Wisława Szymborska - Wielka liczba.odt

(61 KB) Pobierz

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                      - Wielka liczba 
- Podziękowanie 
- Psalm 
- Żona Lota 
- Widziane z góry 
- Sen starego żółwia 
- Eksperyment 
- Uśmiechy 
- Parada wojskowa 
- Terrorysta, on patrzy 
- Miniatura średniowieczna 
- Stary śpiewak 
- Pochwała siostry 
- Pustelnia 
- Portret kobiecy 
- Recenzja z nie napisanego wiersza 
- Ostrzeżenie 
- Cebula 
- Pokój samobójcy 
- Jabłonka 
- Pochwała złego o sobie mniemania 
- Życie na poczekaniu 
- Nad Styksem 
- Utopia 
- Liczba Pi 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wielka liczba

 

Cztery miliardy ludzi na tej ziemi,

a moja wyobraźnia jest, jak była.

Źle sobie radzi z wielkimi liczbami.

Ciągle ją jeszcze wzrusza poszczególność.

Fruwa w ciemnościach jak światło latarki,

wyławia tylko pierwsze z brzegu twarze,

tymczasem reszta w prześlepienie idzie,

w niepomyślenie, w nieodżałowanie.

Ale tego sam Dante nie zatrzymałby.

A cóż dopiero kiedy nie jest się.

I choćby nawet wszystkie muzy do mnie.

Non omnis moriar - przedwczesne strapienie.

Czy jednak cała żyję i czy to wystarcza.

Nie wystarczało nigdy, a tym bardziej teraz.

Wybieram odrzucając, bo nie ma innego sposobu,

ale to, co odrzucam, liczebniejsze jest,

gęstsze jest, natarczywsze jest niż kiedykolwiek.

Kosztem nieopisanych strat - wierszyk, westchnienie.

Na gromkie powołanie odzywam się szeptem.

Ile przemilczam, tego nie wypowiem.

Mysz u podnóża macierzystej góry.

Życie trwa kilka znaków pazurkiem na piasku.

Sny moje - nawet one nie są, jak należałoby, ludne.

Więcej w nich samotności niż tłumów i wrzawy.

Wpadnie czasem na chwilę ktoś dawno umarły.

Klamką porusza pojedyncza ręka.

Obrasta pusty dom przybudówkami echa.

Zbiegam z progu w dolinę

cichą, jakby niczyją, już anachroniczną.

Skąd się jeszcze ta przestrzeń bierze we mnie -

nie wiem.

 

 

Podziękowanie

 

 

Wiele zawdzięczam

tym, których nie kocham.

Ulgę, z jaką się godzę,

że bliżsi są komu innemu.

Radość, że nie ja jestem

wilkiem ich owieczek.

Pokój mi z nimi

i wolność mi z nimi,

a tego miłość ani dać nie może,

ani brać nie potrafi.

Nie czekam na nich

od okna do drzwi.

Cierpliwa

prawie jak słoneczny zegar,

rozumiem,

czego miłość nie rozumie,

wybaczam,

czego miłość nie wybaczyłaby nigdy.

Od spotkania do listu

nie wieczność upływa,

ale po prostu kilka dni albo tygodni.

Podróże z nimi zawsze są udane,

koncerty wysłuchane,

katedry zwiedzone,

krajobrazy wyraźne.

A kiedy nas rozdziela

siedem gór i rzek,

są to góry i rzeki

dobrze znane z mapy.

Ich jest zasługą,

jeżeli żyję w trzech wymiarach,

w przestrzeni nielirycznej i nieretorycznej,

z prawdziwym, bo ruchomym horyzontem.

Sami nie wiedzą,

ile niosą w rękach pustych.

"Nic im nie jestem winna"-

powiedziałaby miłość

na ten otwarty temat.

 

 

Psalm

 

O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw!

Ile to chmur nad nimi bezkarnie przepływa,

ile piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju,

ile górskich kamyków stacza się w cudze włości

w wyzywających podskokach!

Czy muszę tu wymieniać ptaka za ptakiem jak leci,

albo jak właśnie przysiada na opuszczonym szlabanie?

Niechby to nawet był wróbel - a już ma ogon ościenny,

choć dzióbek jeszcze tutejszy. W dodatku - ależ się wierci!

Z nieprzeliczonych owadów poprzestanę na mrówce,

która pomiędzy lewym a prawym butem strażnika

na pytanie: skąd dokąd - nie poczuwa się do odpowiedzi.

Och, zobaczyć dokładnie cały ten nieład naraz,

na wszystkich kontynentach!

Bo czy to nie liguster z przeciwnego brzegu

przemyca poprzez rzekę stutysięczny listek?

Bo kto, jeśli nie mątwa zuchwale długoramienna,

narusza świętą strefę wód terytorialnych?

Czy można w ogóle mówić o jakim takim porządku,

jeżeli nawet gwiazd nie da się porozsuwać,

żeby było wiadomo, która komu świeci?

I jeszcze to naganne rozpościeranie się mgły!

I pylenie się stepu na całej przestrzeni,

jak gdyby nie był wcale w pół przecięty!

I rozleganie się głosów na usłużnych falach powietrza:

przywoływanych pisków i znaczących bulgotów!

Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce.

Reszta to lasy mieszane krecia robota i wiatr.

 

Żona Lota

 

Obejrzałam się podobno z ciekawości.
Ale prócz ciekawości mogłam mieć inne powody. 
Obejrzałam się z żalu za miską ze srebra.
Przez nieuwagę – wiążąc rzemyk u sandała. 
Aby nie patrzeć dłużej w sprawiedliwy kark 
męża mojego, Lota.
Z nagłej pewności, że gdybym umarła, 
nawet by nie przystanął.
Z nieposłuszeństwa pokornych. 
W nadsłuchiwaniu pogoni. 
Tknięta ciszą, w nadziei, że Bóg się rozmyślił. 
Dwie nasze córki znikały już za szczytem wzgórza. 
Poczułam w sobie starość. Oddalenie.
Czczość wędrowania. Senność. 
Obejrzałam się kładąc na ziemi tobołek. 
Obejrzałam się z trwogi, gdzie uczynić krok. 
Na mojej ścieżce zjawiły się węże,
pająki, myszy polne i pisklęta sępów.
Już ani dobre, ani złe – po prostu wszystko, co żyło, 
pełzało i skakało w gromadnym popłochu. 
Obejrzałam się z osamotnienia.
Ze wstydu, że uciekam chyłkiem. 
Z chęci krzyku, powrotu.
Albo wtedy dopiero, gdy zerwał się wiatr, 
rozwiązał włosy moje i suknię zadarł do góry. 
Miałam wrażenie, że widzą to z murów Sodomy
i wybuchają gromkim śmiechem, raz i jeszcze raz. 
Obejrzałam się z gniewu.
Aby nasycić się ich wielką zgubą.
Obejrzałam się z wszystkich podanych wyżej powodów. 
Obejrzałam się bez własnej woli.
To tylko głaz obrócił się, warcząc pode mną. 
To szczelina raptownie odcięła mi drogę.
Na brzegu dreptał chomik wspięty na dwóch łapkach. 
I wówczas to oboje spojrzeliśmy wstecz.
Nie, nie. Ja biegłam dalej, 
czołgałam się i wzlatywałam, 
dopóki ciemność nie runęła z nieba, 
a z nią gorący żwir i martwe ptaki.
Z braku tchu wielokrotnie okręcałam się.
Kto mógłby to zobaczyć, myślałby, że tańczę. 
Nie wykluczone, że oczy miałam otwarte. 
Możliwe, że upadłam twarzą zwróconą ku miastu.

 

 

Widziane z góry

 

 

Na polnej drodze leży martwy żuk.

Trzy pary nóżek złożył na brzuchu starannie.

Zamiast bezładu śmierci - schludność i porządek.

Groza tego widoku jest umiarkowana,

zakres ściśle lokalny od perzu do mięty.

Smutek się nie udziela.

Niebo jest błękitne.

Dla naszego spokoju, śmiercią jakby płytszą

nie umierają, ale zdychają zwierzęta

tracąc - chcemy w to wierzyć - mniej czucia i świata,

schodząc - jak nam się zdaje - z mniej tragicznej sceny.

Ich potulne duszyczki nie straszą nas nocą,

szanują dystans,

wiedzą, co to mores.

I oto ten na drodze martwy żuk

w nieopłakanym stanie ku słonku polśniewa.

Wystarczy o nim tyle pomyśleć, co spojrzeć:

wygląda, że nie stało mu się nic ważnego.

Ważne związane jest podobno z nami.

Na życie tylko nasze, naszą tylko śmierć,

śmierć, która wymuszonym cieszy się pierwszeństwem.

 

Sen starego żółwia

 

Śni się żółwiowi listek sałaty, 
a koło listka – sam Cesarz, znienacka,
zaistniał żywy jak przed stu laty.
Żółw nawet nie wie, jaka to sensacja.

Cesarz zaistniał co prawda nie cały, 
w czarnych trzewikach przegląda się słońce,
wyżej dwie łydki, zgrabne dość, w pończochach białych.
Żółw nawet nie wie, że to wstrząsające.

Dwie nogi na przystanku z Austerlitz do Jeny, 
a w górze mgła, skąd śmiechu słychać terkot.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin