Gerald Seymour - Gra Harryego.pdf

(1072 KB) Pobierz
GERALD SEYMOUR
GRA HARRY’EGO
(Harry’s Game)
Przełożył: Krzysztof Wargan
Wydanie oryginalne: 1975
Wydanie polskie: 1991
ROZDZIAŁ 1
Mężczyzna torował sobie drogę przez tłoczącą się, bezkształtną ciżbę. Był już spóźniony
i serce biło mu mocniej ze zdenerwowania.
Podszedł do tłumu otaczającego automat sprzedający bilety na metro. W momencie gdy
wyciągnął rękę z pieniędzmi, został odepchnięty przez ludzką masę i musiał stanąć w
nowo
uformowanej kolejce. Upłynęły ponad dwie minuty, zanim zdołał umieścić w automacie
dziesięciopensówkę i wyciągnął bilet. I tak więcej czasu zajęłoby mu powolne posuwanie
się
w przeraźliwej długiej kolejce do kiosku.
Przeszedł do następnego urządzenia. Automatyczna barierka po wrzuceniu biletu
podniosła się, by go przepuścić. Tutaj było już luźniej i mężczyzna wydłużył kroki. Będąc
po
tamtej stronie czuł się jak w zakorkowanej butelce, ściśnięty bez możliwości ucieczki.
Znalazłszy się na otwartej przestrzeni z miejsca wpadł na jakiegoś zaczytanego w gazecie
starszego jegomościa. Uskoczywszy w bok potrącił dziewczynę obładowaną rzeczami z
pralni, uderzając ją lewym łokciem. Spojrzała nań spłoszona i ze złością, usiłując złapać
równowagę i zarazem nie upuścić plastikowej torby, którą obiema rękami przyciskała do
siebie. Czekała, aż wymamrocze jakieś usprawiedliwienie, poda jej rękę, tak jak
wymagają
tego powszechnie przyjęte zasady.
Nie wypowiedział jednak ani słowa, posłuszeństwo wzięło w nim górę. Zabronili mu
odzywać się, gdy będzie w drodze do celu. „Bądź niemy, brutalny, rób cokolwiek, tylko
nie
otwieraj swojej wielkiej gęby”, powiedzieli. Wtłoczyli mu do głowy, że nikt nie może
usłyszeć jego twardego, nosowego akcentu z West Belfast.
Oddalił się spiesznie, pozostawiając starszego człowieka, usiłującego uratować swoją
gazetę przed zadeptaniem, i dziewczynę wciąż próbującą utrzymać równowagę. Czuł na
sobie
wzrok świadków zdarzenia, narobił wystarczająco dużo zamieszania, aby go zapamiętano.
Instrukcja nakazywała: „Nie odbywać się”… ale on zakłócił ustalony porządek w
godzinach
największego ruchu. Przydałoby się choć najdrobniejsze usprawiedliwienie. Około pół
tuzina
osób stało dostatecznie blisko, aby przyjrzeć się mężczyźnie uciekającemu do tunelu i
ruchomych schodów w kierunku linii Victoria. Mieli dużo czasu, by zobaczyć jego twarz,
zapamiętać, jak był ubrany, a przede wszystkim, by zauważyć, że w jego oczach pojawił
się
strach.
Dotarł do ruchomych schodów i zaczął schodzić trzymając się lewej strony. Miał teraz
wokół siebie ludzi czytających gazety i ogłoszenia. Był poza zasięgiem ich spojrzeń.
Zdawał sobie sprawę, że w hallu zachował się idiotycznie. Wiedział, że potrąceni przez
niego ludzie będą w stanie go rozpoznać. Znów – tak jak zdarzyło się to już kilka razy od
czasu, gdy przebył morze – poczuł lekkie drżenie w dłoniach i stopach. Prawą ręką
niezdarnie
sięgnął do gumowej poręczy. Zacisnął palce na twardej powierzchni i tak dotrwał do
końca
drogi, po czym – już na dole – zeskoczył z ruchomego stopnia na podłogę. Potknął się
przy
tym lekko, popchnięty przez stojącego za nim młodzieńca. Uchwycił za ramię jakąś
kobietę,
która uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Gdy udało mu się odzyskać równowagę, z
wahaniem odpowiedział na jej uśmiech i odszedł. Tym razem poszło lepiej, pomyślał, bez
napięcia, bez zwracania na siebie uwagi. Zachować zimną krew, nie przejmować się. Tłum
porwał go ze sobą i zaniósł na peron. Wybrano godzinę, w której pociągi jeździły bardzo
często. W najgorszym razie będzie czekał nie więcej niż minutę.
Lewą rękę trzymał cały czas na piersi, zagłębioną pomiędzy guzikami prochowca. Dłoń
ściskała lufę pistoletu maszynowego Kałasznikowa, który przytroczył sobie do płaszcza
dwie
godziny i dwadzieścia minut wcześniej, przed wyruszeniem z pensjonatu w North
London.
Od tej chwili nie przestawał dotykać zimnego metalu i na skórze odcisnął mu się kształt
celownika. Lufa wraz z zamkiem miała nieco więcej niż pięćdziesiąt centymetrów
długości,
kolba wykonana była ze stalowych rurek, magazynek spoczywał w kieszeni spodni. Po
chwili
z ciemnego tunelu wynurzył się pociąg, zatrzymał się i otworzył drzwi. Gdy ruszył,
mężczyzna usiadł na wolnym miejscu, ostrożnie, aby nie przygnieść magazynka i
znajdujących się w nim trzydziestu naboi.
Zbliżył lewą dłoń do dziurki od guzika, by móc spojrzeć na zegarek. Wskazywał ósmą
pięćdziesiąt jeden. Najwyżej pięć minut do stacji Victoria, trzy – z peronu na ulicę i,
ostrożnie
licząc, siedem na dotarcie do celu. Będzie tam o dziewiątej sześć. Pociąg wtoczył się na
stację
Green Park i stał tam nieco więcej niż czterdzieści pięć sekund, wypuszczając strumienie
pasażerów, potem jeszcze chwilę, aby wpuścić wsiadających, zanim drzwi zamknęły się
na
znak dany przez peronowego.
Znaleźć się na miejscu o dziewiątej sześć oznaczało, że miał dwie, najwyżej trzy minuty
na złożenie broni i zajęcie pozycji dogodnej do strzału. Przewidziany instrukcją właściwy
moment zbliżał się i mężczyzna znowu zaczął odczuwać drżenie, które nie odstępowało
go od
Rosslare i chwili zejścia z peronu. Poczuł je po raz pierwszy w Fishguard, gdy
przemaszerował ze swoim kałasznikowem pod zimnymi spojrzeniami członków
Oddziałów
Specjalnych, obserwujących pasażerów promu z Irlandii. Minął ich wtedy bez przeszkód,
zawzięcie machając ręką do nieistniejących krewnych za punktem kontrolnym i
niespodziewanie zdał sobie sprawę, że mu się udało. Dając mu instrukcję powiedzieli, że
najniebezpieczniejszą częścią zadania przed oddaniem strzału będzie właśnie przejście w
Fishguard. Gdy oddalił się już, widział, jak dokładnie i bez emocji strażnicy obserwują
każdego przechodzącego z osobna. Lecz nikt, kogo widział wcześniej na promie, nie
został
zatrzymany. Instruując go, wyjaśnili, że jego atutem jest przeciętność, to, że nigdy nie
pobrano jego odcisków palców, nigdy go nie sfotografowano, a jego twarz była zupełnie
nieznana. Wystarczy, że będzie trzymał nerwy na wodzy, a przejdzie bez trudu. Miał nie
wykorzystywać żadnych znanych adresów w Londynie, nie kontaktować się z nikim,
udawać
protestanta – jak powiedział jeden z nich wzbudzając salwę śmiechu.
Pociąg szarpnął i zatrzymał się, wagony zaczęły pustoszeć. Victoria. Przytrzymując się
prawą ręką uchwytu przy drzwiach, mężczyzna wyszedł na peron. Odruchowo zaczął się
spieszyć, lecz po chwili zwolnił i skierował się w stronę świecącego napisu „wyjście”.
* * *
O godzinie dziewiątej, wraz z początkiem nadawania wiadomości, w domu ministra
zapanował spokój. Trójka dzieci była już w drodze do szkoły, pozostałych dwoje
mocowało
się jeszcze z płaszczami, szalikami, kijkami do hokeja i tornistrami. Dziewczyna do
pilnowania dzieci była razem z nimi w hallu. Między nogami kręcił się wielki chart
afgański
należący do ministra.
Minister zasiadł samotnie przy długim stole w jadalni. Dziecięce nakrycia zostały teraz
zastąpione przez rozpostarte gazety. Zaczął od artykułów redaktorskich i poprzez
doniesienia
parlamentarne, dotarł w końcu do wiadomości z pierwszych stron. Czytał szybko, z
pozoru
bez zaniepokojenia czy przyjemności. Mówiono, że tylko jego najbliżsi parlamentarni
koledzy, czyli czterej członkowie gabinetu, wiedzieli, o czym myśli w chwili takiej, jak ta.
W
gazetach znajdował jednak niewiele więcej niż zwykłe zaspokojenie ciekawości, jak
powodzi
się jego kolegom. Od czasu gdy przez osiemnaście miesięcy był drugim człowiekiem w
Belfaście, jego awans na ministra spraw socjalnych i miejsce w gabinecie odsunęły go z
centrum zainteresowania prasy i niejako ukryły w cieniu. Pojawiały się wprawdzie pełne
sprawozdania z jego wystąpień w parlamencie, lecz kierowany przez niego monolityczny
resort działał sam, niemal bez jego udziału. Tego dnia nie wspominano o nim, a wzmianka
o
resorcie pojawiła się jedynie w długiej historii o pewnej staruszce z północnego wschodu,
którą wzięto do szpitala cierpiącą na niedożywienie i bez grosza przy duszy. Oświadczyła
lokalnym władzom, iż nigdy nie otrzymała swojej emerytury i że ludzie powinni lepiej
pilnować swoich interesów.
– Idiotka – mruknął pod nosem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin