Antologia - Bliskie spotkanie. Opowiadania fantastyczne 2 - 1987.pdf

(613 KB) Pobierz
BLISKIE SPOTKANIE
II
OPOWIADANIA FANTASTYCZNE
WYBÓR: MACIEJ PAROWSKI
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1987
Jeszcze raz TO SAMO!
Zgodnie z obietnicą poczynioną w zeszycie
Bliskie spotkanie
przedstawiam drugi zbio-
rek polskiej prozy kontaktowej. Przed państwem czternaście opowiadań dwunastu autorów.
Tylko dwoje z nich — Beszczyńska i Drzewiński — wystąpiło poprzednio. Pozostali, z wyją-
tkiem Eliasza S. Bonodorskiego (pseudonim szczecińskiego dziennikarza) i Marcina Wolskie-
go, to ludzie młodzi — przed trzydziestką lub tuż po niej.
Najstarsze opowiadanie — „Instrukcja rejsowa, punkt 13” — powstało w roku 1978,
dwa lata przed
wejściem na nasze ekrany filmu Ridleya Scotta
Obcy — ósmy pasażer
„Nostromo”. Po lekturze tekstu Marka Dryjańskiego będziecie państwo wiedzieć, czemu zro-
biłem to zastrzeżenie.
Uważam ,,Instrukcję rejsową” za ozdobę zeszytu. Ale prawdę mówiąc sporo w nim i
innych rodzynków. Może nawet — same tu bakalie. Tak jak zapowiadałem poprzednio,
zainteresowania części autorów zrywają się z uwięzi „przeklętych ziemskich problemów” i
śmielej
krążą w przestrzeni międzyplanetarnej, w magicznej rzeczywistości ducha, a także w
egzotycznym
świecie
wyobraźni. Proporcje między tzw. fantastyką czystą a fantastyką socjo-
logiczną i kosmiczną rozkładają się tym razem mniej więcej po połowie. Znajdziemy więc w
zbiorku teksty utrzymane w klasycznym kontaktowym tonie: „Kto kogo — oni nas czy my
ich?” i prozę aluzyjną, ale sporo w nim fantastyki poetyckiej, odległej od tradycyjnych wy-
obrażeń o wzorcowym opowiadaniu SF. Może nadto odległej? Takie opowiadania, jak
„Srebrne zwierzęta”, „Sfinks”, „Kształty w ciemności” czy „Taniec Postów”, mogą zirytować
miłośników fantastyki o klasycznym smaku. Postanowiłem jednak zaryzykować i rozszerzyć
tym zbiorem pojęcie fantastyki kontaktowej i fantastyki w ogóle.
Zresztą mniejszy niż w tomiku poprzednim procent opowiadań tradycyjnych nie jest,
wbrew pozorom, wynikiem wyłącznie moich prywatnych zamiłowań. Jako autor pozbawiony
wyobraźni poetyckiej i projektującej jestem skazany właśnie na fantastykę socjologiczną;
jako krytyk i selekcjoner wyboru muszę wyciągać wnioski z rzeczywistości. A rzeczywistość
jest taka,
że
po zachłyśnięciu się falą bardzo dobrych socjologicznych powieści Zajdla, po
serii podobnych książek i opowiadań kilkunastu jeszcze autorów emocje trochę opadły i
powoli wracamy do równowagi. Fantastyka klasyczna, fantastyka rozrywkowa, sensacyjna,
fantastyka eksperymentalna, a także fantastyka polityczna mają obecnie wśród autorów równą
mniej więcej liczbę zwolenników.
Sytuacja taka bardziej chyba sprzyja powstawaniu ciekawych kontaktowych wizji.
Różnorodność nurtów, wielość inspiracji, częściowe wywiązanie się polskiej fantastyki z
przeróżnych powinności publicystycznych zostawia naszym fantastom większy margines na
grę wyobraźni. Mam nadzieję,
że
wniosek taki narzuci się i państwu po lekturze zbioru.
Tak więc, zamawiając jeszcze raz TO SAMO, nie dostaniecie państwo po roku TEGO
SAMEGO. Proponuję fantastyczny koktajl o poprzedniej nazwie, ale z nieco innymi składni-
kami i w nieco inny sposób wymieszany.
Maciej Parowski
INTRYGA
Andrzej Drzewiński
Intryga
Wdrapałem się na pokład spacerowy; szczęśliwie jeden z leżaków był pusty. Obok spo-
czywał łysy osobnik z gęstą czarną brodą.
Żuł
nie zapalone cygaro. Gdy siadałem, łypnął na
mnie zza rozłożonej gazety. Z ulgą rozprostowałem kości, gdyż podróż koleją, a potem sza-
leńcza jazda taksówką w upale bardzo mnie zmęczyły.
Na statku panował ruch i krzątanina, jak zwykle w chwili wyjścia z portu. Bagażowi
roznosili walizy i bukiety kwiatów, wszędzie biegały podekscytowane dzieciaki, a głośniki
sączyły ckliwe melodie. Na szczęście wraz z gwizdem syren przyleciał znad morza lekki,
słony wiatr. Po raz ostatni dały się słyszeć okrzyki pożegnań i po chwili pokład spacerowy za-
pełnił się ludźmi. Akurat gdy minęliśmy główki falochronu, powietrze zahuczało od ich gło-
sów. Gadali, paplali, mruczeli i szczebiotali — słychać było tylko miarową wibrację dźwię-
ków. Zdesperowany przykryłem twarz tygodnikiem. Gong na obiad był ostatnią rzeczą, którą
zarejestrowałem.
Ktoś potrząsał moim ramieniem, delikatnie, lecz stanowczo. Otworzyłem oko i senne
jeszcze zmysły zawiodły mnie w pierwszej chwili. W końcu poznały leżak i szum wody.
— Jest już wpół do siódmej, proszę pana — oznajmił cichy szept. — Za pół godziny
kolacja.
Uśmiechnięty mężczyzna zniknął w cieniu nadbudówki. Jeszcze przez moment
śledzi-
łem biel jego uniformu. Na pokładzie wszystkie leżaki były poskładane i przypięte pasami.
Musiałem spać kilka godzin, gdyż niebo się zachmurzyło, a słońce leżało bardzo nisko. Z
zamętem w głowie wstałem i, przypominając sobie numer kajuty, zszedłem po schodkach,
poganiany chłodnym wiatrem. Dość długo błądziłem po krętych korytarzach, szukając swojej
klitki. Niestety, nie stać mnie było na pierwszą klasę.
Zgęstniałe i mdłe powietrze uderzyło mnie w twarz — zapomniałem włączyć wentyla-
tor. Naprawiłem swój błąd i poszedłem pod prysznic. Po kąpieli na zegarku brakowało dzie-
sięciu minut do siódmej. Wentylator łomotał jak obłąkany motyl. Wolę to niż zaduch.
W lustrze w korytarzu prezentowałem się wspaniale: czarne bawełniane spodnie, czarna
koszula z białymi lamówkami, beżowe buciki i mięciutka skórzana kurtka. Mijałem właśnie
zakręt ciągle pustego korytarza, gdy ktoś za mną otworzył drzwi. Przystanąłem i delikatnie
odchyliłem głowę do tyłu. Kobieta. Wyglądała jak aktorka, której karierę złamało obżarstwo.
Był to okaz wręcz laboratoryjny. Blondynka, długie sztuczne rzęsy, przesadny makijaż i chy-
botliwy krok. Duża lalka w tandetnym guście. Już miałem ruszyć dalej, gdy usłyszałem, jak
zwraca się do kogoś w kajucie.
— Martin, pospiesz się — głos miała szorstki, przepity. — Idź pierwszy. Wiesz, jak nie
lubię psów. Może i tu pęta się jakieś gówno i jeszcze będę musiała je kopnąć.
Uśmiechnąłem się złośliwie. Nigdy nie wolno przepuścić takiej okazji. Zresztą facet, do
którego przemawiała, nie mógł być groźny, jeżeli taki maszkaron mógł mu rozkazywać. Przy-
cupnąłem, zawarczałem i zaszczekałem głośno. Sądzę,
że
nawet bernardyn by się mnie nie
powstydził. Tłumiąc
śmiech
kłusowałem na wyższy poziom, słysząc z tyłu histeryczne wrza-
ski.
Na sali byłem równo z gongiem. Nie czułem głodu, ale pragnąłem widoku ludzi, gdyż
podróże zawsze nastrajają mnie nostalgicznie. Prawie wszyscy siedzieli już przy małych
stolikach i cicho rozmawiali. Obrzuciłem ich szybkim spojrzeniem. Twarze mężczyzn nie wy-
wołały
żadnych
skojarzeń. Kobiety były takie,
że
mogłoby ich nie być. Kelner przyniósł pół-
misek. Obok ktoś przesunął krzesła. Drgnąłem. Mój współtowarzysz wyglądał na zwykłego
turystę i zaraz zabrał się do wędlin. Na wszelki wypadek
ściągnąłem
z dużego półmiska swoją
część. Z tyłu na podium dla orkiestry ktoś grał na fortepianie. Figlarne frazy skakały z miejsca
na miejsce, stanowiąc swoisty akompaniament dla ludzkich głosów. Sufit pokrywało tandetne
niebieskie malowidło przedstawiające ugwieżdżone niebo. Po wyeksponowanej smudze Mle-
cznej Drogi płynęły znaki zodiaku: gruba Panna, zezowaty Strzelec i niesamowicie powykrę-
cane Bliźnięta.
Po wejściu usłyszałem szmer przechodzący w głośny hałas. Jego
źródło
zbliżało się do
środka
sali. Była nim owa okropna blondynka.
— Chodźcie szybko. Tam w telewizorze jest jakieś draństwo — krzyczała. — Szybko!
To
świństwo
nam grozi i mówi,
że
wszyscy mamy go wysłuchać.
Ludzie otoczyli ją,
śmiali
się, ale byli też przestraszeni. Szybko przełykałem ostatnie
kęsy. Zbiorowisko rosło w oczach. Po chwili wszyscy ruszyli do sali telewizyjnej. Podrepta-
łem za nimi.
Do małej salki wepchało się już ponad dwieście osób. Panowała kamienna cisza. Wszy-
scy bez względu na to, czy stali, czy siedzieli — w nabożnym skupieniu wpatrywali się w
telewizor — jedyne
źródło światła
na sali. Nie widziałem
żadnego
obrazu. Twarze ludzi na-
brały gipsowej tonacji. Nagle idealnie biały dotąd prostokąt zmienił barwę na zgniłozieloną. Z
osłupieniem stwierdziłem,
że
kamera pokazuje olbrzymią, przelewającą się masę. Metaliczny
głos przemówił z ekranu:
— Uważamy,
że
już większość z was słucha bądź ogląda nas teraz. To wystarczy, gdyż
reszta dowie się od was. Wy, zgniłki! Jesteśmy przedstawicielami tak wysoce rozwiniętej
cywilizacji,
że
nigdy nie pojmiecie nawet części tego, co umiemy. Macie szczęście, gnidy,
że
wasz poziom rozwoju przekroczył pierwszy próg intelektualny. W przeciwnym razie nie ca-
ckalibyśmy się z wami. Aha, to, co mówimy, nie jest
żartem
jakiejś waszej kretyńskiej stacji
radiowej bądź telewizyjnej. Sprawdźcie na innych pasmach. Tam jest to samo.
Ktoś bliżej siedzący przeleciał palcem po klawiaturze kanałów. Wszędzie przelewała
się obrzydliwa bryja chrypiąc w różnych językach.
— Przekonaliście się. A teraz, do rzeczy! Poddamy was testowi, który zadecyduje o
waszym losie. Jeśli go zdacie, to odlecimy z tej planety, która jest zbyt piękna, byście na niej
żyli.
Ale nie obawiajcie się, jaskiniowcy, zdanie testu uczyni was bezpiecznymi. Lecz gdy go
oblejecie, biada wam! Usuniemy was. Po prostu zdezynfekujemy glob od tak cudacznych
istot. Wy, ssaki! — tu głos na moment urwał, jakby dla podkreślenia ostatniej uwagi. — Test
polega na tym,
że
musicie znaleźć jednego z nas. Dziesięciu moich współbraci opanowało
psychikę dziesięciu z was i posługuje się ich ciałami. Zamiany dokonaliśmy już kilka godzin
temu i jak na razie nic nie wzbudziło waszego podejrzenia, wy trzęsadła. Ta dziesiątka jest
rozrzucona po całej planecie. Macie czterdzieści osiem godzin na zdemaskowanie przynaj-
mniej jednego z naszych. Gdy go unieszkodliwicie, zaliczamy wam test, wy, gnypy! To nie
jest
żart.
Ci, którzy są po ciemnej obecnie stronie globu, będą mogli ujrzeć za pięć minut cie-
kawe zjawisko. Zabarwimy
ćwiartkę
księżyca na zielono. Idźcie to zobaczyć, niedowiarki. A
później szukajcie naszej dziesiątki. Pamiętajcie, to może być każdy z was! — głos zamilkł, a
na ekranie pojawił się obraz Ziemi z dużej odległości.
Zawisła wśród nas upiorna, niczym nie ożywiona pustka. Ktoś zaśmiał się idiotycznie,
ale dostał zaraz po gębie i krztusząc się zamilkł. Ktoś walił pięścią w telewizor. Człowiek w
mundurze wbiegł z okrzykiem: „... w radiu było to samo”. Każdy chciał coś powiedzieć bądź
zrobić i dopiero po chwili wszyscy wpadli na pomysł,
że
należy jednak obejrzeć księżyc. Jak
wariat biegłem w górę. Nagle pociemniało mi w oczach. Ktoś musiał wyłączyć albo uszko-
dzić oświetlenie pokładu; po omacku dotarłem do burty. Zadarłem głowę, mocno zaklinowa-
ny w ciżbie ludzkiej.
Nigdy nie widziałem takiego nieba. Wręcz namacalnie odczuwałem zawieszenie wśród
niewyobrażalnej mnogości gwiazd. Z dalekiej pustki biły strugi srebrnego
światła,
a po
popielatym niebie sunął biały krąg księżyca. Szczyty kominów i nadbudówek migotały w
fosforycznym tle, tracąc swoje kontury; zdawały się zwisać i płynąć nad nami. Nad stłoczo-
nymi ludźmi wiły się opary oddechów. Raptem wszyscy westchnęli. Dolna część tarczy księ-
życa
nabrała dziwnego, nasycającego się koloru. Była to barwa
świeżego
ogórka.
Tak to wyglądało. Baliśmy się kiedyś Przybyszów, modliliśmy się do nich, mówiliśmy,
że
nie istnieją. A tu takie coś! Zostaniemy poddani testowi, który rozstrzygnie, czy mamy
dalej istnieć. Wtórując moim myślom, jakiś męski głos zajęczał:
— Chcą dezynfekować, rozumiecie! Jesteśmy robactwem, brudnym robactwem. Ach,
wy! — ryknął nie wiadomo czy do nas, czy do nich. — I nadszedł dzień, kiedy Pan miał nas
dość — Głos wzniósł się do pisku. — Pacem in terris! Wołajcie, łajdaki!! Może usłyszą nas i
odejdą.
— Morda w kubeł! — zawył ktoś w drugim końcu sali. W stronę kaznodziei poszybo-
wała butelka.
Zaraz rozległy się przekleństwa.
— Połączcie mnie z ambasadą — histeryzowała niedoszła aktorka i w geście ekshibi-
cjonizmu zerwała z głowy perukę, którą poczęła okładać stojące wokół niej osoby.
Na moich plecach wisiała chuda nastolatka. Kopała mnie po kostkach i wrzeszczała,
że
mamy mnóstwo bomb, którymi rozwalimy zielone paskudztwo. Gość o wyglądzie hippisa
wspiął się na daszek nad pomostem i zaczął tańczyć coś pośredniego między tańcem
św.
Wita
a hulagulą. Niedługo to trwało. Daszek się załamał, akrobata wśród wyzwisk i trzasku szkła
wylądował na czyichś głowach. Znowu nad tłumem przeleciała butelka. Nagle pojawił się na
pokładzie człowiek z megafonem. Nosił kapitańskie szlify.
— Proszę się uspokoić, mówi do państwa kapitan statku. Opanujmy nerwy, wszystko
będzie w porządku. — Pewny głos zdradzał,
że
kapitanowi już się zdarzało uspokajać histe-
ryków. Odgłosy szamotaniny ucichły. — Moim obowiązkiem jest przedstawienie faktów.
Transmisja, która państwa tak wzburzyła, była nadawana na wszystkich pasmach radiowych i
telewizyjnych.
— To wiemy!
— Obserwowaliśmy księżyc. Wystąpiło rzeczywiście zabarwienie powierzchni naszego
satelity. Przed minutą powróciła łączność radiowa; z pierwszych komunikatów wynika,
że
na
całej Ziemi zdarzyło się to samo. Teraz w eterze panuje taki chaos,
że
każdy musi liczyć tylko
na siebie. Proszę państwa, kontakt z inną cywilizacją został nawiązany. Musimy więc stanąć
na wysokości zadania. Pokażemy,
że
ludzkość to brzmi dumnie — zakończył kapitan pompa-
tycznie.
— Pokażemy tej zielonej zgniliźnie! — krzyknął garbaty facet z diamentową szpilką w
krawacie i zaczął skandować: — W mordę ich, w mordę ich...
Znów podnosił się rejwach.
— Spokojnie, tylko spokojnie — wtrącił kapitan. — Naukowcy z pewnością coś wymy-
ślą.
Nie dajmy się zwariować.
Zauważyłem dopiero teraz,
że
coraz silniej rzuca na falach.. Mokry wiatr uderzał mnie
po plecach. Mimo to niebo było czyste.
— Rewizję zrobić! Dorwiemy zielońca!
Okrzyk podchwycili inni. Wymachiwali rękoma i podskakiwali po trzeszczącym pokła-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin