Gordon R. Dickson - 05 - Smok, Earl i Troll.pdf

(2790 KB) Pobierz
Gordon R. Dickson
The Dragon, the Earl, and the Troll
Przełożył
Zbigniew A. Królicki
Cykl: Smoczy Rycerz tom
5
redakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2012)
Dla Kirby McCauley,
z szacunkiem i wdzięcznością
Rozdział
1
W kuchni znowu pojawił się skrzat.
– Nie mogę tego pojąć! – rzekł Jim. – Pchły, wszy, szczury, jeże szukające ciepłego miejsca
do spania. Ale skrzaty?!
– Uspokój się – powiedziała Angie.
– Dlaczego musimy mieć też skrzaty? – dopytywał się Jim.
Wszystkie skrzaty mieszkały w kominach. Były małymi, nieszkodliwymi, czasem nawet
pożytecznymi istotami naturalnymi. Co wieczór zostawiało się dla nich miseczkę mleka lub
czegokolwiek innego.
Skrzat wypijał to albo zjadał i nikogo nie niepokoił. Jednak ten w kuchni w Malencontri
najwyraźniej miewał napady złego humoru. Zazwyczaj nie pijał niczego prócz mleka, ale kiedy
popadał w podły nastrój, pałaszował wszystko, co nadawało się w kuchni do jedzenia – a potem
służba kuchenna z przesądnego lęku nie chciała tknąć niczego, czego on dotknął.
– Uspokój się – powtórzyła Angie...
– Pamiętasz? – zapytała, – A to było zaledwie przedwczoraj.
Jeszcze bardziej wtuliła głowę w zagłębienie ramienia Jima, gdy jako jedyni czuwający i
trzymający się na nogach ludzie stali razem na drewnianym pomoście tuż pod zwieńczeniem
otaczającego ich dom – Malencontri – muru, który w późniejszych wiekach otrzyma nazwę
zamkowych blanek.
Właśnie na ciężkim od chmur niebie wstawało mroźne grudniowe słońce. W jego szarym
świetle ujrzeli zdeptaną otwartą przestrzeń pod murem i gąszcz oddalonego o jakieś sto metrów
lasu, nad którym zaczynały się unosić cienkie smużki siwego dymu z ognisk rozpalonych nieco
dalej, za pierwszymi koronami drzew.
Krew z poprzedniego dnia czerniała już na śniegu, stapiając się barwą z błotnistym terenem,
na którym ciężkie buciory i podkute kopyta zmieszały wszystko w jedną, czarną maź.
Po południu spadł śnieg i trochę przysypał ciemne, leżące nieruchomo na ziemi kształty –
ciała napastników pozostawione krukom i innym padlinożercom, którzy ściągną tu, gdy
Malencontri padnie. A niewątpliwie stanie się to dzisiaj.
Jego obrońcy byli nieliczni, a teraz dodatkowo zbyt wyczerpani. Na prawo i lewo od miejsca,
w którym stali Jim i Angie, wszędzie na pomoście leżeli znużeni łucznicy, kusznicy i zbrojni – ci
jeszcze zdolni do walki mimo odniesionych ran – zmorzeni snem na stanowiskach, z których
odpierali ataki napastników usiłujących wspiąć się po drabinach przystawianych do zamkowego
muru.
Mając na murach odpowiednią liczbę obrońców, Malencontri mogłoby odeprzeć atak całej
armii, a nie tylko te skromne siły dwóch czy trzech rycerzy, około półtorej setki wyćwiczonych
zbrojnych i łuczników oraz kilkuset hołoty uzbrojonych we wszystko, co im się udało znaleźć
lub zrabować podczas najazdu na ten zakątek Somerset.
Jednak Malencontri zaatakowano bez ostrzeżenia, nie było więc czasu zwołać z okolicznych
lasów i pól ludzi należących do tego lenna, którzy mogliby zasilić szeregi obrońców w takim
stopniu, że napastnicy nie mieliby żadnych szans.
Atakujący najwyraźniej nie mieli pojęcia, że Jim jest w zamku. W przeciwnym razie nigdy
by się nie odważyli napaść na kasztel maga klasy C – a już na pewno nie maga cieszącego się
taką sławą, jaką Jim zdobył jako Smoczy Rycerz.
– Zaczynają się budzić – mruknęła Angie.
– Tak – rzekł Jim. On też obserwował smużki dymu z dogasających nocnych ognisk; patrzył,
jak grubieją, gdy dokładano do ognia, aby ugotować lub podgrzać jakąś strawę dla tych, którzy
później znów mieli ruszyć do ataku.
– W każdym razie – powiedziała Angie, mocno obejmując Jima ramieniem – to koniec
naszych nadziei na dziecko. – Milczała chwilę. – Czy naprawdę byłam nieznośna z tymi moimi
obawami o nie?
– Nie – odparł Jim. Pocałował ją, – Nigdy nie byłaś nieznośna. Dobrze wiesz.
Temat ten od przeszło roku stanowił przedmiot rozważań Angie. Miała dopiero dwadzieścia
kilka Jat, jednak tutaj panowało jeszcze średniowiecze i o wiele młodsze kobiety – a nawet
dziewczynki – miały potomstwo. Walczyły w niej chęć posiadania dziecka i przekonanie, które
dzieliła z Jimem, że byłoby nie w porządku, gdyby urodziła je tutaj. Nie mówiąc już o
wychowywaniu go w tych średniowiecznych czasach, które jako przybysze z dwudziestego
stulecia określali czternastym wiekiem.
Dlatego po prostu nie zdecydowali się na dziecko. Teraz było na to za późno – to chyba
nawet dobrze, zważywszy, że po zdobyciu zamku oblegający zabiją wszystkich jego
mieszkańców.
– Prawdę mówiąc – odezwał się Jim – już dawno powinienem znaleźć jakiś sposób, żeby nas
stąd wydostać.
– Raz to zrobiłeś, na początku – powiedziała Angie. – Ja ci to wyperswadowałam.
– Nie, nie ty.
– Tak, ja.
W pewnym sensie oboje mieli rację. Przez krótki czas, po przybyciu Jima w celu uratowania
Angie przed Ciemnymi Mocami usiłującymi naruszyć równowagę między przypadkiem a
historią tego średniowiecznego świata, mężczyzna dysponował wystarczającym zasobem
magicznej mocy, aby przenieść ich oboje z powrotem w dwudziesty wiek.
Angie powiedziała wówczas, że chce tego, czego pragnie on; Jimowi zaś, tak naprawdę,
zależało na tym, by zostać tutaj. Tak więc chcieli tego oboje – i nadal nie zmieniliby zdania,
gdyby nie pragnienie dziecka.
Wtedy żadne z nich nie brało pod uwagę tego, że będą tu żyć i się starzeć; że może nadejść
taki dzień jak ten, kiedy jest praktycznie pewne, iż oboje zginą. Daj Boże, żeby to się stało,
zanim zostaną pojmani, ponieważ w przeciwnym razie mogą oczekiwać tylko ukrzyżowania,
nabicia na pal lub innych tortur z rąk tych, którzy zdobędą i splądrują zamek; a z pewnością
stanie się to przed zachodem słońca.
Podczas wojny, którą w średniowieczu uważano za „prawną", Jim i Angie oraz ich dzieci
zostaliby uwięzieni dla okupu. Jednak nie w wypadku takiego napadu jak ten, który był
„bezprawny".
Jim znów spojrzał na smugi dymu. Nie dało się stwierdzić, czy gęstniały lub ciemniały.
Robiło się jednak zdecydowanie jaśniej, więc już niedługo tamci zaczną wstawać i ruszą do
walki. Niektórzy ze zbrojnych Malencontri rozpoznali ludzi usiłujących się dostać do zamku.
Byli to słudzy sir Petera Carleya, rycerza będącego uprzednio lennikiem earla Somerset, któremu
wypowiedział posłuszeństwo, a obecnie earla Oksfordu.
Od czasu gwałtownego rozstania z earlem sir Peter, w sposób typowy dla czternastego
wieku, uznał wszystkich mieszkańców Somerset za swój prawowity łup i wykorzystał niedawny
marsz tłumu zbuntowanych wieśniaków na Londyn jako pretekst do najazdu na ziemie Somerset
– dlatego znalazł się pod murami Malencontri.
– Nie chcę ich budzić – powiedziała Angie, spoglądając na łuczników i zbrojnych
przytulonych do kamiennego muru i skulonych tak, aby podczas snu zachować jak najwięcej
ciepła. – Nie wiem, jakim cudem nie pozamarzali, leżąc tak pod gołym niebem.
– Niektórzy pewnie zamarzli – odparł Jim.
– Może to dla nich lepiej – stwierdziła Angie. – Nie mogę uwierzyć, że żaden z naszych
posłańców nie zdołał się przedostać. Mieliśmy tylu przyjaciół,..
Istotnie, mieli wielu przyjaciół. To był jeden z powodów, które wiązały ich z tym
średniowiecznym światem pomimo skrzatów, jeży, szczurów, pcheł i wszy... Naturalni,
magowie, czarodzieje, Ciemne Moce – wszystko to czyniło życie tutaj tak interesującym lub
niebezpiecznym.
Rzeczywiście, niektórzy z ich znajomych byli więcej niż dobrymi przyjaciółmi –
niewiarygodnie lojalni, solidni, zawsze-gotowi-do-pomocy-bez-zadawania-pytań. Przedziwne,
że żaden z nich nie pospieszył tym razem z pomocą.
To prawda, rozmyślał Jim, że gońców wysłano do przyjaciół dosłownie zaledwie kilka minut
po tym, gdy zauważono napastników w odległości niecałego kilometra od zamku. Być może
wszyscy posłańcy zostali schwytani przez usiłujących zdobyć Malencontri zbrojnych i zginęli.
Jednak kilku powinno się przedrzeć.
Rzeczywiście, Dafydd ap Hywel i Giles o'the Wold znajdowali się tak daleko stąd, że mogli
jeszcze nie otrzymać wiadomości lub nie zdążyć tu dotrzeć w ciągu tych dwóch dni, które
upłynęły od czasu przybycia napastników.
Jednak zamek Smythe sir Briana Neville'a-Smythe'a był oddalony od Malencontri o mniej
niż piętnaście minut jazdy galopem, zamek Malvern zaś, którego kasztelanką była lady Geronde
Isabel de Chaney – dama sir Briana – również leżał niedaleko. Sir Brian powinien przybyć, a
Geronde wysłałaby na ratunek swoich wojowników, gdyby posłańcy zdołali ją zawiadomić.
Tymczasem nie widać pomocy z żadnej strony.
A najdziwniejsza była nieobecność angielskiego wilka Aargha, który zawsze wiedział o
wszystkim, co dzieje się w okolicy na przestrzeni wielu kilometrów. Po nim można byłoby
oczekiwać, że wykaże inicjatywę; na pewno by coś zrobił, gdyby wiedział, co się tu dzieje. Kilka
miesięcy wcześniej dołączył przecież do nich w obleganym zamku, dosłownie przebiegając po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin