Pola Gojawiczyńska - ZIEMIA ELŻBIETY.rtf

(1166 KB) Pobierz

Gojawiczyńska Pola

ZIEMIA ELŻBIETY

 

Elżbieta ocknęła się z głębokiego snu, siada na łóżku i otrząsa się z sennych majaczeń. Co to takiego? Głę­ boka ciemność stoi za oknem, ale z tej ciemności wy­ płynął głos, dźwięk, który ją zbudził. Nasłuchuje, serce jej drży niespokojnie. Jakby w odpowiedzi roz­ lega się gdzieś daleko, daleko przeciągły, melancholij­ ny gwizd, jak potężne westchnienie — i, jak westchnie­ nie, gaśnie. Teraz słychać głuche, krótkie buczenie, lament wysoki i przenikliwy. Te głosy z ciemności wstrząsają Elżbietą. Naraz milkną. Panuje znów głę­ boka cisza i mrok. Niedosłyszalny, prawie aksamitny szelest zlewa się z ciszą. Elżbieta wyskakuje z łóżka. W dole, na szosie mkną szybko malutkie słabe świa­ tełka. Daleko przed nią, jakby w pustym i czarnym polu, widać pas fantastycznego światła. Elżbieta od­ dycha z ulgą. Jest w domu. Głosy z ciemności — to sygnały; malutkie światełka — to górnicy, na rowerach wracający z nocnej zmianyj pas światła w polu — to huta. Wyjaśniwszy sobie suchym, szkolnym sposobem rozumowania niepokojące ją zjawiska, Elżbieta wraca do łóżka. Oczy jej, oswojone z ciemnością, rozróżniają kształty sprzętów. Och, znów coś nowego. Co też to być może? Lustro, toaleta z lustrem.

              Wczoraj byłam tak rozespana, że nic nie pamię­ tam.

Elżbieta wyciąga się w łóżku. Tak, nie jest to prze­ cież wąskie łóżko internatu z materacykiem z twardego

włosia — nie, matka podścieliła jej na pewno puchową pierzynkę. Nie potrzebuje także zrywać się na dźwięk dzwonka. Lecz nie może już zasnąć, leży w ciemności i przypominają jej się wszystkie powroty ze szkół do domu i wszystkie zmiany, jakie dostrzegała. Dziwna to rzecz, że sprawy najdawniejsze rysują się w pamięci najwyraźniej, jakby się je wczoraj przeżyło.

Podróże... Nigdzie nie siedziało się długo, a matka lubiła powtarzać często, że nie robota chodzi za czło­ wiekiem, ale człowiek za robotą. Więc dzieciństwo przedstawia się Elżbiecie jako szereg kościołów wiej­ skich, świętych posągów wymagających naprawy, po- obtłukiwanych ram, tajemniczych, sczerniałych obra­ zów. Te obrazy były najtrudniejszym zagadnieniem jej dziecięcego umysłu. Jakżeż to być mogło, że postacie, że treść obrazu wsiąkała w mrok, że ledwo widoczna była ich sprawa, niegdyś przedstawiona na płótnie? Z ciemnego tła wyłaniały się oczy, podczas gdy czoło rozpłynęło się w mroku. Na drugim widoczny był tylko uśmiech, a na trzecim wyłaniała się ręka dzierżąca na­ rzędzie męki. Mała Elżbieta wyobraziła sobie, że święci uchodzą powoli do nieba.

Zjawił się pan Biernacki, malarz — obrazy przysta­ wiono do dużych okien zakrystii i oto pod wpływem różnych zabiegów święci znów zjawili się na obrazach. Oczy były oczami Matki Boskiej, ukazało się w mroku pogodne czoło, a ojciec z izby, w której pracował, przy­ niósł pozłacaną suknię, szatę sztywną i błyszczącą, i kilka gwiazd, które będą tworzyć koronę. Uśmiech należał do św. Antoniego z Dzieciątkiem i chlebem w dłoni, to był patron ubogich, a ręka z obcęgami była ręką św. Apolonii, patronki od bólu zębów, jak obja­ śnił zakrystian.

Ludzie, coraz to nowi. Grube, wesołe gosposie na plebaniach i żony organistów, zapraszające matkę na

kawę i placuszki. Elżbieta otrzymywała obrazki święte od proboszcza, od organisty, od gospodyni. Dostawała małe różańce z paciorków białych i niebieskich, po­ łączonych drucikami. Tu, na końcu, był krzyżyk, który całowała tak, że w .końcu sczerniał. Nie miała zabawek. Gdy patrzyła na małe kociaki figlujące, gdy starsi trzę­ śli się od śmiechu, oczy Elżbiety były badawcze, po­ ważne, trochę zdumione.

Nie przywiązywała się do miejsc, do ludzi. Jednakże zachowała w pamięci małe kościołki w górach, budo­ wane z ciemnego, pachnącego drzewa, bo były odmienne od kościołów w nizinach. Także pamiętała o malarzu, panu Biernackim. Towarzyszyła mu nieodstępnie, drep­ tała za nim, skoro tylko zjechali się razem. Szukała go nieraz w milczeniu całymi godzinami. Leżał wycią­ gnięty ha chwiejnym rusztowaniu pod błękitnym stro­ pem kościoła lub siedział na drabinie przy bocznej ścianie, a czasem nie podobna go było odnaleźć. Elżbie­ ta szukała niestrudzenie i wreszcie okazało się, że spał w wysokiej trawie na dziedzińcu kościelnym. Matka na­ zywała go człowiekiem pomylonym, szaleńcem, ponie­ waż ciągnął za sobą wszędzie ogromny plecak z gospo­ darstwem, był włóczęgą, trudno go było namówić do po­ rządnego życia. W południe rozniecał ogień w upatrzo­ nym dogodnym miejscu, a Elżbieta uciekała z domu, aby wziąć udział w uczcie. Rozwarty, głęboki jak piwni­ ca plecak mieścił zadziwiające rzeczy. Była tu blaszana miseczka i łyżki, tłuszcz stopiony w glinianym garnusz­ ku, pudełka i torebki. Pan Biernacki zawieszał kociołek nad ogniem i w mgnieniu oka gotował kaszę. Elżbieta milcząc nadstawiała miskę. Pan Biernacki z drewnianą kopystką w ręku wyginał się dziwacznym ruchem.

              Ach, moja piękna damo?!

Kładł wielką porcję pachnącej dymem kaszy i siadali gdzie bądź, trzymając miskę pośrodku. W czajniku na

drążku bulgotała woda na kawę. Pan Biernacki z nabo­ żeństwem odwijał szeleszczącą torebką i odmierzał bru­ natny proszek.

              Mokka.

Skręcał papierosa, zapalał go od ogniska, była to chwila odpocznienia, uśmiechał sią. Elżbieta dostawała jedną łyżeczkę kawy.

              To diabelski napój, nie dostaniesz go więcej. Ognisko dogasało, dym z papierosa rysował w po­ wietrzu esy floresy. Pan Biernacki wynajdywał belki dogodne do siedzenia.

              Nie potrzebujemy nic od ludzi, co — Elżbieto? Elżbieta kiwała głową.

              Mam w plecaku dwie łyżki, czasem zdarza się gość w drodze. Raz był to stary dziad kościelny i cóż się okazało? — znajomy! A raz była to piękna dama,

o,              porządnie starsza od ciebie, Elżbieto — kobieta, je­ dnym słowem. Pięknych dam nie spotyka się pieszo na gościńcu, ale było to w górach, szła kamienistą ścieżką. Szalona kobieta, jej pantofle nie były robione na takie drogi. Przysiadła przy ognisku. Zaparzyłem mokki, wypiła i siedziała w milczeniu. Lecz odeszła — odeszła potem w swoją drogę... Ludzie się niepotrzebnie tak śpieszą, co? jak myślisz, Elżbieto?

Elżbieta myślała tak samo, więc skinęła głową. Pan Biernacki uśmiechał się z zadowoleniem. Tak, to była właśnie towarzyszka, jakiej potrzebował od czasu do czasu dla wyładowania swoich myśli. Jej siwe, czyste, ogromne oczy brały każde słowo tak, jak jezioro odbi­ ja obłoki płynące po niebie. Malutkie wargi rozważnie milczały. Czasem, podczas tych sjest, nadchodził ojciec ćmiąc fajeczką. Zsuwał okulary na czoło i zmęczone oczy wystawiał na łagodne działanie powietrza. Do­ stawał resztki kaszy i garnuszek kawy. Wtedy przy­ chodziła matka.

              Przecież przygotowałam obiad.

Była zła, tyle ją kosztowało, musiała pożyczać garn­ ka. Piec dymił, kartofle były tak zepsute, że połową trzeba było odrzucić, świeżej pietruszki i marchewki w ogóle tu jeszcze nie mają. Tymczasem oni napycha- ją się kaszą. Matka siadała w cieniu na belce, mówiąc Bogiem a prawdą, była tak okopcona i zmęczona, że jej się jeść odechciało. Wtedy pan Biernacki wyciskał z czajnika resztę kawy i skręcał matce papierosa. W owych bowiem czasach, z tych wszystkich zmar­ twień, zaczęła ukradkiem palić.

              Zupę zjemy na kolację, niech pan Biernacki przyjdzie.

Wreszcie pewnego dnia w kościele zapanowała ci­ sza. Otworzono duże okna witrażowe, sprzątnięto rusz­ towania. W miejscu, gdzie tyle dni u stropu leżał pan Biernacki, płynie na błękicie ogromny anioł. Elżbieta opuszcza głowę i drepce w głąb kościoła. Jej kroki czy­ nią głośne i krótkie klap, klap, klap, aż przerywa je, jak huczący grom, głos z wysoka:

              Tu jestem! Tu-u-ul

Jest na chórze. Z brodą wyciągniętą, oparty o barie­ rę, patrzy na kościół. Brwi jego są zmarszczone, wargi odęte z powątpiewaniem, choć nie ma mowy o rozpa­ laniu ognia. Elżbieta gramoli się na wysoką ławkę, aby ujrzeć z góry całe wnętrze kościoła.

              Cóż ty na to wszystko, Elżbieto?

              Jest pięknie I — odpowiada Elżbieta z powagą.

Malarz rozjaśnia się natychmiast. Ująwszy się pod

rękę, schodzą na dół i robią szczegółowy przegląd od­ nowionego kościoła. Pan Biernacki jest zdania, że jeśli ludzie przychodzą tu się modlić, to nie powinno tu być nic smutnego.

Elżbieta posiadła sztukę czytania właśnie w taki spo­ sób. Potrafiła stać godzinami w kontemplacji przed ob­ li

razami. Naokoło bocznych naw biegną wprost na ścia­ nie malowane obrazy. Anioł z palmą i berłem, pod tym napis: „Radujcie się i weselcie, albowiem zapłata wasza obfita jest w niebiesiech". Twarz anioła jest pełna ła­ godnej piękności. Elżbieta myśli o niebie, o ogrodzie rajskim. Cóż znów za smutny urok krył się w słowach drugiego obrazu: „Piotr wyszedłszy z dworu gorzko płakał”. Piotr siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, nad nim piejący kur. „Kur", tak się mówiło w zastosowaniu do tego obrazu, nie można, było powiedzieć: kogut. Elżbieta powtarzała: gorzko płakał, gorzko płakał —

i              usta jej wykrzywiały się żałośnie. Cóż dalej? Śmierć z kosą, kościotrup i napis: „Postanowiono człowiekowi raz umrzeć". Od tych słów nie było żadnej ucieczki

i              wytłumaczenia, nic się nie dało także wytargować. Nagle zatrzymuje się Elżbieta, wyciągnięty jej palec godzi ostro w ostatnie malowidło. Ukazuje smutnego szatana z rogami na głowie, z widłami w pazurach, po­ grążonego w zadumie na tle rozpalonego piekła. Wśród ognistych języków ognia płoną ludzie z wytrzeszczo­ nymi oczami! Z wykrzywionymi ustami! Dłonie błagal­ nie wyciągają!

              Tyś to malował?! Ty?

Malarz wybucha śmiechem.

              Dobra sobie jesteś, Elżbieto. Cóż ty myślisz? — że mogę robić, Co mi się podoba? — Chodźmy stąd!

Chodźmy stąd? — Łatwo to powiedzieć, ale w nocy śni się to Elżbiecie, ciało jej płonie. Szatan z obrazu ściąga z niej prześcieradło, a Anioł Stróż zakrył oczy dłonią i odchodzi, płacząc. Elżbieta jęczy cicho, wresz­ cie zrywa się z krzykiem przerażenia, właśnie wtedy płonie wśród ognistych języków ognia. Lecz tu zaraz rozlega się mocny głos matki:

              Coś ci się śni, Elżbietol — Pewnie coś zbroiłaś za dnia! Przeżegnaj się i zmów Zdrowaś.

Od tej chwili, od chwili oględzin kościoła przez pana Biernackiego, następuje zwrot. Matka załatwia rachun­ ki za ojca i malarza, którzy są przecież do niczego poza swoją robotą. Rankiem tego dnia matka siedzi i oblicza, cieszy się i układa plany w myśli, wynajmuje miesz­ kanie w miasteczku, ściąga sprzęty poumieszczane tu

i              owdzie u znajomych.

              Trzeba wreszcie urządzić się! — mówi najpe­ wniejszym swym głosem. Ale wieczorem po odbiorze należności i załatwieniu rachunków okazuje się, że na nic nie starczy i nie wiadomo, czym się przeżyje zimę. Pan Biernacki pakuje swój plecak, jedzie wprost do stolicy — o żadnym domu nie potrzebuje myśleć.

Osiadają w Siedlcach, matka bezustannie dowiadu­ je się o nową robotę. Lecz dobre lato już przeminęło, nikt nie myśli ó odświeżaniu i złoceniu kościołów. Trafiają się drobne naprawy w miejscowych kościo­ łach i milczący ojciec zasiada do pracy w domu. Nad­ chodzi zła zima, słowa „pieniądze na życie" stają się symbolem czegoś groźnego. Matka drepce od probosz­ cza do proboszcza, oczy jej są zaczerwienione od pła­ czu, mówi głosem pokornym i płaczliwym. Elżbieta cierpi patrząc na nią. Wszyscy zawsze mówią o matce „dzielna kobieta”, a jednak, gdy się nie ma pieniędzy, na cóż wówczas dzielność? Wreszcie zjawia się Żyd, Abramek. Jest on tylko szewcem-łaciarzem, ale po­ trafi zaradzić złemu. Zima jest najgorsza dla takich rzemieślników jak ojciec, on to wie. U pana doktora Brzyckiego są ramy do pozłocenia, od obrazów, od lustra. On może wziąć pozłotkę na kredyt, on może wziąć drzewo i inne materiały, jego żona może w skle­ piku zborgować trochę żywności.

              Pani dobrodziejka nie potrzebuje się tak mar­ twić — powiada Abram. I od razu wszyscy czują się

bezpieczni za tymi słowami. Matka dziękuje Abramo- wi, lecz gdy zostają sami, wzdycha:

              Znów będziemy siedzieć u tego Abramka w kie­ szeni.

Elżbieta płacze, bo nie ma bucików i od dawna nie wychodzi z domu. — Oj, czemu mała panieneczka tak płacze? Buciki? No, no, sza! Abramek zrobi buciki. Co to będą za buciki, aj, aj! Żółte! Mama dobrodzika bę­ dzie miała pieniądze, to zapłaci. Abram poczeka.

Rano, skoro świt, nadciąga od miasta gruba Cymme- rowa z pieczywem. Dzieci całego domu wołają: bry- lantna pani! brylantna pani idzie! Cymmerowa nosi na, głowie czepek z czarnego jedwabiu, błyszczący od tłuszczu, wysadzany nad czołem świecącymi blasz­ kami i kamykami. Sapiąc przysiada na schodkach i py­ ta pieszczotliwie: — Z makiem? Jest. Z serem? Oj, cze­ mu nie? Rogalki, bułeczki? Bajgełe? z cebulką? Jest, wszystko jest!

Mimo Abrama i brylantnej pani Elżbieta nie lubi wspominać tych zim w miasteczku, gdyż to jest za­ wsze związane z biedą. Lecz wreszcie nadchodziła wiosna i wyczekiwało się listu od pana Biernackiego. Ojciec był zupełnie obojętny, lecz matka w godzinach nadejścia poczty łowiła uchem wszystkie kroki na trzeszczących schodach i wstrzymywała oddech na­ słuchując, czy te kroki zmierzają ku drzwiom ich mie­ szkania. Narzekała, że praca ojca i ich wyżywienie zależy od takiego wartogłowa, półgłupka, lekkomyśl- nika, jakim jest „ten” Biernacki, któren się pewnie pęta jeszcze po stolicy ze swoimi lafiryndami. Prze­ platając narzekania klątwami, zwracała się do dziecka z płaczem:

              Módl się, Elżbieto, módl się. Pan Bóg cię wy­ słucha!

Gdy oczekiwanie przedłużało się, matka sama zasię­

gała wieści o kościołach, które na wiosnę będą odna­ wiane. Elżbieta pamięta jeszcze owe najżarliwsze mo­ dlitwy, jakie wtedy odprawiała przy oknie, wpatrzona w niebo, gdyż sądziła, iż prędzej zostaną wysłuchane. Dom stał za miastem, na wydmach piaszczystych — otaczały go takie same jak on drewniaki biedoty, peł­ ne komórek, szop i przybudówek cuchnących. Pełno tu było dzieci, niesposób policzyć, ile wysypywało się z każdej izby, na wpół odzianych, wyschniętych

i              wrzeszczących. Były jeszcze oparszywiałe koty, wy­ chudłe psy, melancholijne kozy. Ale ponad tym wszystkim rozciągało się przenajczystsze niebo. Tam jest Bóg. Elżbieta modliła się żarliwie.

W tym to czasie pierwsze głębokie smutki zaczęły popędzać myśl Elżbiety do pracy. Nie wiadomo skąd zjawiło się zagadnienie śmierci w najprymitywniej­ szej i najokrutniejszej formie: robaki, toczące ciało ludzkie pod ziemią. Może to był urywek z licznych kazań niedzielnych, który zapadł w jej umysł. A stało się to pewnego słonecznego dnia, właśnie bardzo szczęśliwego, gdy roziskrzony śnieg leżał za oknem. W kuchni buchał ogień i dolatywały stamtąd smako­ wite zapachy, ojciec mruczał pochylony nad gazetą. Interesowały go tylko dalekie sprawy, nowiny zza morza i lądów; to, co się działo w bliskości, nic go nie obchodziło. Rozprawiał na przykład o Chinach, z cze­ go matka natrząsała się gniewnie i żartobliwie, że ca­ ły świat pragnie zmieniać, a swego życia nie umie urządzić.

Ojciec przestał mruczeć, urażony. Matka przyniosła Elżbiecie jabłko pieczone i łyżeczkę. Elżbieta wciągnę­ ła w nozdrza piękny zapach smakołyku i przejęta wdzięcznością, ciepłem i miłością, chciała matce po­ dziękować. Ta jednak odeszła już do komina. I nagle Elżbieta ujrzała rodziców w jakiejś dali głębokiej,

choć stali tylko w głębi długiej i ponurej izby. Serce jej zadrżało: oni umrą. Umrą, odejdą od niej, będą le­ żeli pod ziemią, nie zobaczą już roziskrzonego śniegu. Nie myślała o tym, że zostawią ją tu samą między wy­ chudłymi dziećmi i kotami, myślała —że ich nie bę­ dzie, że „robaki toczyć będą ich ciała". Skuliła się nad wonnym jabłkiem i zadumała na długo. Nigdy już, ni­ gdy nie będzie płakać z powodu braku bucików! Po­ tem zapragnęła im jakoś ten niechybny zły los osło­ dzić i wynagrodzić. Rozdzieliła jabłko na dwie części

i              podsunęła matce i ojcu do ust. I gdy się tak zsunęli ¥e troje blisko siebie, objęła ich za szyję i zapłakała. Ciemne przerażenie przymknęło jej oczy.

—• Co się temu dziecku stało? — krzyknęła ma­ tka — czy nie chore? — Lecz ojciec usunął z jej twarzy •wzburzone włosy i westchnął.

Jakoś właśnie w tym czasie nadszedł list pana Bier­ nackiego. Zadziwiające nowiny: pan Biernacki jest już na Śląsku i co oni sobie właściwie myślą, mają tu przecież rodzinę, krewnych tego samego fachu i na­ zwiska, którzy mogą Wiele dla nich zrobić. Są to pew­ nie stryjeczni dziadkowie, pan Biernacki nie zna się na takich rzeczach, jednym słowem Ligęnzowie, kre­ wniacy. Niech matka przyjeżdża zaraz. Tu postawiono ■aż trzy wykrzykniki, które dziwią Elżbietę.

              I bądź tu, człowieku, mądry z takiego listu! — ■woła rozczerwieniona matka. — Jest robota czy nie? — Lecz nie mówi już „ten" Biernacki, tylko „pan”, i przy­ znaje, że to jest człowiek wyśmienity, a ojciec Wdaje się w roztrząsanie pokrewieństwa t tamtymi Łigęn- zami. Wreszcie decyzja zapada, i matka za pożyczo­ ne od Abramka pieniądze wyjeżdża.

Pozostają sami, Elżbieta i ojciec, i omal nie umiera­ ją z głodu. Ojciec zużył wszystkie zapasy, pozosta­ wione przez matkę, i jest bezradny — dalej już jego

pomysłowość nie sięga. Utrzymuje tylko ciepło w mieszkaniu i, siedząc koło pieca, roztrząsa z Elżbie­ tą różne kwestie. Tym razem jest to kwestia angiel- sko-irlandzka. Elżbieta dowiaduje się, że nie ma spra­ wiedliwości na świecie i nie będzie. Król, chociażby nawet był to król angielski, nie jest Bogiem, jest to tylko człowiek, kiepściejszy od innych, ponieważ nic nie wie, wychowany z dala od życia. Ojciec potrząsa ramionami: jego doradcy i pomocnicy, klika, banda, każdy ciągnie w swoją stronę. Co zaś się tyczy Pana Boga, to znów...

Elżbieta, bardzo głodna, wybucha płaczem. Ojciec odskakuje, przerażony. No, nic takiego przecież nie powiedział! Lecz Elżbieta nie przyznaje się do głodu. Znów w ciemnym przerażeniu myśli o śmierci.

Matka zastaje ich osowiałych, skulonych na łóżku, milczących. Jest to zresztą ostatnią bieda. Raptem świat staje w miejscu, nie ma już rozjeżdżonych dróg

i              trzeszczących wozów, plebanii i kościołów. Elżbieta, rozespana po nocnej podróży, znajduje się nagle w ja­ kiejś kuchni, błyszczącej czystością, w obliczu pomar­ szczonych twarzy dwojga staruszków. Pan Biernacki miota się w napadzie radości, prezentując wszystkie zalety swej „pięknej damy". „Oto jest Elżbieta — wi­ dzą to? Podziwejcie, podziwejcie — takiej dzieuszki nie znajdą co dnia, ja wam to pedam". Elżbieta na­ stawia uszu: co to znów za mowa taka? Postanawia nauczyć się jej od pana Biernackiego, tymczasem jest tak senna... Pan Biernacki wysławia jej oczy, jej po­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin