jej się coś wydaje, że poszedł w stronę szkoły.
W parę dni potem, już w końcu października, pojechali dawać na zapowiedzi do Lutomska. Ignac powoził w konika
małego, ale zgrabnego. Róża mówiła, że strasznie trzęsie, i raz po raz chwytała Ignaca za pasek. Ignac śmiał się z cicha. Kopanie kartofli się skończyło i wieś nabrała znowu innego wyrazu. Wypadł akurat dzień targowy i wiele ludzi jechało w stronę Lutomska, choć na drodze zalegało gęste błoto. Zachmurzyło się i Ignac zaraz po przyjeździe do miasteczka przebąkiwał o rozgrzewce. Ale Róża kazała jechać wprost do kancelarii parafialnej. Ignac się dowiedział, że Róża oprócz odłożonych dwóch tysięcy ma osobną kwotę na wesele i na wszystkie związane ze ślubem wydatki. Przywiozła ją w gotówce. W kancelarii parafialnej zastali księdza proboszcza. Gdy się dowiedział, po co przybyli, jak nie huknie na Różę:
— Matką byś mogła być temu chłopakowi, a do ołtarza chcesz z nim iść.
Matką by może nie mogła być — choć i to prawda — ale pamięta, jak się rodził. Trudno, juści Franek był zdatniejszy, ale sobie, szelma, wziął tę Jadwigę, biedaczkę. Pamięta, jak gęsi pasał, a ona już była sporą dziewczyną. Ale ksiądz, kiedy się dowiedział, że Róża do stowarzyszenia w Warszawie należała, do różańca u Świętego Aleksandra, udobruchał się, bo widział, że nie żadna lafirynda, tylko pracowita i uczciwa kobieta. Tak też i zapisał ich organista: Różę Genowefę Biń- kowską oraz Ignacego Bonę. Trzy niedziele zapowiedzi, a w trzecią wesele.
Potem wyszli na rynek i skierowali się do krawca z gotowymi ubraniami. Róża kupiła Ignacowi zielonkawe, bardzo przyzwoite ubranie, potem płaszcz jesienny, a potem w innym sklepie dwie koszule, dwa krawaty gotowe i kapelusz, a u szewca kamaszki. Ignac ze zdziwieniem oglądał, jak Róża mięła w ręce stuzłotówkę, i otworzył nawet trochę usta widząc, jak Żyd zdaje Róży resztę z tych stu złotych. Ignac chciał jeszcze, żeby mu Róża kupiła czarne ubranie do ślubu, ale powiedziała, że ślubne ubranie może sobie pożyczyć u Ro- guszczaka, którego ojciec przed wojną służył we dworze. Za to zaprowadziła go do masami Turczyńskiego, gdzie nad
sklepem można było dostać coś do zjedzenia. Pili wódkę, jedli kiełbasę, krając ją ostrożnie kozikiem, ogórki kwaśne też tam były; Ignac zażądał piwa. Róża starannie zapłaciła targując się z posługaczką, sprawdzając dodawanie i w ogóle, jak mówił Ignac, „zastawiając się swymi pieniędzmi”.
Gdy podochoceni i weseli wrócili do domu, w chacie Weroniki zastali Zofkę. Stała pod ścianą w głębi izby i, przestę- pując z nogi na nogę, obtaczała swoje krągłe kształty o niebieskie wapno ściany. Chustka zleciała jej z głowy i puszyste, ciemne włosy, niedbale związane, spadały jej na oczy. A oczy miała wielkie, czarne, prześliczne. Mówili, że ojcem jej był Francuz, który służył za kamerdynera we dworze. Zapewne był to jakiś południowiec, Włoch może, kto tam wie. Dość że była śliczna i czarna. Teraz została sierotą i w szkole pomagała sprzątać i prać, i gotować pani nauczycielce. Była w nędzy.
Ignac, gdy zobaczył Zofkę, wytrzeźwiał i siadł ciężko na ławie, aż jęknął nawet ze zdziwienia czy ze strachu. Natomiast Róża nie straciła kontenansu. Stanęła pośrodku izby i, biorąc się pod boki, zapytała od razu:
— Po coś tu przyszła?
— A bo chciałam — rezolutnie odpowiedziała Zofka. Widać, że się Róży wcale nie zestrachała.
— Nie lataj ty za Ignacem, bo go nie dostaniesz — ostro zapowiedziała Róża.
— A po co ty, cholero warszawska, za nim latasz?
— Ja latam? Albo to on sam za mną nie leci? Widzisz jąl Ignac tymczasem siedząc pod oknem rozpakował paczkę
z ubraniem i bielizną. Koszule rozłożył na stole i przypatrywał się im, przekrzywiając głowę. Nie zwracał uwagi na' kłótnię bab.
— Ty myślisz, że ty go będziesz miała — wrzeszczała już Róża bardzo podniecona — a niedoczekanie twoje, bo on już mój. Daliśmy dziś na zapowiedzi.
— Ubranie mu, ścierwo, kupiłaś — powiedziała Zofka.
— A kupiłam. Kup mu takie samo, to może on cię zechce ż powrotem — bezlitośnie szydziła Róża. — Goła chodzisz i bosa, a on u mnie będzie pan. Będzie miał wszystko, co zechce —*■ ubranie i kamasze, i krawaty! — Róża chłodła w miarę wyliczania — bo on będzie mój, bo ja mam pieniądze...
— Dziobata krowo — zawołała Zofka — a z czegóż ty te pieniądze zebrała w tej Warszawie?
— Pojedź, zobacz, czy łatwo tam o pieniądze — krzyczała Róża — czy ci co tam dadzą za twoją dziurawą...
— Dziurawa, nie dziurawa* a jeszcze zobaczymy. Pożałujesz ty, zdziro, tych słów i tych pieniędzy.
To powiedziawszy Zofka nie spojrzała nawet na Ignaca i wyszła z chaty. W sieni jeszcze słychać było, jak mówiła: „Pożałujesz, pożałujesz”. Jakoż Róża pożałowała. Gdy zapowiedzi wyszły i zbliżał się termin ślubu, Ignac nagle objawił, że do kościoła z nią nie pojedzie. Róża przyjęła tę wiadomość na pozór obojętnie: „Mało to innych chłopców na świede”— powiedziała.
Jakoż rzeczywiście, mimo że była zaręczona z Ignacem, inni chłopcy ze wsi schodzili się do chaty Weroniki, aby obejrzeć, czy warto jest ożenić się z Różą dla owych dwóch tysięcy. I chociaż ogólny głos brzmiał, że nie warto, to jednak było kilku parobczaków, którzy nie dawali za wygraną i raz po raz bywali u Róży. Ona też im była przychylna, klepała po ramionach i kiedy Ignac szedł do szkoły, do Zofki, piła z nimi wódkę i siedziała w izbie do późna w noc. Był tam Rogusz- czak, Syn Roguszczaka ze dwora, był Pietrek Masalski, chłopak juź-po wojsku, był Leon Ślusarczyk i kilku innych. Leon, toocny i robotny, ojca miał wójtem. Tego wybrała sobie Róża, żeby jej zastąpił Ignaca. Wprzódy jednak trzeba było odebrać Ignacowi prezenty zaręczynowe. W tym celu Róża udała się pod topolę.
W izbie zastała tylko starą. Bonicha rozpaczała, ze wszystkich planów nic nie zostawało, pieniądze się miały zmarno-
wać, a do izby miała przybyć nowa gęba do żywienia. Znaczy się, Zofka, Ignac, zdecydowany na wszystko, nie wyłaził od młodej dziewczyny. Róża z ponurą miną zażądała prezentów, jakie kupiła narzeczonemu. Bonicha wyniosła z komory zielonkawe ubranie, które Ignac miał tyłko trzy razy na sobie, płaszcz, obie koszule, kamaszki, czerwony i niebieski krawat. Tylko papierośnicy tombakowej nie było. Ignac ją zawsze ...
kaszalotyimyszyiszczury