Sam Bourne - Rachunek zemsty.pdf

(1717 KB) Pobierz
Sam Bourne
Rachunek zemsty
Z angielskiego przełożył: Krzysztof Obłucki
Tytuł oryginału: The Final Reckoning
Dia Sarah: Ani l’dodi, v’dodi Ii
Prolog
Długopis zawisał wielokrotnie nad tymi kartkami. Tak bardzo chciałem przelać
na nie moją historię – ale się wahałem. Za każdym razem zaczynałem zdanie jedynie po
to, żeby po chwili się wycofać. Nawet w tym momencie długopis ciąży mi w
dłoni.
Jednak nie zostało wiele czasu, teraz już to wiem. Rozumiem, że gdybym miał
zostawić te strony puste, wszystko, czego byłem świadkiem, poszłoby na zawsze w
niepamięć.
Dlatego proszę o wybaczenie, jeśli to, co tu przeczytacie, wyda się drastyczne i
będzie was prześladowało tak samo, jak prześladowało mnie. Nie będzie tu żadnej
przesady, żadnych kłamstw. Może nie powiem wszystkiego, niemniej wyjawię samą
prawdę. Jest tu to, co się stało. Niektórzy z was już o tym wiedzą, inni nie. W tej chwili to
moja historia, ale wkrótce będzie też wasza.
Rozdział 1
Dzień odmieniający życie albo je kończący rzadko poprzedza ostrzeżenie. Nie
ma żadnych znaków na niebie, żadnych czarnych kruków na słupie, żadnej ścieżki
dźwiękowej w tonacji mol. Dla Felipe Tavaresa, pracownika ochrony w Organizacji
Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku, 23 września zaczął się jak zwykły
poniedziałek.
Przyjechał z Long Island pociągiem o 6.15, kupił cappuccino i babeczkę z
jagodami, co było ustępstwem wobec żony, machnął przepustką facetom przy
drzwiach i skierował się do podziemi gmachu organizacji, w której pracował przez
ostatnie trzy lata. Otworzył tam swoją szafkę, wyjął niebieski mundur
funkcjonariusza służb ochrony ONZ, uzupełnił go pasem z szelką naramienną oraz
mosiężną odznaką, która nadal budziła w nim poczucie dumy, i ubrał się przed
rozpoczęciem zmiany.
Potem poszedł do magazynu broni, żeby pobrać sprzęt. Wręczył tam
identyfikacyjną kartę chipową ze zdjęciem, pobrał glocka 9 mm, standardowe
wyposażenie większości funkcjonariuszy tych miniaturowych służb policyjnych
odpowiedzialnych za ochronę międzynarodowego obszaru, jakim był teren
Organizacji Narodów Zjednoczonych, i wszystkiego, co się na nim znajdowało.
Felipe wyjął amunicję z kieszeni w pasie i załadował, ostrożnie wkładając naboje do
magazynka, żeby uniknąć przypadkowego strzału. Kiedy broń znalazła się już w
kaburze przy pasie razem z pałką model policyjny P38 z rączką, gazem pieprzowym
i kajdankami, ruszył do znajdującej się w podziemiach „przygotowalni”. Tam zajął
swoje miejsce w szeregu, gdzie on i jego koledzy ochroniarze zostali poddani
przeglądowi przez oficera, który sprawdzał, czy podwładni mu mężczyźni i kobiety
są schludni, trzeźwi i gotowi do służby.
Skoro to zostało załatwione, skierował się z powrotem do głównego wejścia przy
Pierwszej Alei pomiędzy ulicami Czterdziestą Piąta a Czterdziestą Szóstą, żeby
zacząć, jak przypuszczał, kolejny długi dzień sprawdzania przepustek i udzielania
odpowiedzi na pytania turystów. Było dość ciepło, choć deszcz wisiał w powietrzu,
dlatego włożył nieprzemakalną pomarańczowo-czarną pelerynę. Praca zapowiadała
się na bardzo nudną, ale on się tym nie przejmował. Felipe Tavares marzył wcześniej o
ucieczce od harówki w małej portugalskiej mieścinie, gdzie się urodził i dorastał, i gdyby
szybko się z niej nie wyniósł, pewnie by tam umarł. Udało mu się jednak i
znajdował się teraz w Nowym Jorku, a już samo to było wystarczająco ekscytujące.
* * *
W tym samym momencie, po drugiej stronie miasta w Tribece, w jednej z
bocznych ulic będącej właściwie zaułkiem, Marcus Mack dokonywał porannych
rutynowych czynności. Afroamerykanin przed trzydziestką, noszący luźne,
powycierane dżinsy, z głową pokrytą dredami i wyświechtaną torbą Crumplera na
laptop przewieszoną przez ramię, sprawdzał swój zaparkowany samochód. Gdyby
ktoś go obserwował, pomyślałby, że jest po prostu dumny z podrasowanego, choć
starego pontiaca, i że klękając przy tylnym kole od strony kierowcy, sprawdza
ciśnienie w oponie. Prawdopodobnie nie spostrzegłby, że maca wgłębienie nad
kołem i znajduje przymocowany tam taśmą klejącą telefon komórkowy. Marcus
wziął go i zaczął iść.
Może minutę później telefon zadzwonił, zgodnie z oczekiwaniami Marcusa. Głos
w słuchawce brzmiał znajomo, ale Marcus i tak dobrze wiedział, że nie musi się
witać. Usłyszał cztery słowa: „Kawiarnia Athens, siódma trzydzieści” – a potem ten ktoś
się rozłączył. Na rogu ulicy bez żadnych ceregieli Mack wyrzucił telefon do
kosza na śmieci.
W kawiarni panował tłok, tak jak lubił prowadzący go agent. Marcus wypatrzył
go od razu na stołku przy oknie, kolejny szary garnitur czytający gazetę. Zajął
miejsce obok i wyciągnął laptopa. Nie nawiązali kontaktu wzrokowego.
Telefon agenta zadzwonił, a on udawał, że odebrał połączenie. W rzeczywistości
mówił do Marcusa, którego oczy pozostawały wpatrzone w monitor komputera
stojącego przed nim.
– Wykryliśmy ruchy w Brighton Beach. Rosjanin.
Nie musiał mówić nic więcej. Marcus wiedział o Rosjaninie, podobnie jak
pozostali członkowie jego zespołu z wydziału wywiadu nowojorskiej policji.
Rosjanin był handlarzem broni, którego namierzono przed rokiem. Wydział miał
wystarczająco materiału, żeby faceta od razu zamknąć, ale z góry przyszło polecenie:
„Zostawić go w grze”. To była znana taktyka. Pozostawić złego gościa w interesie,
obserwować, kto do niego przychodzi i kto od niego wychodzi, i mieć nadzieję, że
doprowadzi do jeszcze gorszych typów. Zarzuć płotkę, złowisz rekina.
– Kamera monitorująca zarejestrowała mężczyznę w czerni wchodzącego do
lokum Rosjanina zeszłej nocy i wychodzącego godzinę później. Ślad za nim
prowadził do hotelu Tudor przy zbiegu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Drugiej Alei.
Marcus nie reagował, nie przerywał stukania w klawisze, dla całego świata
wyglądał jak zwykły mieszkaniec miasta przeszukujący bibliotekę iTunes. Ale
wiedział, co oznaczała ta lokalizacja. Tudor był hotelem znajdującym się
prawdopodobnie najbliżej gmachu ONZ. A to był wielki tydzień dla ONZ. Głowy
państw z całego świata zjechały do Nowego Jorku, żeby wygłosić przemówienia na
Zgromadzeniu Ogólnym. Agenci amerykańskiej Secret Service szwendali się po
całym budynku, przygotowując wizytę prezydenta pod koniec tego tygodnia, ale i
bez niego było tam już więcej niż sto celów wartych zachodu, wszystkie ścieśnione w
kilku przecznicach na Manhattanie od siedemdziesięciu dwóch, pełnych napięcia
godzin. W tygodniu takim jak ten wszystko było możliwe. Jakiś Kurd mógł dokonać
zamachu na szefa tureckiego rządu lub baskijski separatysta był zdecydowany
wysadzić w powietrze hiszpańskiego premiera, co świetnie by się nadawało do
telewizji.
– Wczoraj wieczorem założono podsłuch w centrali telefonicznej w hotelu Tudor.
Nagrano rozmowę gościa dzwoniącego dziś rano do recepcji, który pytał o godziny
zwiedzania ONZ. „Czy to prawda, że turyści mogą bez problemu wejść do samej
izby Rady Bezpieczeństwa?”.
– Akcent? – Było to pierwsze słowo wypowiedziane przez Marcusa.
– Częściowo brytyjski, częściowo „zagraniczny”.
– Okay.
– Musisz tam pójść. Nie spuszczaj go z oka.
– Wygląd?
– Biały mężczyzna. Metr siedemdziesiąt. Ciężka czarna jesionka, czarna wełniana
czapka.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin