Dan Simmons - 2 - Zagłada Hyperiona.pdf

(2679 KB) Pobierz
DAN SIMMONS
Tłumaczenie:
Wojciech Szypuła
I
TOM Cyklu Hyperion
redakcja:
Wujo Przem
(2013)
`
1
.1.
W dniu, kiedy wyruszyła armada, w ostatnim dniu życia do jakiego przywykliśmy,
zostałem zaproszony na przyjęcie. Tego wieczoru podobne spotkania odbywały się na
wszystkich stu pięćdziesięciu planetach Sieci, ale tylko to liczyło się naprawdę.
Poświadczyłem odbiór za pośrednictwem datasfery, upewniłem się, że mój najlepszy strój
oficjalny jest czysty, umyłem się, ogoliłem, ubrałem z wyszukaną starannością i skorzystałem
z jednorazowego zapisu na chipie zaproszeniowym, żeby o wyznaczonym czasie
teletransportować się z Esperance do Centrum Tau Ceti.
Na tej półkuli TC2 gęste, łagodne światło zalewało pagórki Parku Łani, szare wieże
kompleksu administracyjnego położonego daleko na południu, wierzby płaczące, paprocie
ogniste rosnące wzdłuż brzegów rzeki Tetydy i białą kolumnadę samego budynku rządowego.
Nadciągały tysiące gości, ale personel zabezpieczający witał każdego z osobna, porównywał
kody na zaproszeniach z wzorem DNA i wdzięcznym ruchem dłoni pokazywał drogę do baru
i bufetu.
– M. Joseph Severn? – upewnił się uprzejmie przewodnik.
– Tak – skłamałem. Takie teraz nosiłem imię.
– CEO Gladstone chciałaby spotkać się z panem później, tego wieczoru. Zostanie pan
powiadomiony, kiedy będzie mogła pana przyjąć.
– Doskonale.
– Jeśli życzyłby pan sobie jakiejś rozrywki albo posiłku, których nie ma na miejscu,
wystarczy, żeby wypowiedział pan to na głos, a monitory naziemne zatroszczą się o
spełnienie pańskiego żądania.
Skinąłem głową, uśmiechnąłem się i wyminąłem przewodnika. Zanim zdołałem przejść
kilka kroków, zwrócił się do następnych gości ukazujących się na platformie terminalu.
Z punktu widokowego na niskim pagórku dostrzegłem tysiące gości, kłębiących się na
kilkuset akrach wypielęgnowanego trawnika. Wielu z nich przechadzało się po zagajnikach
przystrzyżonych drzewek. Łączka, na której stałem, była ocieniona przez drzewa rosnące
wzdłuż rzeki. Wyżej rozciągały się reprezentacyjne ogrody, a za nimi wznosiła się ogromna
masa budynku rządowego. Na odległym patio grała orkiestra. Ukryte głośniki przenosiły
dźwięki do najodleglejszych zakątków Parku Łani. Wysoko w górze nie kończący się sznur
EMV wypływał z bramy teletransportera. Przez chwilę obserwowałem, jak ich jaskrawo
odziani pasażerowie wysiadali na platformie terminalu dla pieszych. Zafascynowała mnie
różnorodność pojazdów. Wieczorne światło odbijało się od błyszczących karoserii
standardowych vikkenów, altzów i sumato. Ale promienie błądziły też po rokokowych
kadłubach barek lewitacyjnych i metalowych pokrywach antycznych śmigaczy, które
stanowiły osobliwość jeszcze w czasach, gdy istniała Stara Ziemia.
2
Szedłem wzdłuż brzegu rzeki Tetydy obramowanego schodami. Mijałem przystanie, przy
których niewiarygodna zbieranina łodzi wypluwała tłumy pasażerów. Tetyda była jedyną w
całej sieci rzeką przepływającą przez bramy teletransporterów na ponad dwustu planetach i
księżycach. Ludzie, którzy mieszkali nad jej brzegami, należeli do najbogatszych w całej
Hegemonii. Na rzece pojawiały się wielkie, bogato zdobione krążowniki, pokryte płótnem
dłubanki i pięciopokładowe barki – wiele z nich miało na pewno urządzenia lewitacyjne. Były
też wykwintne łodzie mieszkalne z własnymi teletransporterami, małe pływające wyspy
sprowadzane z oceanów Maui – Przymierza, sportowe, pochodzące z ery przed hegirą
ścigacze i łodzie podwodne oraz różnorakie ręcznie rzeźbione wodne EMV z Renesansu.
Znalazło się też kilka współczesnych jachtów – wszędołazów. Ich kontury ukryte były za
owalną powłoką pola siłowego.
Goście, którzy wychodzili na ląd, wyglądali nie mniej okazale niż ich łodzie. Nosili
najrozmaitsze ubrania, począwszy od przedhegirowych, konserwatywnych strojów
wieczorowych – wkładali je ci, których ciał nie tknęła kuracja Poulsena – skończywszy na
najmodniejszych w tym tygodniu kreacjach z TCZ opinających figury ukształtowane przez
najsłynniejszych ARNistów Sieci. Poszedłem dalej i zatrzymałem się na chwilę przy długim
stole, żeby nałożyć na talerz pieczoną wołowinę, sałatę, filet z kałamarnicy curry z Parvati i
gorący jeszcze chleb.
Zanim znalazłem miejsce w ogrodzie, żeby usiąść, łagodne światło wieczoru przeszło w
zmierzch. Pojawiły się gwiazdy. Światła pobliskiego miasta i kompleksu administracyjnego
zostały przyćmione, żeby wszyscy lepiej widzieli armadę. Niebo nad Centrum Tau Ceti było
przejrzyste jak nigdy.
Kobieta siedząca obok zerknęła i uśmiechnęła się do mnie.
– Jestem pewna, że już kiedyś się spotkaliśmy.
Odwzajemniłem uśmiech, pewien, że nie widzieliśmy się nigdy wcześniej. Była bardzo
atrakcyjna, około dwa razy starsza ode mnie. Mogła mieć dobrze po pięćdziesiątce, licząc w
latach standardowych. Ale wyglądała młodziej niż ja – dwudziestosześciolatek – a to dzięki
pieniądzom i Poulsenowi. Skórę miała bardzo jasną, niemal przezroczystą. Włosy upięła
wysoko. Piersi – ledwo osłonięte lekką jak tchnienie tuniką – wydawały się bez zarzutu. W jej
oczach czaiło się okrucieństwo.
– Być może – odpowiedziałem. – ale to mało prawdopodobne. Nazywam się Joseph
Severn.
– Oczywiście – stwierdziła. – Pan jest artystą!
Nie... artystą nie. Byłem... kiedyś... poetą. Ale tożsamość Severna, którą przybrałem od
czasu mojej prawdziwej śmierci osobniczej i narodzin rok temu, stwierdzała, że jestem
artystą. Tak było zapisane w moim pliku WszechJedności.
– Przypomniałam sobie – roześmiała się dama. Kłamała. Użyła swojego drogiego
implantu komlogowego, by uzyskać dostęp do datasfery.
Ja nie musiałem szukać dostępu... cóż za niezgrabne, niepotrzebne określenie, którym
gardziłem mimo jego starożytnej proweniencji. Zamknąłem w wyobraźni oczy i już byłem w
datasferze, przemykając się obok barier WszechJedności, ślizgając się po powierzchni danych
3
posuwałem się wzdłuż rozżarzonej pępowiny dostępu do ciemnych głębi "bezpiecznego"
nurtu informacji.
– Nazywam się Diana Philomel – powiedziała. – Mój mąż jest zarządcą transportu w
sektorze Sol Draconi Septetu.
Skinąłem głową i uścisnąłem podaną mi rękę. Nie powiedziała, że jej mąż był
najważniejszym goonem związku czyścicieli matryc na Bramie Niebios, zanim polityczni
patroni awansowali go do Sol Draconi... ani tego, że kiedyś nazywała się Dinee Cycek i była
hostessą dla proksów w Midsump Barrens... ani tego, że dwukrotnie aresztowano ją za
przekroczenia Flashback, za drugim razem poważnie raniąc domowego chowu medyka... ani
że otruła swojego przyrodniego brata, gdy miała dziewięć lat, kiedy zagroził, że opowie jej
ojczymowi o randkach dziewczyny z błotnym górnikiem o nazwisku...
– Miło mi pana spotkać, M. Philomel – powiedziałem. Miała ciepłą rękę. Przytrzymała
moją dłoń o chwilę za długo.
– Czyż to nie podniecające? – westchnęła.
– Co takiego?
Uczyniła szeroki gest ręką wskazując na nocne niebo, rozpalające się właśnie żarkule,
ogrody, tłumy.
– Och, to przyjęcie, wojna, wszystko – powiedziała. Uśmiechnąłem się, przytaknąłem i
spróbowałem pieczonej wołowiny. Była dobrze przyrządzona i całkiem smaczna, ale
zachowała słonawy posmak kadzi klonowniczych Lususa. Kałamarnica wyglądała na
prawdziwą. Podeszli kelnerzy, podali szampana. Spróbowałem. Był podły. Szlachetne wina,
szkocka whisky i kawa to trzy dobra, których niczym nie dało się zastąpić po śmierci Starej
Ziemi.
– Sądzi pani, że ta wojna jest konieczna? – zapytałem.
– Jak wszyscy diabli.
Diana Philomel właśnie otwierała usta, lecz odpowiedzi udzielił jej mąż. Nadszedł od tyłu
i zajął miejsce na kłodzie, na której siedzieliśmy. Był wysokim mężczyzną, przynajmniej o
półtorej stopy wyższym ode mnie. Ale cóż, ja jestem niski. Pamięć podpowiedziała mi, że
kiedyś napisałem wiersz, w którym wyśmiewałem się z siebie jako z "...Pana Johna Keatsa,
wysokiego na pięć stóp", chociaż mam pięć stóp i jeden cal. Za czasów Napoleona i
Wellingtona, kiedy wzrost mężczyzny wynosił średnio pięć stóp i sześć cali, należałem do
umiarkowanie niewysokich. Teraz, gdy mężczyźni z planet o przeciętnym ciążeniu osiągali
sześć do siedmiu stóp, byłem śmiesznie mały. Nie wyróżniałem się potężną budową i
muskułami, by twierdzić, że przybyłem z planety o wysokim ciążeniu, więc innym
wydawałem się po prostu mały. (Miarę podaję w jednostkach, w których myślę... ze
wszystkich zmian świadomości, jakie zaszły we mnie od mego ponownego narodzenia się w
Sieci, myślenie w jednostkach metrycznych sprawia mi największą trudność. Czasem nawet
nie próbuję tego robić.)
– Dlaczego wojna jest konieczna? – zapytałem Hermunda Philomela, męża Diany.
– Bo oni, do cholery, proszą się o nią – burknął wielkolud z wielką szczęką i prawie bez
szyi. Jego zarost najwyraźniej stawiał opór wszelkim depilatorom, ostrzom i maszynkom.
Dłonie miał dwa razy takie jak moje i o wiele silniejsze.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin