Paryżanka - Kate Hewitt.pdf

(770 KB) Pobierz
Kate Hewitt
Paryżanka
Tłu​ma​cze​nie
Mał​go​rza​ta Do​bro​goj​ska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
‒ Oli​
vio, je​steś mi po​trzeb​na.
Oli​via El​lis sta​ra​ła się opa​no​wać uczu​cia wy​wo​ła​ne sło​wa​mi szej​ka Azi​za al Ba​ki​-
ra. Nic nie​zwy​kłe​go, że jej po​trze​bo​wał, sko​ro zmie​nia​ła po​ściel, czy​ści​ła sre​bra
i utrzy​my​wa​ła jego pa​ry​ski dom na Ile de la Cité w sta​łej go​to​wo​ści.
Po co jed​nak we​zwał ją do kró​lew​skie​go pa​ła​cu w Ka​dar?
Nie​ca​łe osiem go​dzin wcze​śniej oso​ba z oto​cze​nia Azi​za wpro​wa​dzi​ła ją na po​-
kład kró​lew​skie​go sa​mo​lo​tu zmie​rza​ją​ce​go do Siy​adu, sto​li​cy Ka​da​ru, gdzie Aziz
nie​daw​no wstą​pił na tron.
Z Pa​ry​ża wy​jeż​dża​ła nie​chęt​nie, bo bar​dzo jej od​po​wia​da​ło spo​koj​ne ży​cie, ja​kie
tu wio​dła: po​ran​na kawa z kon​sjerż​ką w po​bli​skiej ka​fej​ce, po​po​łu​dnio​we przy​ci​na​-
nie róż w ogro​dzie. Spo​koj​ne by​to​wa​nie, po​zba​wio​ne pa​sji czy na​mięt​no​ści, za to jej
wła​sne. Czu​ła się na tyle do​brze, by nie chcieć nic zmie​niać.
‒ Cze​
go wa​sza wy​so​kość ode mnie ocze​ku​je? – za​py​ta​ła.
Dłu​gi lot do Ka​da​ru spę​dzi​ła, wy​my​śla​jąc nie​zli​czo​ne po​wo​dy, dla któ​rych nie po​-
win​na była opusz​czać Pa​ry​ża. Przede wszyst​kim tam​tej​sze upo​rząd​ko​wa​ne ży​cie
da​wa​ło jej po​czu​cie bez​pie​czeń​stwa.
Zwa​żyw​szy na oko​licz​no​ści, po​win​naś za​cząć mó​wić mi po imie​niu. – Aziz
uśmiech​nął się cza​ru​ją​co, ale Oli​via po​zo​sta​ła nie​wzru​szo​na.
Nie pierw​szy raz za​uwa​ża​ła ema​nu​ją​cy z nie​go wdzięk i słu​cha​ła po​chleb​nych
słów, wcze​śniej kie​ro​wa​nych do ko​biet od​wie​dza​ją​cych pa​ry​ski apar​ta​ment. Jak​że
czę​sto zbie​ra​ła po​rzu​co​ną na scho​dach bie​li​znę i pa​rzy​ła kawę ko​bie​tom, któ​re wy​-
my​ka​ły się z sy​pial​ni przed śnia​da​niem, z po​tar​ga​ny​mi wło​sa​mi i war​ga​mi obrzmia​-
ły​mi od po​ca​łun​ków.
Była prze​ko​na​na, że jest od​por​na na uwo​dzi​ciel​ski urok swo​je​go go​spo​da​rza. Ta​-
blo​idy nada​ły mu przy​do​mek Play​boya Dżen​tel​me​na i chy​ba rze​czy​wi​ście od​zna​czał
się pew​ną cha​ry​zmą. Wy​raź​niej​szą chy​ba te​raz, kie​dy ota​cza​ły ich po​kry​te fre​ska​-
mi ścia​ny i kosz​tow​ne wy​po​sa​że​nie prze​pysz​ne​go pa​ła​cu.
‒ Do​
brze. W czym ci mogę po​móc?
Mó​wi​ła ta​kim to​nem, jak​by cho​dzi​ło o wy​mia​nę da​chów​ki czy też li​stę za​pro​szo​-
nych go​ści, choć to sam na sam z szej​kiem w no​wym oto​cze​niu bu​dzi​ło w niej nie​-
pew​ność.
Aziz był nie​wąt​pli​wie atrak​cyj​nym męż​czy​zną, choć chy​ba nie w jej ty​pie. Atra​-
men​to​wo​czar​ne wło​sy spa​da​ją​ce w uro​czym nie​ła​dzie na czo​ło, sre​brzy​sto​sza​re
oczy, za​ska​ku​ją​co peł​ne war​gi, czę​sto uwo​dzi​ciel​sko uśmiech​nię​te. Cia​ło do​sko​na​le
smu​kłe, ale moc​ne, bez gra​ma zbęd​ne​go tłusz​czu.
Mil​czał, pod​pie​ra​jąc bro​dę na dło​niach, a Oli​via cze​ka​ła.
‒ Pra​
cu​jesz dla mnie już sześć lat – po​wie​dział w koń​cu.
‒ Ow​
szem.
‒ Od po​
cząt​ku by​łem z two​jej pra​cy bar​dzo za​do​wo​lo​ny.
Prze​ra​żo​na, że chce ją zwol​nić, cze​ka​ła na ciąg dal​szy. Cze​go też mógł od niej tak
bar​dzo po​trze​bo​wać tu​taj, w Ka​da​rze? Nie zno​si​ła nie​spo​dzia​nek. Przez sześć lat
bu​do​wa​ła so​bie bez​piecz​ny, mały świat, i te​raz na​gle za​wi​sła nad nią groź​ba jego
utra​ty.
W Pa​ry​żu wy​ko​ny​wa​łaś świet​ną pra​cę, utrzy​mu​jąc po​rzą​dek w moim domu –
po​wie​dział. – Tu​taj mam dla cie​bie zu​peł​nie inne za​da​nie, nie po​trwa to jed​nak dłu​-
go i wie​rzę, że zna​ko​mi​cie so​bie po​ra​dzisz.
Nie do​my​śla​ła się, o czym mówi, ale sko​ro cho​dzi​ło o nie​dłu​gi czas, mo​gła mieć
na​dzie​ję, że szyb​ko się z tym uwi​nie.
‒ Wciąż nie ro​
zu​miem, dla​cze​go mnie tu we​zwa​łeś.
‒ Wszyst​
ko swo​im cza​sie.
W od​po​wie​dzi tyl​ko się uśmiech​nął i pod​szedł do orze​cho​we​go biur​ka. Wci​snął ja​-
kiś gu​zik i po za​le​d
wie se​kun​dach za​pu​ka​no do drzwi. Do po​ko​ju wszedł ten sam
męż​czy​zna, któ​ry ją tu wcze​śniej przy​pro​wa​dził.
‒ Wa​
sza wy​so​kość?
‒ Jak my​
ślisz, Ma​lik? Da radę?
Męż​czy​zna uważ​nie przyj​rzał się Oli​vii.
‒ Wło​
sy…
‒ Z tym so​
bie po​ra​dzi​my.
‒ Oczy?
‒ Nie​
istot​ne.
Ma​lik po​ki​wał gło​wą.
‒ Wzrost pa​
su​je.
‒ Ow​
szem.
‒ Dys​
kre​cja?
Męż​czyź​ni spo​tka​li się wzro​kiem.
‒ Ab​
so​lut​na – za​pew​nił Aziz.
‒ W ta​
kim ra​zie jest szan​sa.
‒ To coś wię​
cej niż szan​sa. To ko​niecz​ność. Za go​dzi​nę mam kon​fe​ren​cję pra​so​-
wą.
Ma​lik po​krę​cił gło​wą.
‒ Go​
dzi​na to za mało.
‒ Musi wy​
star​czyć. Nie mogę ry​zy​ko​wać dal​szej de​sta​bi​li​za​cji.
Jego twarz przy​bra​ła twar​dy wy​raz, zmie​nia​jąc go w ko​goś zu​peł​nie in​ne​go niż
zna​ny jej, ro​ze​śmia​ny, po​god​ny i bez​tro​ski play​boy.
‒ W tym mo​
men​cie wy​star​czy iskra, by wy​wo​łać po​żar.
‒ To praw​
da, wa​sza wy​so​kość. Przy​go​tu​ję co trze​ba.
‒ Dzię​
ku​ję ci.
‒ Mo​
żesz mi wy​ja​śnić, o co cho​dzi? – spy​ta​ła Oli​via.
Prze​pra​szam cię za tę roz​mo​wę. Ro​zu​miem, że mo​gła być dla cie​bie nie​przy​-
jem​na.
Rze​czy​wi​ście, nie po​do​bał jej się spo​sób, w jaki o niej roz​ma​wia​li. Zu​peł​nie jak​by
była przed​mio​tem.
‒ Uspo​
kój się – po​pro​sił, uno​sząc w górę obie dło​nie. – Na​sza dal​sza roz​mo​wa nie
mia​ła​by sen​su, gdy​by Ma​lik cię nie za​apro​bo​wał.
‒ Za​
apro​bo​wał?
‒ Uznał za od​
po​wied​nią.
‒ Od​
po​wied​nią? Do cze​go?
Wes​tchnął cięż​ko.
‒ Ro​
zu​miem – rzekł, wzdy​cha​jąc – że nie znasz wa​run​ków po​sta​wio​nych w te​sta​-
men​cie mo​je​go ojca?
‒ Oczy​
wi​ście, że nie. Prze​cież wiesz, że nie mam do​stę​pu do ta​kich in​for​ma​cji.
‒ Za​
wsze może się zda​rzyć ja​kiś wy​ciek. No i spo​ro spe​ku​lo​wa​no na ten te​mat.
‒ Z za​
sa​dy nie słu​cham plo​tek.
Nie mia​ła o ni​czym po​ję​cia, zresz​tą nie czy​ty​wa​ła plot​kar​skich ma​ga​zy​nów ani ta​-
blo​idów.
‒ Ale wiesz, że je​
stem za​rę​czo​ny z kró​lo​wą Ele​ną z Tal​lii?
‒ Wiem.
Za​rę​czy​ny pary ogło​szo​no pu​blicz​nie w po​przed​nim ty​go​dniu, ślub miał się od​być
za kil​ka dni w Ka​da​rze.
‒ Mo​
gła cię za​sko​czyć szyb​kość tych za​rę​czyn – za​uwa​żył i cze​kał na jej re​ak​cję.
Oli​via wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. Jej pra​co​daw​ca był przede wszyst​kim play​boy​em.
Świad​czy​ła o tym choć​by licz​ba ko​biet spro​wa​dza​nych do pa​ry​skie​go domu. Stan​-
dar​do​wym pre​zen​tem po​że​gnal​nym była bry​lan​to​wa bran​so​let​ka i bu​kiet li​lii.
‒ Przy​
pusz​czam, że sko​ro masz zo​stać szej​kiem, bę​dziesz chciał się oże​nić – po​-
wie​dzia​ła.
W od​po​wie​dzi par​sk​nął ury​wa​nym śmie​chem i przez chwi​lę mil​czał, jak​by wa​żąc
na​stęp​ne sło​wa.
‒ Mój oj​
ciec ni​g
dy nie ak​cep​to​wał mo​ich wy​bo​rów – po​wie​dział w koń​cu. – Mnie
zresz​tą też nie. Sfor​mu​ło​wał te​sta​ment tak, żeby za​trzy​mać mnie w Ka​da​rze i skrę​-
po​wać daw​ną tra​dy​cją. – Wy​ru​szył ra​mio​na​mi. – Może chciał mnie uka​rać? To też
bar​dzo praw​do​po​dob​ne. – Mó​wił lek​kim to​nem, ale w jego oczach do​strze​gła chłód
i chy​ba ból.
Za​cie​ka​wi​ła się prze​lot​nie, ale za​raz na​ka​za​ła so​bie obo​jęt​ność. Nie po​trze​bo​wa​-
ła znać szcze​gó​łów jego re​la​cji z oj​cem czy kim​kol​wiek in​nym. Nie była cie​ka​wa, ja​-
kie skry​wał uczu​cia, je​że​li w ogó​le ja​kieś.
‒ Ja​
kie to wa​run​ki? – spy​ta​ła bez​na​mięt​nie.
‒ Żeby zo​
stać szej​kiem, mu​szę się oże​nić w cią​gu sze​ściu ty​go​dni od jego śmier​ci.
– Cy​nicz​ny gry​mas i twar​dy wy​raz oczu nada​ły mu zgorzk​nia​ły wy​gląd.
‒ Mie​
siąc już mi​nął.
‒ Wła​
ści​wie pięć ty​go​dni i czte​ry dni. A mój ślub z kró​lo​wą Ele​ną po​wi​nien się od​-
być po​ju​trze.
‒ W ta​
kim ra​zie oże​nisz się do​kład​nie w wy​ma​ga​nym cza​sie.
‒ Nie​
ste​ty jest pe​wien pro​blem. – Jego głos był nie​bez​piecz​nie je​dwa​bi​sty. – I to
po​waż​ny, bo Ele​na zni​kła.
‒ Zni​
kła?
‒ Dwa dni temu zo​
sta​ła po​rwa​na przez bun​tow​ni​ka.
‒ Nie mia​
łam po​ję​cia, że ta​kie rze​czy wciąż się zda​rza​ją w cy​wi​li​zo​wa​nym świe​-
cie.
‒ Zdzi​
wi​ła​byś się, do cze​go może dojść, gdy w grę wcho​dzi wła​dza. Ja​kie ta​jem​ni​-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin