Alarm! - Paul Berna.pdf

(2441 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy.
Pan Brossay, dyrektor liceum w Château-Milon, otworzył
książkę i zerknął z ukosa na wiszący zegar: pięć po czwartej.
Nabrał tchu i zaczął czytać na głos, powoli i dobitnie:
— …Klęski, zagrażające ongiś mrowiu ludzkiemu, zmniejszyły
się wraz z postępem nauki. Jednakże, ta mozolnie zdobyta
przewaga człowieka stanowi niekiedy złudną obronę. Kroniki
ostatnich stu lat świadczą wymownie o tym, że nowe pokolenia
zbyt szybko zapominają o nieszczęściach, ich przewidywania
się nie sprawdzają, a wielkie katastrofy żywiołowe przerastają
człowieka zawsze, zarówno z powodu swej nagłości, jak i swych
rozmiarów…
Ta dramatyczna przestroga spłynęła bez wrażenia po audyto-
rium złożonym z ośmiu słuchaczy klasy pomaturalnej, przygo-
towujących się do egzaminów na wyższą uczelnię.
Duży Muret, zwany Lulu, szybko zapisywał coś w swoim
bloczku, ale jego notatki nie miały najmniejszego związku z wy-
kładem dyrektora. Od początku kursu na próżno starał się
przegrupować piłkarską drużynę szkolną, jego drużynę, która
miała niebawem rozegrać spotkanie ze szkolną drużyną z Cu-
nault. Wciąż brakowało mu dobrego łącznika na prawym skrzy-
dle.
Okropna sytuacja! Przesuwając do przodu Leo Lalande’a, naj-
odpowiedniejszego do tego celu, popsułby środkową linię obro-
ny, a znów zastąpienie go kimś innym pociągnęłoby za sobą
całą serię zmian, doprowadzając do zaskakującego wyniku: je-
denastka, w której nikt, nawet bramkarz, nie jest na swoim
zwykłym miejscu. Muret widział jedno jedyne wyjście: zatkać
dziurę swoim młodszym bratem, świetnym graczem drugo li-
gowym. Niestety! Dzielny Koko nie będzie w stanie wytrzymać
całego meczu z wiejskimi osiłkami z Cunault, nacierającymi jak
wściekłe bizony.
Siedzący w tej samej ławce po lewej stronie Lalande kącikiem
oka usiłował odcyfrować gryzmoły swego kapitana.
— Może by tak profesor Boris? — nagle zapytał szeptem.
Mówił o młodym nauczycielu języków obcych, wspaniałym
sportowcu, który miał na swoim koncie już niejedno świetne
zwycięstwo na boisku. Muret wzruszył ramionami i odparł
przez zęby:
— Nic z tego. Wyjeżdża dziś wieczorem do Paryża…
Za nimi siedział, z twarzą zwróconą w stronę wysokich okien
wychodzących na dziedziniec zamkowy, zamyślony Vignoles i
patrzył z zaciekawieniem, jak powoli gaśnie światło pięknego
grudniowego dnia. Niebo, koloru starego złota, nie miało głębi i
ciążyło jak pokrywa na dalekich kopułach lasów. Późna jesień
od dziesięciu dni darzyła świat wiosennym wprost ciepłem, od
którego zakwitły na nowo pnące róże hodowane przez panią
Brossay. Purpurowe winorośle i brzoskwinie jeszcze płonęły na
niskich pagórkach Sermaize i Beaufort, wśród żółtych fal łysie-
jących sadów. Na dziedzińcu szkolnym wysokie platany dopie-
ro zaczęły gubić liście. Przez tę ażurową zasłonę Vignoles mógł
dojrzeć wąską drogę wiodącą do Bohalle, masywną dzwonnicę
w Ménitré górującą nad kręgiem różowych i błękitnych da-
chów, a jeszcze dalej, w odległości trzech kilometrów, prosto-
kątny szaniec wału ukrywającego przed jego okiem łożysko Lo-
ary. Od czasu do czasu na tej zawieszonej w powietrzu drodze
ukazywał się maleńki samochód jadący z Saumur do Angers i
ginął za ciemnym grzbietem lasu d’Arcy.
Pięć lat temu, takiego samego wieczora, Vignoles przybył do
Château-Milon i już stąd nie wyjechał. Ojciec zostawił go tutaj
tak, jak się oddaje walizkę na przechowanie, i rzucił się ponow-
nie w wir interesów, które go gnały z jednego kontynentu na
drugi. Co trzy miesiące przychodził od niego list z czekiem na
pieniądze. Nic poza tym. Przyjazny stosunek państwa Brossay i
koleżeńska atmosfera panująca w szkole nie zdołały pocieszyć
chłopca opuszczonego na tak długo. Jak tu się wyrwać z Châte-
au-Milon?
To samo pytanie zadawał sobie elegancki Hubert Boisson de
Chazelles, choć był w zupełnie innym nastroju. Jego wydatny
nos i przylizane z tyłu włosy przypominały głowę drapieżnego
ptaka, spojrzenie miał badawcze i aroganckie. Z nogą niedbale
założoną na nogę i wysuniętą poza ławkę, trzymając palce w
wycięciu czerwonej kamizelki, niby to słuchał wykładu pana
Brossay, ale cały czas ważył w umyśle powody, które w innych
szkołach okazały się skuteczne, żeby go wylano. W ciągu ostat-
nich pięciu lat zwiedził tych szkół niemało: trzy licea, sześć in-
ternatów, dwie „fabryki maturzystów”. Razem z Château-Milon
będzie równo tuzin.
Właściwie wszystko było obmyślone: jego starszy kuzyn Omer
de Courson, któremu ojciec użyczył na tydzień samochodu,
miał go porwać jeszcze dziś wieczorem, w chwili kiedy będą
opuszczać szkołę uczniowie z miasta. Dopomoże mu w tym
grupa łobuziaków. Czy to wystarczy, żeby się wyczerpała po-
błażliwość pana Brossay?
Nieco dalej Guillon i Montaigu z minami świętoszków naj-
spokojniej w świecie prowadzili korespondencyjną rozmowę na
wyrwanej z bloku kartce, która kursowała od jednego do dru-
giego, przenosząc pytania i odpowiedzi. Guillon zapoczątkował
wymianę myśli trzema słowami, podającymi najnowsze wyda-
rzenia:
„Fujara stawia żagle…”
„Bujda! — odpisał Montaigu. — Gadają o tym już dwa tygo-
dnie, a on wciąż jeszcze jest tu”.
„Podobno u średniaków była piekielna rozróba w czasie zajęć.
Dyrcio musiał osobiście interweniować, żeby ich uspokoić…”
„Nie pierwszy raz”.
„Tak, ale ta farsa zaczyna być tragiczna. Fujara mało nie pła-
kał. Karolek Dubourg słyszał na własne uszy, jak pan Lecour
mówił do ojca Fabiana, że ten biedaczysko Salier wyjedzie w
niedzielę”.
„Kto zawinił?”
„Jak zwykle, duży Chomel. Prawdziwa zaraza ten chłopak.
Dziwię się bardzo, że wśród juniorów nie znalazł się ani jeden,
żeby mu utrzeć nosa i ująć się za Fujarą. W końcu to nie jego
wina, że tak głupio wygląda. Wcale nie jest najgorszy”.
„Jak się ta awantura zaczęła?”
Zgłoś jeśli naruszono regulamin