THOMAS WOLFE
WŁÓCZĘDZY O ZACHODZIE SŁOŃCA
i inne opowiadania
ZAGUBIONY CHŁOPIEC
J. CHŁOPIEC
Świat jaśniał, gasł i jaśniał znów, dzwon na gmachu sądu przeciągle, spiżowo na całe miasteczko wydzwaniał kwadranse godziny trzeciej, a lekkie wiatry kwietnia wydymały fontannę w tęczowe płachty, z których znów się robił roztętniony pióropusz, kiedy Grover skręcał na Rynek. Grover był dzieckiem ciem- nookim, poważnym, ze znamieniem — czerwonawobrą- zową jagodą — na szyi i z łagodną twarzą o wyrazie zbyt spokojnym, zbyt zasłuchanym jak na jego lata. Rozklapane chłopięce buciki, skarpetki do kolan w grube prążki, krótkie wąskie spodenki z trzema bezużytecznymi guzikami na boku, marynarska bluza, stara zdefasonowana czapka krzywo nasadzona na czubek kruczej głowy, stara i brudna płócienna torba, zwisająca z ramienia, jeszcze pusta w oczekiwaniu na kruche arkusze popołudniowej gazety — to wszystko, te poczciwe wytarte łaszki, które miał na sobie, wyrażały go formami, jakie im nadał. Skręcił, poszedł północną stroną Rynku, i to była właśnie chwila, kiedy zobaczył zjednoczenie Zawsze i Teraz.
Świat jaśniał, gasł i jaśniał znów, wielki pióropusz fontanny tętnił i wiatry kwietnia znów go wydymały i przemiatały przez Rynek tęczową mgiełką wodnego pyłu. Konie straży ogniowej jak najbardziej od nie
chcenia bębniły kopytami w drewnianą kostkę bruku, akompaniując sobie suchymi trzepnięciami czystych szorstkich ogonów. Tramwaje z czterech stron świata ze zgrzytem wjeżdżały na Rynek i w wiadomym, odmierzanym na kwadranse rozkładzie jazdy zatrzymywały się raptownie jak nakręcane zabawki. Po przeciwległej stronie Rynku przed warsztatem ojca Gro- vera przegrzechotała za nędzną szkapiną o sterczących gnatach dwukołowa platforma. Dzwon na gmachu sądu rozlewnie wydzwaniał uroczystą zapowiedź godziny punkt trzeciej i wszystko było zupełnie tak samo jak zawsze.
Grover patrzył spokojnymi oczami na ów pasztet z udręczonych kształtów — ową architektoniczną siekaninę z wszystkiego po trochu składającą się na Rynek, i nie czuł się zagubiony. Bo:
„Tutaj — myślał — tutaj jest Rynek jak zawsze... i warsztat taty, straż ogniowa i ratusz, i fontanna strzela tym swoim pióropuszem, tramwaje wjeżdżają i zatrzymują się co kwadrans, i tam na rogu jest sklep z wyrobami żelaznymi, a po tej stronie stoją rzędem murowane budynki, i ludzie przechodzą, i rozjaśnia się, i robi się ciemniej, ale zawsze rozjaśni się znów, i w ogóle wszystko, co przychodzi i odchodzi, i zmienia się na tym Rynku, zawsze będzie takie samo jak przedtem. I tutaj — myślał chłopiec — jest Grover z torbą na gazety. Jest stary Grover już prawie dwunastoletni. Jest miesiąc kwiecień roku tysiąc dziewięćset czwartego. Jest dzwon i godzina trzecia. Tutaj jest Grover na tym Rynku, który się nigdy nie zmienia. Tutaj jest Grover przyłapany w tej właśnie chwili czasu.”
Wydawało mu się, że Rynek, będący w istocie dziełem bezplanowego budownictwa wielu lat, przypad
kowym nagromadzeniem epok i rozbijanych wysiłków, to ośrodek wszechświata. Oczami duszy widział w nim punkt, wokół którego ziemia się kręci, granitowe jądro niezmienności, wieczyste miejsce, gdzie wszystko przychodzi i mija, a przecież pozostaje zawsze i nigdy się nie zmieni.
Minął starą budę na rogu — drewniane urągowisko wszelkiej obronie przeciwpożarowej — gdzie S. Gol- berg sprzedawał parówki. I zaraz potem minął sąsiedni sklep Singera z wystawą połyskującą nowymi maszynami do szycia. Popatrzył na nie z podziwem, ale bez radości. Te maszyny przywodziły mu na myśl skrzętne, rozbrzęczone uwijanie się przy pracy domowej i szyjące kobiety, gmatwaninę ściegów i kierunków nitek w tkaninie, tajemnicę sposobów szycia i kroju, obraz kobiet pochylonych nad migającymi igłami, furkotanie pedału, zapamiętały terkot. To była praca kobiet; podświadomie kojarzyła mu się z nudą i napełniała go jakimś nieokreślonym przygnębieniem. A także wywoływała w nim przelotny dreszcz grozy, ilekroć zwracał swe ciemne oczy na igłę skaczącą po ścieżce ściegu tak szybko, że spojrzenie nie mogło za nią nadążyć. Kiedyś matka mu opowiadała, jak przebiła sobie igłą palec, więc nawet przechodząc koło tego sklepu zawsze to sobie przypominał i coś go zaczynało dławić w gardle, i odwracał na chwilę głowę.
Poszedł teraz dalej, ale już zaraz znów się musiał zatrzymać przed sklepem z instrumentami muzycznymi. Zawsze musiał się zatrzymywać tam, gdzie były wystawione jakieś połyskliwe, pyszne w swojej doskonałości przedmioty. Szalenie lubił sklepy z wyrobami żelaznymi i wystawy pełne przyrządów precyzyjnych. Szalenie lubił oglądać młoty, piły i heble. Podobały mu się na wystawach mocne nowe grabie i motyki
osadzone na kijach z białego świetnego drzewa, jeszcze nie startych użyciem, ostemplowanych wyraźnie i jaskrawo pieczątkami fabrykanta. Szalenie lubił takie rzeczy. Rzetelnie pożerając je wzrokiem, myślał, jak to będzie, kiedy sam posiądzie taki komplet na własność.
Zawsze też zatrzymywał się przed sklepem z muzyką i fortepianami. To był wspaniały sklep. I na wystawie siedział mały biały piesek z łebkiem poważnie przechylonym na bok — mały biały piesek, który się nigdy nie poruszał, który nigdy nie szczekał, który zawsze uważnie nastawiał ucha, żeby z okrągłej paszczy błyszczącego rogu słyszeć „Głos Swego Pana”
— z rogu wieczyście cichego słyszeć głos nie rozlegający się nigdy. A w sklepie było dużo wielkich fortepianów o połyskliwych okazałych kształtach i było bogato i wspaniale.
Ale teraz Grover już naprawdę dał się złapać, zatrzymać w zawieszeniu. Owionęła go ciepła fala powietrza przepojona zapachem czekolady. Usiłował wyminąć białą ośmiostopową fasadę małego sklepiku; walcząc z sumieniem musiał jednak przystanąć. Nie mógł iść dalej. To był sklepik, w którym stary Crocker i jego żona sprzedawali słodycze. I Grover nie mógł tego sklepiku minąć.
„Stare skąpiradła! — pomyślał z pogardą. — Już nigdy tam nie pójdę. Ale — postanowił nagle, 'kiedy doprowadzająca do szału wonność przepysznej gotowanej czekolady musnęła jego nozdrza raz jeszcze — zajrzę tylko przez szybę i zobaczę, co mają.”
Przystanął i ciemnymi spokojnymi oczami popatrzył na wystawę sklepiku. Wystawa nieskazitelnie czysta była zastawiona tacami pełnymi świeżo zrobionych słodyczy. Spojrzenie Grovera zatrzymało się na
tacy I pastylkami czekoladowymi. Sam o tym nie wiedząc oblizał wargi. Taka pastylka, kiedy się ją położy na język, po prostu rozpływa się jak miodunka. A te tace załadowane doskonałym blokiem czekoladowym domowej roboty. Zagapił się tęsknie w niezgłębioną masę bloku i z zadumą na słodkie orzeszki, i już bardziej krytycznie, a przecież wciąż z tęsknotą na miętówki, nugaty i wszystkie inne smakołyki.
— Stare skąpiradła! — mruknął jeszcze raz i odwrócił się, żeby odejść. — Ja już tam nie wejdę!
A przecież nie odchodził. „Starymi skąpiradłami” Crockerowie może i byli, ale wyrabiali najlepsze słodycze w miasteczku — istotnie najlepsze ze wszystkich, jakich Grover kiedykolwiek kosztował.
Zajrzał przez szybę w głąb sklepiku i zobaczył panią Crocker. Przed chwilą wszedł tam jakiś klient i widać teraz było, jak ona, pochylając swoją mizerną ptasią twarzyczkę nad wagą, zerka wprawnie na szalę. W czystych kościstych paluszkach trzymała pani Crocker grudę bloku czekoladowego, którą, kiedy Grover spojrzał, właśnie z wielką wprawą przełamywała. Odłamany kawałek upuściła na wagę. Szala niepokojąco opadła pod tym ciężarem. Pani Crocker sznurując wąskie usta porwała z wagi ten kawałek i jeszcze raz przełamała go na pół. Tym razem szala zawahała się, opadła w dół bardzo wolno i podniosła się do właściwej wysokości. Pani Crocker pieczołowicie odłożyła uratowaną cząstkę bloku z powrotem na tacę, resztę cisnęła w papierową torebkę, zawinęła i podała klientowi, po czym, starannie przeliczywszy otrzymane pieniądze, wydzieliła groszaki do jednej przegródki w kasie, a dziesięciocentówki do drugiej.
Grover stał tam, patrząc z pogardą.
„Stare skąpiradło Crockerowa... trzęsie się o każdy okruch!”
Z pogardą chrząknął i znów się odwrócił, żeby odejść. Ale teraz zza małego przepierzenia, za którym powstawały te wszystkie ich słodycze, wyszedł pan Crocker niosąc w chudych rękach tacę świeżego bloku. Staruch Crocker przekołysał się wzdłuż lady na front sklepiku i postawił tacę. On rzeczywiście się kołysał chodząc. Był kaleką. I tak jak jego żona był podobnym do ptaka zasuszonym stworzonkiem o kościstych rękach, wąskich ustach i mizernej, wynędzniałej twarzy. Jedną nogę miał o parę cali krótszą od drugiej, więc żeby naprawić ten niedobór, nosił na niej but z potwornie grubą podeszwą, opatrzony czymś w rodzaju drewnianego bieguna wysokości co najmniej sześciu cali. Na tej to drewnianej kołysce pan Crocker kołysał się po świecie z konwencjonalnym zalęknionym uśmieszkiem, jak gdyby bał się, że coś
Zgubi. s
— Stare skąpiradło Crocker — mruknął Grover. — Phii! On by komu co dał!
A przecież nie odchodził. Marudził tam i zaglądał ciekawie przybliżając do okna śniadą łagodną twarz teraz z wyrazem skupienia, czujnej uwagi i zainteresowania, rozpłaszczając nos na szybie.
Nieświadomie podrapał się zniszczonym czubkiem starego bucika po grubych prążkach skarpetki na drugiej nodze. Świeża ciepła woń tego nowego bloku była przecudowna. To trochę doprowadzało do szału. Na pół świadomie pogrzebał w kieszeni spodni i wyciągnął portmonetkę, starą i wyświechtaną czarną lichotę I wykręconą klamerką. Otworzył ją i przeszukał.
To, co znalazł, nie podniosło go na duchu: dzie-
siątka i dwa groszaki i — teraz dopiero sobie o nich przypomniał — znaczki pocztowe. Wyjął je i rozprostował. Było piąć znaczków po dwa centy i osiem znaczków jednocentowych, wszystko, co zostało ze znaczków wartości jednego dolara i sześćdziesięciu centów, które tydzień czy dwa tygodnie przedtem otrzymał od Reeda, aptekarza, za odnoszenie lekarstw.
„Staruch Crocker” — pomyślał chmurnie, patrząc, jak rozkołysany groteskowy kształcik powraca w głąb sklepiku i staje za ladą. — „No — znów spojrzał niepewnie na znaczki w swojej ręce. — On ma już wszystkie tamte. Więc właściwie mógłby wziąć i te.”
Tak to z tym kojącym kompresem pogardy położonym na doskwierające sumienie wszedł do sklepiku, stanął, popatrzył na tace w szklanej gablocie i ostatecznie się zdecydował. Trochę zasmolonym palcem wskazując tacę ze świeżym blokiem czekoladowym, powiedział:
— Poproszę tego za piętnaście centów. — Umilkł na chwilę walcząc z zakłopotaniem, po czym podniósł ciemną głowę i dodał cicho: — I wie pan, znów będę musiał dać panu znaczki.
Pan Crocker nie powiedział na to ani słowa. Nie spojrzał na Grovera. Po swojemu zacisnął usta. Kołysząc się odszedł po szufelkę do słodyczy, wrócił, rozsunął ściankę szklanej gabloty, nabrał bloku na szufelkę, pokołysał się do wagi i zaczął ważyć ten blok. Grover patrzył, jak on zerka i zezuje, i zaciska wargi, patrzył, jak z szali bierze kawał bloku i przełamuje na dwie części. Po chwili staruch Crocker przełamał jedną z tych części jeszcze raz na dwie mniejsze. Odważał, zezował, ociągał się tak długo, że nazwanie skąpiradłem pani Crocker wydało się Gro- verowi cuchnącą niesprawiedliwością. Ale wreszcie ku
wielkiej uldze chłopca czynność ta się skończyła. Szale, jak gdyby nawet one mogły się bać, że jeszcze jedno dotknięcie starucha Crockera i staną się do niczego, zwisały, dygocząc niespokojnie, w idealnej równowadze.
Pan Crocker wziął odważony blok, cisnął go w papierową torebkę i kołysząc się wzdłuż lady z powrotem do Grovera, sucho zapytał:
— Gdzie są te znaczki?
Grover dał mu znaczki. Pan Crocker rozluźnił palce zaciśnięte jak szpony na torebce i położył ją na ladzie. Grover wziął torebkę, wrzucił ją do swojej płóciennej torby i nagle sobie przypomniał.
— Proszę pana — znów poczuł to poprzednie zakłopotanie podobne niemal do silnego bólu. — Ja panu dałem za dużo — powiedział. — Tych znaczków było za osiemnaście centów. Może pan... pan mi odda trzy.
Pan Crocker milczał. Był zajęty rozdzielaniem znaczków i rozkładaniem ich swoimi kościstymi rączkami na szklanym blacie lady. Kiedy już z tym skończył, zerknął na nie ostro, wysuwając chuderlawą szyję z kołnierzyka, i zaczął przebiegać po nich wzrokiem jak księgowy podliczający rzędy cyfr. Dopiero po jakimś czasie odezwał się cierpko:
— Nie lubię takich interesów. Jeżeli ma się chęć na słodycze, powinno się mieć i pieniądze. Ja to nie poczta. Następnym razem, jak się tu po coś przyjdzie, trzeba za to zapłacić pieniędzmi.
Gorąca złość napłynęła do krtani Grovera. Oliwkową twarz oblał mu rumieniec gniewu. Smoliste oczy pociemniały jeszcze bardziej i rozbłysły. Na usta wyrywało mu się pytanie:
— Więc dlaczego wziął pan ode mnie tamte znacz-
ki? Dlaczego dopiero teraz, kiedy zabrał mi pan już wszystkie, mówi pan, że pan ich nie chce?
Ale był chłopcem, chłopcem jedenastoletnim, spokojnym, łagodnym, poważnie myślącym chłopcem, i już się nauczył szanować starszych. Więc tylko stał tam i patrzył czarnymi jak smoła oczami. Staruch Crocker lekko sznurując usta, wymijając wzrokiem spojrzenie Grovera, wziął znaczki z lady w szczupłe wyprażone palce, odwrócił się i odikołysał z nimi do kasy.
Złożył znacżki po dwa centy i umieścił je w jednej zaokrąglonej przegródce, potem złożył znaczki jedno- centowe i umieścił je w przegródce sąsiedniej. Następnie zamknął szufladę i zaczął się kołysać do drugiego końca lady. Grover z twarzą już znów spokojną i poważną nie spuszczał z niego wzroku, ale pan Crocker nie patrzył na Grovera. Zupełnie tak, jakby chłopca w sklepiku nie było, wyciągnął parę arkuszy tektury i zaczął z nich robić pudełka.
Po chwili Grover zapytał:
— Proszę pana, czy mógłby mi pan oddać te trzy jednocentowe?
Pan Crocker nie odpowiedział. Sznurując wąskie wargi w dalszym ciągu szybko składał pudełka. Ale pani Crocker, która tyłem odwrócona do małżonka również je składała swoimi ptasimi rączkami, mruknęła cierpko:
— Hm... ja to bym mu nic nie oddała!
Dopiero wtedy pan Crocker spojrzał na Grovera.
— Na co czekasz? — zapytał.
— Pan mi odda, bardzo pana proszę, te trzy jednocentowe — powiedział Grover.
— Nic ci nie oddam — oświadczył pan Crocker.
Przerwał pracę i kołysząc się wzdłuż lady przeszedł
na front sklepiku.
y
— Wynoś się stąd już! I żebyś mi tu więcej nie przychodził z tymi swoimi znaczkami — powiedział pan Crocker.
— Ja to bym chciała wiedzieć, skąd on je bierze... To właśnie chciałabym wiedzieć — powiedziała pani Crocker.
Mówiąc to nie podniosła oczu. Z głową lekko przechyloną w stronę pana Crockera dalej składała pudełka kościstymi paluszkami.
— Wynoś się! — powiedział pan Crocker. — I żebym tu już żadnych znaczków nie widział... Skąd ty je masz? — zapytał.
— Właśnie o tym myślałam — przytaknęła pani Crocker. — Przez cały czas o tym myślałam.
— Od dwóch tygodni przychodzisz tu z tymi znaczkami — powiedział pan Crocker. — Coś mi się to nie podoba. Skąd ty masz te znaczki?
— O tym właśnie myślałam — powtórzyła pani Crocker.
Grover zbladł pod oliwkową cerą. Oczy jego straciły blask. Wyglądały teraz jak przygniecione, zmatowiałe kulki ze smoły.
—...
A-n-i-t-a