Paukszta Eugeniusz
Spod Szczęśliwej Gwiazdy
Opowiadania
Wydanie 3 Wydawnictwo „Śląsk" • Katowice 1974
Okładkę i obwolutę projektowała Halina Niemiec
Redaktor Wiesława Szczepanowsk. Redaktor techniczny Maria Dziubowa Korektor Władysław Erber
KARP CIAROCHA
Zakląłem w duszy najserdeczniej jak mogłem, przystając nad brzegiem w poczuciu kompletnego zawodu. Pogoda zapowiadała dobry połów, chmurzyska zwartym wałem ciągnęły tuż nad taflą zmarszczoną leciutkim powiewem, ale wszystko to nie zda się na nic. Pomost był dzisiaj zajęty.
Trudno wymarzyć lepsze stanowisko. Wysunięty daleko W wodę przy wrzynającym się w toń, rozrosłym paśmie trzciny, u przedproża głębiny, w miejscu, gdzie niemrawy nurt starej odnogi wlewał się muliście w jezioro, pomost był zbudowany solidnie, z mocnych bali, obitych od góry deskami. Nie zabrakło nawet ławeczki do siedzenia i blaszanego daszku dla osłony przed wiatrem czy deszczem. Od czasu mego przybycia w nadodrzańskie strony nikt z wędkarzy nie zakłócał spokoju tego miejsca i zaanektowałem je jako bezsporną swą własność. Nęcona systematycznie ryba chętnie przypływała na zgubne dla niej żerowisko. Połowy miewałem nadzwyczajne, przynajmniej w porównaniu z mymi dotychczasowymi sukcesami.
Każdego dnia, rankami i popołudniami, spędzałem na tym' pomoście długie godziny. Niedaleką drogę od domu gospodarza, który mnie przyjął w swe progi, przebywałem krokiem o narastającym przyspieszeniu. Poganiała mnie emocja rybacka. Każda stracona minuta rozciągała się w nieskończoność.
Cóż dziwnego, że stojąc teraz z zawiedzioną miną na brzegu, przyzywałem na pamięć najgorsze wyzwiska, darząc nimi nieznajomego wędkarza na moim pomoście. Zapatrzony w pląsanie pławików, nawet się nie obejrzał do tyłu, cóż innego mogło go obchodzić poza podniecającym oczekiwaniem na zdobycz, muskającą kędyś przy gruncie przynętę.
Ciężkie, nalane szarzyzną chmurzyska dalej się snuły leniwie po niebie, stapiając się na horyzoncie ze spłachciami rozlewisk wodnych. Łagodne podmuchy wiatru niosły ze sobą rześkawy rozkurz mżawki. Zupełnie blisko, przy gęstwie pałki wodnej, czujnie wartowała czapla, nie strwożona ludzką obecnością.
Piekielny intruz poderwał wędzisko. Wygięło się łukiem, smagało powietrze, wężowymi pląsami chybotało na strony. Niedobra zawiść ogarniała mnie bez reszty. Już nie tyle widziałem, co słyszałem potężnego leszcza, desperacko bijącego o wodę. Nieznajomy sprawnie, musiałem to przyznać, przewrócił rybę na płask, by nie wypłaszać łowiska. Wędzisko wciąż rozcinało chmury wygiętym łukiem. Aż w pewnej chwili odprężyło się z nagła. Głuche pacnięcie, zaraz po nim gwizd pełnego satysfakcji zachwytu.
Kaszlnąłem drwiąco i zarazem ostrzegawczo. Wędkarz obejrzał się spokojnie, to jego opanowanie jeszcze bardziej mnie rozzłościło. Na jego miejscu na pewno bym zareagował gwałtowniej.
Spotykały się nasze wejrzenia. W swoim starałem się skoncentrować całą niechęć i niemal nienawiść. Najwidoczniej nie potrafił odczytać tych uczuć. Ogarnął wzrokiem moją postać, rybacki strój, wędki trzymane bezradnie w ręku, dopiero wtedy usłyszałem jego chropawy, choć miły w brzmieniu głos.
— Dzień dobry... Pogoda, że lepszej nie czekać. Chodź pan, to dobre miejsce, zmieścimy się łatwo...
Gniewnie mruknąłem coś w odpowiedzi. Tkwiłem w miejscu, miotany sprzecznościami. Kusił pomost, choćby już dzielony we dwójkę. Wzbierała zarazem jakaś urażona duma, ambicja, aby nie skorzystać z łaskawości nieznanego wędkarza. Mało, że zagarnął mój pomost, jeszcze raczy mnie darzyć jakimiś względami.
Nie wiem, czym by się to skończyło, ale pogodziła nas ryba.
Na wędce zaczęły się wyprawiać jakieś dziwy. Nieznajomy schylił się, łapiąc w ostatniej niemal chwili umykające z pomostu wędzisko. Przyhamowane, odpowiedziało głuchym warkotem dobrze już spracowanego, bo coraz to zacinającego się kołowrotka. Linka ze szpuli wysnuwała się błyskawicznie, ryba parła ku środkowi jeziora.
Emocja stawała się zbyt duża, aby można było dalej zabawiać się w sondowania wewnętrzne, wymierzające proporcje między urażoną ambicją a pragnieniem znalezienia się na pomoście.
— Hamuj pan, to karp, hamuj, człowieku!
Krzycząc tak, dosłownie wywrzaskując każde z tych słów, cisnąłem swym sprzętem o ziemię i, omal nóg nie łamiąc, pędziłem skokami ku borykającemu się z kołowrotkiem nieznajomemu.
Próbował przyhamować wirującą tarczę, palce, jak od noża, zaczerwieniły mu się krwią, nie zwrócił na to uwagi, nadal za wszelką cenę starając się nie dopuścić do wysnucia przez rybę całego zapasu linki. Wtedy szansę wygrania batalii z karpiem zmalałyby od razu do zera.
Wędzisko cudem tylko nie trzasło, szarpnięte gwałtownie, ale terkot kołowrotka ucichł, nastał moment zaskakującej ciszy.
— Ciągnie? — Rozszerzonymi gorączką oczyma patrzyłem na wędzisko, na znieruchomiałą linkę, pytając zaś, świetnie zdawałem sobie sprawę, co tutaj się stało. Karp! Najpewniej jeden z olbrzymów, o których w okolicy kursowały legendy, waga zaś rosła w tych opowieściach do nieprawdopodobnych rozmiarów. Karp, o którym co dnia z cicha marzyłem, zarzucając specjalnie mocno spreparowaną wędkę i nęcąc go ziemniakami. Tymczasem taki intruz wdziera się nie proszony na cudze stanowisko i od razu pierwszego dnia sprzyja mu wariackie szczęście. Fala niechęci i goryczy rozlała się we mnie piekącą żółcią. Ze złośliwym uśmiechem spojrzałem na bezwładnie zwisającą z pomostu linkę. Nieznajomy musiał zrozumieć sens tego uśmiechu. Minę miał już od paru chwil mocno niewyraźną. Bez cienia nadziei, nawykowo tylko, podciągnął wędzisko. Nic nie drgnęło, linka nie naprężyła się. Jakiś grymas zarysował się koło ust mego sąsiada.
— Zeszedł, pierona.
— A zeszedł — potwierdziłem z satysfakcją. Jeśli mnie karp nie trafił się przez dwa blisko tygodnie ślęczenia, czemuż miałby od razu stać się łupem byle przybysza? Musi być jakaś sprawiedliwość także na tym odcinku. — Zeszedł, boś pan spartaczył. Kto widział tak się zabawiać z karpiem, tutaj są sztuki po paręnaście kilo. Trzeba dobrze wiedzieć, jak zabierać się do nich...
Nie oponował, nie zamierzał się sprzeczać. Nazbyt był zmartwiony niepowodzeniem. Jak u małego dziecka, dolna warga obwisła mu bezsilnie. Gapił się niepewny na wędzisko, na spokojnie zwieszającą się z niego linkę. I nagle...
Nagle zaczęło się wszystko od nowa. Jakby ktoś trzasnął mnie w gębę. Dopiero pokpiwałem, jeszcze chciałem sobie używać, gdy okazało się, że i ze mnie rybak jak, za przeproszeniem, z koziego kupra trąba. Karp nadal tkwił pięknie na haku, tyle tylko, że uznał za wskazane zrobić chwilową przerwę w holowaniu go na środek wodnego roztocza. Teraz za to ze zdwojoną energią przystąpił do dzieła.
Nieznajomy był w tej chwili spokojniejszy, ruchy miał bardziej zdecydowane i pewne. Ja natomiast, już nie pamiętając, kto holował tego karpia na haku, kto komu podebrał stanowisko nad wodą, zachowywałem się zgoła jak wariat. Machałem rękami, podskakiwałem, aż pomost cały, mocny przecież, niebezpiecznie chybotał, wykrzykiwałem różne rady, wreszcie złapałem za wędzisko i tak już we dwójkę próbowaliśmy holować walczącą rybę.
Bo też to i była emocja. Karp w pewnym momencie wysnuł z kołowrotka linkę na całą jej długość. Zdawało się, że pęknie lada sekunda, ale znów udało się nam zdobyć nieco zapasu. Ryby nie widzieliśmy, raz tylko fajtnęła ogonem nad wodą. I tylko powierzchnia rozlewiska kłębiła się, woda pstrzyła się płatami piany, dudniło tam i grzmiało. W momentach, gdy na krótko ustawało rwanie karpia na głębię, próbowaliśmy z wysiłkiem nawijać linkę. Cóż z tego, gdy w następnej sekundzie korbka z szalonym warkotem wirowała w przeciwną stronę. Czas mijał, byliśmy już solidnie zmęczeni, serca z emocji pracowały jak przy największym wysiłku, aż wreszcie szala zaczęła przechylać się na naszą stronę. Powoli, bardzo powoli coraz to więcej zwojów linki układało się na szpuli, coraz to bliższe, a już słabsze stawały się wybryzgi wody nad powierzchnią jeziora. Karp najwidoczniej tracił siły.
Zmienialiśmy się, przekazując sobie wędzisko z rąk do rąk. Bolały palce, poobijane i poprzecinane do krwi, opuchłe, każdy obrót korbki ponawiał i mnożył ten ból, poprzednio w największym napięciu emocji nieodczuwalny, obecnie dotkliwie dający znać o sobie. Ryba przybliżyła się do pomostu, oglądaliśmy się za podbierakiem. W pewnej chwili wspaniały, rzeczywiście okazowy karp wychynął nad lustro wody, zakołował, machnął ogonem, znów zafurczała linka, mknąc za rybą w głębinę. Ale ten zryw był krótki, ostatni akt desperackiej rozpaczy. Teraz już holowaliśmy karpia z nie mniejszym wysiłkiem, ale niemal spokojnie. Coraz częściej zielonkawy grzbiet ukazywał się przy powierzchni, połyskiwał białozłocisty brzuch, rozwierała się paszcza.
Trzymałem wędzisko jedną dłonią, drugą kurczowo zaciskając na kołowrotku. Każdy obrót korbki był sukcesem. ' Spuchnięte, skrwawione palce jakby mniej teraz bolały, a tylko rozdygotane napięciem serce wyczuwalnie podchodziło do gardła. Sąsiad mój dyszał ciężko, choć w porównaniu z moim jego zachowanie nadal stanowiło szczyt opanowania, co zresztą uświadomiłem sobie znacznie później. Wtedy nie było dla mnie nic ważniejszego nad tego karpia-lustrzenia. Jeszcze jeden obrót korbki i jeszcze, ryba trzyma się blisko powierzchni, widać wielkie, obłe cielsko, któremu daleko do gracji tułowia lina. Karp próbuje oporu prostopadłym ustawianiem ogona, czasem trzepnie nim tak, że bryzgi biegną daleko, daleko, ale jest najwyraźniej zmęczony.
Bliżej, wciąż bliżej, dłoń zaczyna przyśpieszać obroty korbki, kątem oka zerkam, czy mój towarzysz czeka, gotów podbierakiem zagarnąć rybę. Karp coraz to wysuwa się na bok, ma wielką jak łeb cielaka gębę, widzę jego oczy zogromniałe w pełnym grozy wytrzeszczu. Te oczy już widzą nas, przechylonych na pomoście ku wodzie, ku wolno sunącej zdobyczy. Wiem, że źle czynię, zmieniając tempo obrotów korbki, że trzeba nadal spokojnie, powoli, ale mówże ślepemu o kolorach, gdy serce już chyba nie w gardle, ale wypełzło na wargi, kolana dygocą, cały jesteś skoncentrowany w walce, zwyciężasz, jesteś górą. Więc kręcę coraz to szybciej, mój towarzysz coś woła, nie dociera to do mnie, bo oto wytrzeszczone karpie oczy, jakieś niespokojne drgnienie ogona, bo... Tak, to było w końcu do przewidzenia. Przegrałem sprawę. Na pół już uśniętego karpia rozdrażniło przyśpieszenie holu, wzbudziło ostatni zryw oporu. Woda trysnęła gejzerem, zabulgotało, zaszypiało, osypały nas krople, ryba runęła w głąb, wygięło się wędzisko, niebezpiecznie zachrypiał kołowrotek, linka werżnęła mi się w palce. A ja? Najbardziej nieprzepisowo, jak partacz, jak fuszer, miast korbkę popuścić, niech się linka rozwija od nowa, niech furczy w powietrzu, ja kurczowo, zachłannie, całą garścią usiłowałem przyhamować ostatni, desperacki zryw ryby. Trzasnęła mnie linka ostro jak biczem po twarzy, jakże, krechę czerwoną tydzień dobry nosiłem, jeszcze gdzieś u dna zakotłowała się woda i uspokoiło się, uciszyło, tylko ten leciutki powiew wiatru wraz z wzmagającą się mżawką i łomot serca, głośny jak dudnienie batalionu podkutych butów na miejskim bruku.
Zerwana linka ocalałym skrawkiem smętnie zwisała ku wodzie.
W moje osłupienie, rozpacz, żal i postępujące zgnębienie wpadł spokojny głos sąsiada z pomostu:
— Proszę, zakurzcie...
Poklepałem się po kieszeni. Jak zawsze, tkwiła tam niewielka płaska butelka z palącym napojem; trudno, ma się już pewne przyzwyczajenia, na rybackiej wyprawie taki łyk jeden i drugi zawsze świetnie robi. Wyciągnąłem flaszkę ku sąsiadowi, pamiętam, oczy opuściłem w dół, ku czubkom gumowych butów, wstyd mi było mojego partactwa.
— Ja teraz nie pijam, ale dzisiaj skorzystam... Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Co za ryba...
I zaraz wyciągnął rękę:
— Ciaroch jestem... A tego karpia nie ma co żałować, niech sobie żyje. Najważniejsza była ta walka, gdy się nie wie, kto będzie na końcu górą...
Wybąkałem swoje nazwisko, podniosłem wzrok ku nieznajomemu. Uśmiechnął się pogodnie, naprawdę wcale, ale to wcale nie urażony. Mnie zaś już nie żal było zagarniętego przez niego pomostu. Świetnie, zmieścimy się na nim we dwójkę.
I naprawdę mieściliśmy się. Przez długie jeszcze dni, a kilkakroć i noce, na węgorzowych zasiadkach. W te noce zwłaszcza mogłem przyjrzeć się bliżej, choć w zestawieniu z mrokiem pod ciągnącymi niebem zwałami chmurzysk śmiesznie to brzmi, ale właśnie mogłem się przyjrzeć Ciarochowi.
Nieprawdą byłoby, gdybym rzekł, że nie przyglądałem mu się także przy słońcu. Chociażby już następnego dnia po nieszczęsnej historii z karpiem, gdy znów spotkaliśmy się na naszym pomoście. Bez tej wczorajszej nienawiści, ale i bez wielkiej z mej strony ochoty na wspólne przesiadywanie. Zawsze wolałem być na rybach sam. Teraz wszakże innej rady nie było. W paru dostępniej szych miejscach daleko w toń sięgała znacząca się żółtawym odcieniem tafli mielizna, wszędzie indziej namokłe, z rzadka porosłe olszą zdradliwe torfowiska, z dodatkowym pasmem szuwarów i trzcin, stanowiły nieprzebytą zaporę dla najbardziej nawet zawziętego wędkarza. Zostawał ten jeden pomost...
Przywitaliśmy się, parę zdawkowych słów, sfrunęły pławiki na wodę, można się było w nie wgapiać bez bliższego interesowania się sąsiadem. Ciaroch miał już sporządzoną nową wędkę na karpie, z linką grubo solidniejszą niż przedtem. Uśmiechnąłem się do siebie na taką naiwność: olbrzymich karpi niewiele musiało zostawać w jeziorze, z rzadka spławiały się czasem pojedyncze sztuki. Branie zdarza się raz pewnie na tysiąc...
Jezioro stało spokojne, niebieściuteńkie, z rzadkimi, gdzieniegdzie ciemniejszymi smugami. I jasno wokoło, piekielnie jasno, jakby słońce światłem chciało odpłacić za niedawną szarzyznę i mrok.
Pławiki leżały nieruchome, nawet drobnica nie próbowała podskubywać przynęty. Od wczesnego ranka narastał żar, nie łagodzony żadnym powiewem znad wody. Najgłupsza dla wędkarza pogoda.
— Ani drgnie — ze zniechęceniem mruknąłem ni to do siebie, ni to do towarzysza.
— Ano ja — przytaknął.
I znowu nic. Jakiś krąpik złakomił się wreszcie, paskudztwo, chwast rybi, ze złością zdejmowałem z haczyska płaską, upstrzoną czarnymi plamkami sztukę. Niewielkie pasmo cienia, rzucane na wodę przez trzciny, malało wraz ze wznoszeniem się słońca. Dalej jezioro jaśniało, srebro splatało się na nim z bielą, toń przed nami nabierała przejrzystości; wyraźniały kształty harcującego opodal ochoczo stadka uklei. Pławiki zastygły w desperackim bezruchu.
Ziewając z nudy — zasiedziałem się minionego wieczora przy kartach — z braku innego zajęcia zacząłem przyglądać się Ciarochowi. Uderzyło mnie, że jest znacznie starszy, niż mi się to wczoraj zdawało. Musiał mieć dobrze pod pięćdziesiątkę. Oczy wyprane z koloru, coś tam migotało resztkami błękitu, patrzyły na toń spokojnie, z zastygłym w nich znużeniem. Policzki i czoło rozcinały nie zmarszczki, ale ostre bruzdy, tym wyraźniejsze przy wychudzonej twarzy. Na domiar Ciaroch prawie nie miał brwi. Nie to, że. były jasne i nie kontrastowały z tonacją skóry, ale że sterczało na ich miejscu parę mizernych kłaczków, nic więcej. Powieki za to, gdy je przymrużał, rysowały się tak ostro w swej czerni, złożonej z dziesiątków punkcików, jak u aktora na scenie.
Mimo swych osobliwych cech oblicze Ciarocha nie odbiegało od jakiejś przeciętnej; podobnych w typie twarzy wiele się mija na co dzień, nie zapadają w pamięć.
-Musiał dostrzec moje niezbyt taktowne, natrętne zainteresowanie jego osobą. Raz i drugi musnął mnie przelotnym, ale uważnym wejrzeniem. Potem wyciągnął wędkę z wody, poprawił na haczyku przynętę, zarzucił i, nie patrząc na pławik, jakby pewny, że nadal będzie tkwił nieruchomo, obrócił się w moją stronę.
— Nie bierze.
Wyciągnął paczkę z papierosami.
Przyjąłem papierosa, Ciaroch też zapalił i już nie zwracał na mnie uwagi, wpatrzony w nieruchome pławiki. Słońce wywlekało się wysoko na niebo, spiekota, zupełna beznadzieja. Już lepiej było wracać, razem z innymi powlec się na plażę u przeciwległego krańca jeziora. Z osobliwą satysfakcją zacząłem zwijać wędki, chichocząc w duchu, że stary Ślązak nadal będzie marnotrawił czas. Życzliwie tylko skinął mi dłonią i znów się wpatrzył w swe pławiki.
Tak było przez szereg dni, wtedy nawet, gdy pogoda bardziej sprzyjała i ryba, leszcze zwłaszcza, a czasami i tłusty, solidny lin, łakomiły się na przynętę. Bo na karpia nie mieliśmy nadziei, te wędki zawsze beznadziejnie zwisały z pomostu. Nie-wieleśmy ze sobą mówili, nie wiedzieliśmy nic właściwie o sobie. Taki stosunek odpowiadał nam obu. Ciaroch również musiał lubić samotność. W końcu i mnie już w niczym nie przeszkadzała jego obecność na pomoście. Nie wykluczała samotności obcowania z przyrodą, tak doskonale przywracającej wewnętrzny spokój.
Któregoś dnia zdarzyła się nawet rzecz osobliwa. Oto gdy nie zastałem Ciarocha na pomoście, zaczął mnie ogarniać coraz to narastający niepokój, niczym przecież niewytłumaczony. Byłem na moim pomoście sam, liny brały ładnie jak rzadko, pluskało ich coś ze sześć w siatce, wszystkie kłopoty zostawiłem za sobą, czegóż można pragnąć więcej? Tymczasem wierciłem się, oglądałem na strony, nasłuchiwałem bezwiednie, czy nie usłyszę ciężkich, zmęczonych kroków Ślązaka. Spaskudziłem przez to ładne branie, nie w porę podciąłem, urwała się solidna sztuka.
Czas mijał, a Ciarocha ciągle nie było. Aż wreszcie nadszedł bardzo cicho, zgoła nieoczekiwanie. Natarłem na niego nieuprzejmie, czemu się spóźnił. Na mojej twarzy musiał być wyraźnie wypisany wyrzut, nie usprawiedliwiona pretensja, bo towarzysz, zrazu nie odpowiadając, niby to zajęty rozwijaniem wędek, ciągle mi się przypatrywał z rosnącym zaciekawieniem, wreszcie po swojemu, wolniutko, powiedział:
— A wtedy, pierwszy raz, tobyś mnie, synku, był utopił, gdyby można było? Co? Pierwszy raz od naszego poznania nie uśmiechnął się, ale zaśmiał głośno, bardzo
serdecznie.
Odpowiedziałem śmiechem. Ale jeszcze nie wywiązała się między nami bardziej bezpośrednia wymiana zdań. Ciaroch zakończył rozmowę zwykłym stereotypem, wyciągając dłoń z papierosami:
— Zakurzcie sobie.
I już patrzył na swoje pławiki.
Te dnie nie wniosły nic bliższego w naszą znajomość. Spotykaliśmy się na pomoście tak, jak znani sobie z twarzy, co ranka mijający się na ulicy przechodnie.
Węgorzowy sezon zaczął się z opóźnieniem. Zbyt długo trwał okres pięknej, słonecznej pogody, za jasne były noce, nazbyt męcząca cisza unieruchamiała powietrze. Tego wszystkiego węgorz nie lubi.
Dopiero z nagła bałwaniło się wszystko. Od tego dnia, parnego bardziej niż wszystkie inne, już nie cichego, ale zastygłego w martwocie powietrza, niepokojącego wyłaniającymi się zza horyzontu i potem znów niespodziewanie ginącymi zwałami chmur, jakimś zaaferowaniem ptactwa i przyspieszeniem ludzkiego oddechu. Ciaroch długo wtedy wodził spłowiałymi oczyma po płaszczyźnie jeziornej, po zwałach osaczającej je wkoło trzciny, po szczytach drzew zastygłych jak kamienie przy drodze.
— Na burzę idzie. Węgorz zacznie brać.
Burza przeminęła dalekimi stronami, przytłumione tylko, huczące nadbiegały z wiatrem pogłosy szalejącej gdzieś nawałnicy. Potem i wiatr ustał, powietrze stało gęste, nasycone parnym podnieceniem oczekiwania. Chmury ołowianą ławą przygniotły niebo i ziemię, widzialność gasła w promieniu wyciągniętej dłoni. Od wody nie nadbiegały żadne lśnienia, nie było zwykłych migotań. Ciemność spleciona z harmonii ołowiu z granatem zastygła wokoło nas, bliżej siebie niżeli zwykle, w czasie dziennego czuwania nad pławikiem, przysiadłych teraz na deskach pomostu.
Ciaroch grzebał w kieszeni watowanej kurtki, przywdzianej na nocną wyprawę, szeroko rozpiętej. W nasyconą ciemnię wdarł się zolbrzymiały blask zapalonej zapałki. Jak w jakimś potężnym fajerwerku, jasno zarysowała się twarz górnika, z tymi samymi bruzdami, z zapadłymi policzkami, z wargami leciutko przygiętymi do dołu. Wzdrygnąłem się na ten rozblask światła, tak był niespodziewany, ale zaraz uspokoił mnie wyraz twarzy towarzysza nocnej wyprawy. Był pogodny, pełen spokoju i jakiejś dziecięcej, szczerej radości. Takim Ciarocha dotąd nie widziałem.
Palił, ogieniek papierosa rozżarzał się mocniej, to znów przygasał, malały lub rosły na przemian cienie osaczających pomost trzcin, dzwoneczki przy szczytówkach wędek nadal milczały, ja zaś myślałem, jak mało wiemy z mym towarzyszem o sobie. Tyle dni już spędzonych wspólnie, niemało wędkarskich doznań i nic właściwie ponadto. Cóż wiedziałem? Że jest górnikiem w Gliwicach, że mówi gwarą, momentami niezrozumiałą, charkotliwą, to znów zaskakującą urodą polszczyzny. Jeszcze to, że ulokował się tutaj niedaleko, pod Pszczewem, w rodzinie dawnych swoich znajomych... To było sporo, ale to było zarazem nic. Bo jakże z tym łączyć albo jak oddzielać ten wyraz pogody, ujawniony z naglą na twarzy w ostrym rozbłysku zapałki. — Radziście? — spytałem. Ja.
I nic więcej, tylko silniej rozżarzył się ogieniek papierosa, mocniej uwypukliły łodygi najbliższych trzcin. Zmroziła mnie ta odpowiedź, pomyślałem, że są w końcu ciekawsze sprawy w tej zastygłej w oczekiwaniu ciszy niż sondowanie mrukliwego Ślązaka. Przyciągnąłem dłonią najbliższą kiść trzciny, przygryzłem zębami i ssałem podłużny liść o ostrym, gorzkawym smaku. Niewidoczna, wyczuwalna dzięki poszumowi skrzydeł, przeleciała opodal nas kania. Zawodziła piskliwie, co jakoby zwiastować ma rychły deszcz. Na mrocznej toni rzuciła się ryba z gwałtownym pluskiem. Z przeciwległego brzegu zawtórowało temu jękliwe, jakby dziecięce, pełne przerażenia wołanie. Pewnie młody zajączek duszony przez sowę.
Ogieniek papierosa Ciarocha zaszypiał rzucony na wodę, zgasł, ciemność zwarła się, jeszcze bardziej nieprzenikniona, tyle tylko, że przybierająca jak gdyby odcień intensywnego granatu. Drażniąca nerwy cisza trwała teraz niczym nie przerywana.
I nagle cieniutki, miękki pobrzęk dzwoneczka u wędki. Obydwaj ujęliśmy za wędziska. Napięte wyczekiwanie. A zaraz polem cala melodia dźwięków i ostre, równoległe z dwóch stron, szarpnięcie. Ciaroch już się mocował z niewidocznym węgorzem. Gwałtownie zapaliłem latarkę, chwyciłem leżący między nami podbierak. Sprawnie to poszło; w siatce, mażąc ją śluzem, wił się niewielki węgorz. Haczyka nie można było wyciągnąć, połknięty został głęboko wraz ze zdradliwą rosówką. Należało wymienić przypon.
Słyszałem, jak Ciaroch śmiał się, nie chichotał, ale śmiał się cichutko. Śmiech ten wydał mi się raptem bardzo potrzebny, uzupełniający to nasze nocne czuwanie, przerywane z rzadka pogłosami nieznanego, wodno-leśnego życia. Chciałem powiedzieć mu o tym swoim odczuciu, ale tym razem u mojej wędki zabrzęczały dzwoneczki.
Zaczynało się wielkie branie. Już podcinałem, holowałem, błyskało światełko Ciarochowej latarki, drgał w jego dłoniach lśniący śluzem podbierak.
Trwało tak chyba z pół godziny, dobry był czas, udana wyprawa. W siatce przytroczonej u brzegu pomostu wiły się ciemnym kłębem węgorze, przy intensywnym popatrywaniu czasem jedynie na moment uwidaczniało się w jakimś skręcie białe podbrzusze.
A potem urwało się wszystko, umilkły dzwoneczki u wędek, w zamian rozdzwoniła się jeszcze chyba intensywniejsza niż przedtem cisza. Sięgnąłem po płaską manierkę. Towarzysz m<5j, z wahaniem, bąknął coś o chorobie, nie wymówił się jednak od poczęstunku, tyle tylko, że poprzestał na jednej miareczce. Sobie nie musiałem udzielać żadnej dyspensy ani odmierzać ilości. Alkohol okazał się potrzebny. Duszna, parna noc nasiąkała zarazem wilgocią, wciskającą się pod ubranie. Krew, zmuszona do szybszego obiegu, usuwała intruza, pulsowała rozleniwiającym ciepłem.
Paliliśmy, tytoń w takich chwilach ma osobliwy, urzekający smak. Milczenie wędek harmonizowało z kamienną ciszą jeziora i lasu. Jakby bojąc się to nasze zafascynowanie naturą naruszyć, a chcąc zarazem dać upust pragnieniu rozmowy, Ciaroch z naglą zaszeptał. Dziwnie brzmiał ten szept: i rozbijał aurę tej nocy, i jakby ją jednocześnie dopełniał.
— Pytaliście, czym rad... Po prawdzie to bardzom rad. Na tej wodzie odżyłem...
Powściągliwy był ten szept, słowa specjalnie dobrane nie zdradzały nic z uczuć, kryjących się pod pozornie suchą relacją.
Towarzysz mój czuł się niemal szczęśliwy, jednak odczuciem szczęścia hamowanym przez niepokój, by stanu tego nie zauroczyć, nie ocknąć się w pewnej chwili z nawrotem dawnych bólów. Ciaroch od dłuższego już czasu chorował, jakieś zawiłe żołądkowe boleści, gaszone lekarstwami, pomniejszane ograniczeniami w jedzeniu, niemniej ciągle narastające, zatruwające każdą chwilę i pogłębiające lęk o najbliższą przyszłość. Ostatnio, mimo opieki lekarskiej, nie pamiętał dnia bez nawrotu bólów. Było mu coraz ciężej, ze strachem zjeżdżał na każdą szychtę, zęby zaciskał, by inni nie zobaczyli, jak coraz bardziej męczy go praca, jak zimny, złowieszczy pot osiada na czole i wciąż pogłębiają się bruzdy na twarzy... Na urlop jechał niespokojny, proponowano mu wszakże sanatorium, bał się go. nie chciał, wybierał ryzyko. I oto pomogło. Od dwóch tygodni nie zaznał bólów, czuł się coraz mocniejszy, jakby mu nawet i gęba nieco się wygładziła. Dlatego taki jest rad, nie trzeba będzie kryć się ze swoim cierpieniem, można będzie spokojnie zjeżdżać na szychtę, tak jak spokojnie siedzi się teraz nad wodą, marząc o wielkim karpiu i nasłuchując pobrzęku oznajmiającego branie węgorza...
Gdy właśnie w tej partii Ciarochowej relacji znów zaświergolił dzwoneczek, odczułem to jak najmniej potrzebny wtręt, przymusową przerwę w zwierzeniu. Relacja była prosta, niemal pospolita, ale w ustach towarzysza wędkarskiej doli stawała się ciekawa, w określeniach jego nabierała nowych barw, odsłaniała wyraźnie określony obraz człowieka... Odczułem zadowolenie, gdy węgorz zerwał się tym razem, prędko uciszyło się na pomoście.
Ogieniek tuż przy mnie rozbłysnął wesoło, trochę mocniejszy, jakby nabrzmiały większą pewnością siebie, popłynął nad wodą szept opowieści Ciarocha.
Doktorzy kiwali nad nim głowami, radzili przejście do lżejszej roboty. Wtedy to zaczął lekarzy unikać... Kiwali głowami, ani wiedząc, że już kiedyś przechodził podobne bóle. I też minęło, choć tam, w koncentracyjnym lagrze, właśnie się mogło utrwalić...
— Obóz? Jaki? — przerwałem.
— Dachau... Tam nas wszystkich zabrali z Gliwic. I tych z Pyskowic takoż... — wyjaśnił bez entuzjazmu i zamilkł, nierad najwyraźniej, że mu przerwałem ten jego szeptany monolog.
W powietrzu zachodziła zmiana. Ustępowała parność, nadciągał rześki chłód, zagadały trzciny, wytrącone z martwoty leciutkim powiewem, zapluskała woda, na niebie zanikał granat chmur, stawały się jakieś spłowiałe, miejscami odsłoniły się popstrzone gwiazdami partie błękitu. Ciaroch zasłuchał się i zapatrzył w to wszystko, na jaśniejszym teraz tle widziałem jego głowę spokojnie się zwracającą to w jedną, to w drugą stronę. Papierosa odrzucił, pełniejszym oddechem łapał w płuca wzmagający się powiew wiatru. Był w tym swoim skupieniu nad przemianami nocy jakiś bardzo ludzko serdeczny.
Z dalszych partii jeziora dobiegł odgłos kilku mocnych pluśnięć. Ryby zaczynały się spławiać, jakby rade z przesilenia się w przyrodzie nastroju dziwacznego misterium.
Wtedy właśnie usłyszałem inną Ciarochową opowieść, mniej już oszczędną w słowach. Jakby zachwycenie jakieś nie zezwalało mu na uprzednią kontrolę nad uczuciami. Górnik, tak zdawało się zżyty z szarzyzną miasta, z nasiąkła oliwą czernią lin wyciągowych, z pyłem węglowym, znajdował niesłychaną rozmaitość określeń barwy, miał rzadkie wyczucie piękna natury, jakąś umiejętność wtopienia się w nią i współprzeżywania... Na Śląsku nie ma takich okolic, jak tutaj. Był kiedyś w tych stronach, po latach je znów odwiedza i teraz zawsze będzie tutaj przyjeżdżał, na każdy urlop, bo na stałe się nie przeniesie, jakże odejść z Wójtowej Wsi, od swoich, nie o dom chodzi, syn młodszy odziedziczy, uszanuje dorobek ojcowski, ten, który też robi w kopalni, bo starszy się uczy na inżyniera, kto by myślał, że będzie w Gliwicach polska Politechnika, że oni będą tam kształcić swoje dzieci. Żal może tylko, że tak wielu od zawodu odpływa, a górnictwo to jak ziemia, trzeba w nie wchodzić przez pokolenia, wtedy dopiero czuje się ten węgiel...
Zasłuchałem się, korciły mnie sprawy nie dopowiedziane do końca, ale nie śmiałem przerywać, zresztą Ciaroch, mówiąc na pozór nieskładnie, ujmował swoje sprawy przedziwnie pięknie. Może było zresztą inaczej, może to moja wyobraźnia dodawała urody jego suchym słowom, ujmowała je w mieniące się barwą obrazy. Noc zmieniająca się w nastroju, ożywające w przedświcie jezioro, ten pomost, który nas złączył, wszystko to wpływało na odbiór Ciarochowej relacji, poszerzało ją i omotywało migotliwą pajęczynką swoistego patosu. Czułem się z tym dobrze, Ciaroch stawał się bardzo serdecznie bliski, pomost bez niego byłby obcy i martwy, tak jak teraz stanowił symbol spójni i zrozumienia.
Węgorze nie brały już więcej tej nocy, raz jeszcze zaterkotał dzwoneczek, niewielki leszcz złakomił się na zastawioną na innych rosówkę, ze zdumieniem zakręcił dwa koła przy pomoście, gdy z nagła uzyskał wolność.
Tkwiliśmy wszakże nad wędkami uparcie, także wtedy, gdy z narastającym brzaskiem Ciaroch, jakby zawstydzony ujawnieniem swojej słabości, znów umilkł, wpełzając w normalną skorupę zaprzysięgłego mruka. Chwile nas tylko dzieliły od świtu, gdy znużeni, bogatsi o niejedno przeżycie, wlekliśmy się niemrawym krokiem do swoich domów.
Osobliwa była ta nasza znajomość, więcej nawet, szczególnego rodzaju prz...
emaap1