Wolfe Thomas - SPÓJRZ KU DOMOWI ANIELE - HISTORIA POGRZEBANEGO ŻYCIA.rtf

(3111 KB) Pobierz

Wolfe Thomas

SPÓJRZ KU DOMOWI ANIELE

HISTORIA POGRZEBANEGO ŻYCIA

 

 

...kamień, liść, nie odnalezione drzwi; o kamie­niu, o liściu, o drzwiach. I o wszystkich zapomnia­nych twarzach.

Nadzy i simotni przyszliśmy na wygnanie. W mroku lona matki nie-znaliśmy jej twarzy; Z więzienia jej dala weszliśmy w niewypowiedział- ność i niewyrażalność więzienia tej ziemi.

Kto z nas naprawdę znal własnego brata? Kto Z nas naprawdę zajrzał w serce ojca? Kto z nas nie pozostał na zawsze zamknięty w więzieniu? Kto Z nas nie jest na zawsze obcy i samotny?

O, marnotrawstwo straty, w upalnych labiryn­tach - zagubiony, pośród jasnych gwiazd, na tych wystygłych, martwych popiołach - zagubiony! Pa­miętający i niemi szukamy wielkiej zapomnianej mowy, szukamy zagubionego końca ścieżki wio­dącej do nieba, kamienia, liścia, drzwi. Gdzie? Kiedy?

O, zagubiony i przez wichry opłakiwany duchu, wróć!

Część pierwsza

 

Dziwaczne jest przeznaczenie, które pcha Anglika między Holendrów; ale przeznaczenie, które wiedzie z Epsom do Pensylwanii i stamtąd mię­dzy wzgórza otaczające Altamont, wzgórza górujące nad dumnym, koralo­wym krzykiem piejącego koguta i łagodnym, kamiennym uśmiechem anio­ła, ma w sobie coś z tajemniczego cudu przypadkowości, która obdarza poszarzały świat nową magią.

Każdy z nas jest sumą tego wszystkiego, czego sam nie liczył; odejmij­cie tę sumę, sprowadźcie nas znów do nagości i nocy, a zobaczycie rodzącą się na Krecie przed cziterema tysiącami lat - miłość, która skończyła się wczoraj w Teksasie.

Ziarno naszego zniszczenia kiełkuje na pustyni, zioło leczące naszą cho­robę rośnie obok głazu w górach, a życiu naszemu zagraża brudas z Geor­gii, ponieważ jakiś londyński rzezimieszek uniknął kiedyś szubienicy. Każda chwila jest owocem czterdziestu tysięcy lat. Dni, owe pożeracze minut, jak muchy bzykają w drodze do śmierci, a każda chwila jest oknem na wszystek czas.

Oto jest chwila:

W roku 1837 Anglik nazwiskiem Gilbert Gaunt (zmienił je później na Gant, co było zapewne ustępstwem na rzecz jankeskiej wymowy) przybył z Bristolu do Baltimore na statku żaglowym i kupił szynk, który bardzo prędko przepił, ponieważ gardło miał nienasycone. Powędrował na za­chód do Pensylwanii i w drodze zarabiał na niepewny chleb wystawiając koguty do walki przeciwko mistrzom .wiejskich podwórek; często, po nocy spędzonej w miasteczkowym areszcie, zostawiał martwego zapaśnika na polu walki i sam uciekał - bez cppta w kieszeni i nierzadko ze śladem ciężkiej farmerskiej pięści na zuchwałej twarzy. Zawsze jednak uciekał, a gdy w końcu przyszedł między Holendrów i były właśnie żniwa, bo­gactwo ich ziemi tak go zachwyciło, że został. W rok później ożenił się

z krzepką młodą wdową, właścicielką schludnego gospodarstwa, oczaro­wał ją. podobnie jak wszystkich innych Holendrów, swoim tonem podróż­nika i wspaniałą wymową, zwłaszcza gdy deklamował Hamleta wzorując się na wielkim Edmundzie Kean. Wszyscy twierdzili, że powinien był zostać aktorem.

Anglik płodził dzieci (córka i czterech synów), żył wygodnie i beztro­sko i bardzo cierpliwie dźwigał brzemię wymówek, których nie szczędziła mu żona o ostrym, choć sprawiedliwym języku. Czas płynął; jego błyszczą­ce, trochę wyłupiaste oczy zmętniały, utworzyły się pod nimi worki, wysoki Anglik zaczął pociągać nogami, jak podagryk. Gdy któregoś dnia rano żona weszła do sypialni, żeby szorstkimi słowami wygnać go z pościeli, zastała na łóżku nieboszczyka. Umarł na apopleksję; pozostawił pięcioro dzieci, obciążoną hipotekę i - w niezwykłych, ciemnych oczach, które otwarte i błyszczące wpatrywały się w jeden punkt — coś, co nie umarło. Namiętny i utajony głód podróży.

Pozostawimy teraz Anglika w spokoju i będziemy się odtąd zajmowali jego dziedzicem, któremu przekazał w spadku ów legat, jego drugim sy­nem, który miał na imię Oliwer. Długa byłaby opowieść o tym, jak Oliwer stał przy drodze obok farmy swojej matki i patrzał na szarych od kurzu buntowników maszerujących do Getitysburga, jak pociemniały mu zimne oczy, gdy usłyszał wielkie imię Wirginii, i jak w roku zakończenia wojny, mając lat zaledwie piętnaście, szedł ulicą Baltimore i zobaczył w małym warsztacie gładkie granitowe płyty śmierci, rzeźbione baranki i cherubiny, i anioła stojącego na zimnych rachitycznych nogach, z łagodnym i głupko­watym kamiennym uśmiechem na twarzy. Tak, byłaby to długa opowieść. Wiem jednak, że zimne oczy Oliwera pociemniały od utajonego i na­miętnego głodu, który tlił się w oczach nieboszczyka, a który jemu, Oliwe- rowi, kazał wyruszyć z Fenchurch Street i pójść dalej za Filadelfię. Gdy chłopiec patrzał na dużego anioła trzymającego w ręku rzeźbioną lilię, ogarnęło go zimne i bezimienne podniecenie. Zamknęły się długie palce jego dużej dłoni. Zrozumiał, że pragnie w życiu jednego: rzeźbić delikatnie dłutem. Chciał wyrzucić z siebie i zamknąć w kamieniu coś, co było w nim ciemne i niewypowiedziane. Chciał wyrzeźbić głowę anioła.

Oliwer wszedł do warsztatu i poprosił rosłego, brodatego mężczyznę, który trzymał drewniany młotek w ręku, o pracę. Został uczniem kamie­niarza. Przepracował w tym warsztacie, pośród kłębów kurzu, pięć lat. Został kamieniarzem. Gdy skończył termin, stał się mężczyzną.

Nigdy tego nie osiągnął. Nie nauczył się ciosać w kamieniu głowy

anioła. Gołąb, baranek, gładkie, marmurowe, złączone w uścisku dłonie śmierci i litery, ładne, ozdobne litery - ale nic anioła. I spośród wszyst­kich przetrwonionych, zmarnowanych lait, burzliwe lata w Baltimore, lata pracy i szaleńczych pijatyk, lata teatru Bootha i Salmniego (teatr ów. miał zgubny wpływ na kamieniarza, który zapamiętywał każdy ton szlachetnych tyrad i wędrował po ulicach mrucząc pod nosem i wymachując gwałtownie ogromnymi, rozgadanymi rękami), te lata są w naszym wygnaniu jak kroki ślepca, jak błądzenie po omacku, są obrazem naszego głodu, gdy szukamy wielkiego, zapomnianego języka, zagubionej ścieżki do nieba, kamienia, liścia, drzwi. Gdzie? Kiedy?

Nigdy tego nie osiągnął. Rozpoczął chwiejnym krokiem wędrówkę w poprzek kontynentu ku odbudowującym się południowym stanom - dziwaczna i szalona postać, wysoka na sześć stóp i cztery cale, o zimnych, niespokojnych oczach, wielkim kościstym nosie i grzmiących potokach wy­mowy gęsto przetykanej niedorzeczną i komiczną obelgą, sformułowaną na wzór klasycznego epitetu, którą wypowiadał poważnie, lecz z niepewnym, małym uśmieszkiem w kącikach cienkich, smutnych warg.

Otworzył warsztat w Sydney, małej stolicy jednego z środkowopołudnio- wych stanów, żył trzeźwo i pracowicie pod bacznym spojrzeniem ludzi roz­goryczonych klęską i wrogich, a w końcu, gdy zdobył już sobie dobre imię, poślubił wychudłą, suchotniczą pannę, o dziesięć lat starszą od niego, ale posiadającą ciepłe gniazdko i niezłomną wolę zdobycia męża. Po półtora roku był znów dzikim szaleńcem; gdy lekarze unieruchomili mu złamaną nogę w szynie, jego mały warsztat zbankrutował, a Cyntia, jego żona, któ­rej - jak twierdzili tubylcy - nie przedłużał bynajmniej życia - umarła którejś nocy w krwotoku.

A więc znowu wszystko stracone - Cyntia, warsztat, w trudzie zdobyte pochwały za trzeźwość, głowa anioła. Chodził o zmierzchu po ulicach wy­krzykując swoje pięciostopowe przekleństwo na rebeliantów, na ich niecne sposoby, na gnuśność tych ludzi; ale dręczony lękiem, poczuciem straty i skruchą kulił się pod pełnym wyrzutu spojrzeniem miasta, coraz pew­niejszy i w miarę jak traciło na wadze jego wychudłe ciało - że Cyntia jak bicz Boży mści się teraz na nim.

Skończył zaledwie trzydzieści lat, ale wyglądał starzej. Policzki miał pożółkłe i zapadnięte, kościsty, woskowy nos sterczał mu w twarzy po­dobny doi dzioba, a długie, brązowe wąsy żałobnie obwisły.

Długotrwałe napady obłąkanego pijaństwa podkopały mu zdrowie. Wy­chudł i kasłał. Samotny we wrogim mieście zaczął teraz myśleć o Cyn­

tii - i ogarnęło go przerażenie. Pomyślał, żc zaraził się suchotami i że musi umrzeć.

Nic znalazł ani ładu. ani miejsca w życiu, a gdy ujrzał otwierającą mu się pod nogami przepaść, samotny i znów zagubiony podjął swoją bez­celową wędrówkę w poprzek kontynentu. Zwrócił kroki na zachód, ku potężnej fortecy gór, mial bowiem nadzieję, że nie dotrze tam jego zła sława i że pośród wzgórz znajdzie samotność, nowe życie, zdrowie.

Oczy wychudłej zjawy znowu pociemniały, jak pociemniały kiedyś w jego młodości.

Cały dzień, pod szarym i wilgotnym październikowym niebem, Oliwer jechał na zachód przez ów rozległy stan. Gdy posępnym wzrokiem patrzał przez okno na bezkresne, dzikie i jałowe obszary ziemi, z rzadka tylko uprawionej na małych i jak by skazanych na zagładę farmach, które były zaledwie mikroskopijnymi łatkami wydrapanymi w pustynnej ziemi, po­czuł w sercu ołów. Pomyślał o zasobnych stodołach, o dojrzałych zbiorach złotego ziarna, o dostatku, porządku, schludnej zapobiegliwości mieszkań­ców. I myślał o tym, jak wyruszył w drogę, żeby znaleźć ład i miejsce dla siebie, pomyślał o wrzaskliwym chaosie swojego życia, o pustce i nicości lat, o obłędnym marnotrawstwie młodości.

Na Boga! i pomyślał. - Starzeję się! Ale dlaczego tutaj?

Przesunął mu się przed oczami szkaradny orszak widmowych lat. Zro­zumiał nagle, że jego życiem rządził szereg przypadków: obłąkany rebe­liant śpiewający o apokaliptycznym Armageddon, dźwięk trąbki wojsko­wej na drodze, stuk kopyt mułów ciągnącej drogą armii, głupi biały pysz­czek anioła w zakurzonym warsztacie, mijająca go dziwka zuchwale krę­cąca zadkiem. Porzucił dla tej jałowej ziemi ciepło i dostatek; gdy patrzał z okna na ugory, na martwy, rozległy stok Piedmontu, na podmokłe gli­niaste drogi, na obszarpanych ludzi rozdziawiających gęby na stacjach (chudy farmer pochylony niezdarnie nad lejcami, ospały Murzyn, szczerbaty wieśniak, ponura kobieta o ziemistej cerze, z umorusanym dzieckiem), dziwność przeznaczenia przeszyła go nagłym lękiem. Jak to się stało, że przyszedł tutaj - ze schludnej holenderskiej gospodarności lat dzieciństwa do tej zagubionej i ogromnej, jałowej krainy?

Pociąg jechał z łoskotem przez ziemię dymiącą oparami. Padał jedno­stajny deszcz. Do brudnego, obitego pluszem wagonu wszedł konduktor i rzucił szufelkę węgla na żar tlący się w dużym piecyku. Głośny, pusty

śmiech wstrząsnął gromadką wieśniaków rozwalonych na dwóch zsunię­tych ławkach. Ponad stukiem kół słychać było żałobny głos dzwonka. Potem był gnuśny, nie kończący się postój na stacji węzłowej, w miastecz­ku u podnóża gór. Pociąg znów ruszył i jechał przez rozległą falistą okolicę.

Zapadł mrok. Masywny łańcuch gór wyłonił się spomiędzy mgieł. Małe, przydymione światełka zapaliły się w szałasach na stokach. Pociąg pełznął po zawrotnie wysokich filarach drewnianych mostów przerzuconych nad posępnymi korytami wody. Wysoko w górze, nisko w dole, ustrojone pió­ropuszami dymu tkwiły maleńkie chaty uczepione brzegu rzeki, gardzieli parowu, zbocza góry. Pociąg wił się i piął pracowicie w górę przez ziemię pociętą czerwonymi bruzdami, na której leniwie pracowali ludzie. O zmro­ku Oliwer wysiadł na końcowej stacji, w małym miasteczku, zwanym Old Stockade. Wznosiła się przed nim ostatnia potężna ściana gór. Gdy wyszedł z ponurej małej stacyjki i spojrzał w mętne światło wiejskiego sklepiku, zdawało mu się, że jak wielki zwierz pełznie w krąg tych ogromy nych gór, żeby umrzeć.

Nazajutrz Oliwer pojechał dalej powozem. Celem jego podróży było Altamont, małe miasteczko dwadzieścia cztery mile w głąb za krawędzią pierwszej, zewnętrznej ściany skalnej. Gdy konie szły powoli stromą drogą, Oliwer poczuł się trochę raźniej. Był późny październik, dzień szarozłoty, pogodny i wietrzny. Górskie powietrze było ostre, roziskrzone; ściana gór piętrzyła się nad Oliwerem - bliska, potężna, czysta i naga. Drzewa strzelały w górę smukłe i mocne, prawie bezlistne. Na niebie goniły się pędzone wiatrem strzępy chmur; gruby kłąb mgły z wolna otulał sterczący zrąb skalny. Pod nim strumień górski pienił się w swym kamiennym łoży­sku i Oliwer widział maleńkie postacie ludzi układających drogę, która wijąc się wśród wzgórz miała dotrzeć kiedyś do Altamont. Później pokryte pianą konie osiągnęły krawędź przełęczy pośród majestatycznych, pod­niebnych szczytów, które gubiły się i zacierały w różowawej mgle; zaczęli zjeżdżać powoli w dół ku wyżynie, na której stało miasteczko Altamont.

Pośród natrętnej wieczności tych gór Oliwer znalazł otoczone krawędzią ich olbrzymich ścian, rozwleczone na stu pagórkach i zagłębieniach cztero- tysięczne miasteczko.

Była to ziemia nowa. Otucha wstąpiła mu w serce.

Osada ta powstała niedługo po zakończeniu wojny o niepodległość. Była wygodnym miejscem postoju dla poganiaczy bydła pędzących stada i dla farmerów w ich wędrówkach z Tennessee na wschód, do Południo­wej Karoliny. Przez kilka dziesiątków lat przed wojną domową w lecie zjeżdża! do Alramont wytworny świat z Charlestonu i plantacji upalnego Południa. W okresie, w którym zjawił się tu Oliwer, Altamont miało już pewną renomę nie tylko jako miejscowość letniskowa, lecz również jako uzdrowisko dla gruźlików. Kilku bogaczy z Północy wybudowało na wzgó­rzach domki myśliwskie, jeden zaś z nich nabył olbrzymie tereny w gó­rach i z pomocą sztabu importowanych architektów, murarzy i cieśli przy­stąpił do budowy największej rezydencji wiejskiej w Ameryce — ścianj z piaskowca, spadziste dachy kryte dachówką, sto osiemdziesiąt trzy po­koje. Miała to być kopia zamku w Blois. Powstał też obszerny nowy hotel, luksusowo urządzona drewniana stodoła, rozparta wygodnie na szczycie wzgórza górującego nad miasteczkiem.

Mk^le mieszkańcy byli nadal w ogromnej większości tubylcami, przybyły- §jp/tu z okolicznych gór i farm. Byli to szkocko-irlandzcy górale - szorstcy, prowincjonalni, inteligentni i pracowici.

Oliwer miał tysiąc dwieście dolarów, reszikę uratowaną z ruiny majątku Cyntii. W zimie wynajął małą szopę na jednym z rogów miejskiego placu, kupił trochę marmuru i otworzył warsztat. Ale początkowo pracy miał niewiele i po całych dniach rozmyślał o perspektywie rychłej śmierci. Pod­czas ciężkiej i samotnej zimy ten chudy i długi jak tyka Jankes, któremu zdawało się, że umiera, i który człapał po ulicach mamrocząc do siebie, stał się ulubionym tematem plotek. W pensjonacie, w którym mieszkał, wszyscy wiedzieli, że nocą chodzi po pokoju wielkimi krokami zwierzęcia zamkniętego w klatce i że przeciągły, cichy jęk, wydobywający się jak gdyby z samych trzewi, drży mu bezustannie na wąskich wargach. Ale z nikim o tym nie mówił.

Potem przyszła cudowna górska wiosna, zielono-złota; krótkotrwałe i gwałtowne wiatry, magia i zapach kwiatów, ciepłe powiewy balsamu. Wielka rana w piersi Oliwera zaczęła się goić. Znów rozlegał się jego głos, znów pojawiały się ogniste błyski dawnego krasomówstwa, cień dawnego zapału.

Gdy pewnego dnia w kwietniu, jak by z obudzonymi na nowo zmy­słami, stał przed warsztatem i obserwował ożywienie i ruch na Placu, usłyszał głos przechodzącego mężczyzny. I ten głos - monotonny, prze­

ciągły, pełen zadowolenia, wskrzesił nagle umarły obraz, który Oliwer nosił w sobie dwadzieścia lait.

9 Nadchodził Jakem to sobie wykalkulował, będzie tu ii czerwca 1886 roku!

Oliwer spojrzał i zobaczył zwalistą, imponującą postać proroka, którego ostatni raz widział, gdy znikał mu z oczu na zakurzonej drodze, prowa­dzącej do Gettysburga i Armageddon.

1 Kto to? - spytał przechodnia.

Mężczyzna obejrzał się i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

-              Bakchus Pentland — odparł. - Niezwykły typ. Pendandowie to jedna z najliczniejszych rodzin w naszych stronach.

Oliwer zwilżył językiem swój ogromny kciuk. Potem spytał uśmiechając się kwaśno:

-              To pora Armageddon jeszcze nie nadeszła?

-              Bakchus spodziewa się jej każdego dnia - powiedział mężczyzna.

’M

Oliwer poznał Elizę. Leżał któregoś popołudnia na kanapie w swonsP małym kantorku i przysłuchiwał się wesołym, brzękliwym hałasom na Placu. Krzepiący spokój zawisł nad jego dużym, wyciągniętym ciałem. Myślał o czarnej, tłustej ziemi, z której nagle wystrzeliwało młode światło kwiatów, o nasyconym bąbelkami chłodzie piwa, o śliwach sypiących kwia­tem. Nagle usłyszał szybki stuk obcasów kobiety idącej między bryłami marmuru i zerwał się z kanapy. Gdy weszła, wkładał starannie wyczysz­czoną marynarkę z gładkiego czarnego sukna.

-              Wie pan co? - powiedziała Eliza odymając wargi w udanym zgor­szeniu. - Żałuję, że nie jestem mężczyzną, bo może mogłabym się wtedy wylegiwać cały dzień na wygodnej, miękkiej kanapie.

-              Dzień dobry pani - odparł Oliwer składając jej zamaszysty ukłon. - Tak - powiedział, a mały, przebiegły uśmieszek wygiął mu kąciki warg - przyłapała mnie pani na koniecznym dla zdrowia odpoczynku. Na ogół rzadko kładę się w dzień, ale od roku kiepsko jest z moim zdrowiem i nie­wiele mam sił do pracy.

Milczał przez chwilę, twarz mu się wydłużyła w wyrazie beznadziejnego przygnębienia. - Ach, Boże! Naprawdę nie wiem, co ze mną będzie!

I Bzdura! - powiedziała Eliza energicznie i z pogardą. - Nic panu nie dolega. Jest pan dużym, silnym mężczyzną w kwiecie wieku. W połowic to są przywidzenia. Kiedy nam się zdaje, że jesteśmy chorzy, w większości

wypadków możemy podziękować za to naszej wyobraźni. Trzy lata temu, jak uczyłam w szkole w Hominy Township, zachorowałam na zapalenie płuc. Nikt nie przypuszczał, że się wyliżę, a jednak przetrzymałam. Pa­miętam doskonale, jak któregoś dnia siedziałam w fotelu... byłam, jak się to mówi. rekonwalescentką. Ten dzień pamiętam tak dobrze, bo badał mnie stary doktor Fletcher, a jak wychodził, zobaczyłam, że potrząsa gło­wą i mówi coś do mojej kuzynki Salły. „A to co znowu, Eliza? — zawołała Sally, jak tylko wyszedł - Doktor powiedział, że przy kaszlu spluwasz krwią! Na pewno masz suchoty!” „Bzdura!” - powiedziałam. Pamiętam, że się śmiałam, aż mnie boki rozbolały, bo chciałam obrócić to wszystko w żart. Mówiłam sobie, że się nie poddam, że im jeszcze wszystkim po­każę! „W tym nie ma ani słowa prawdy” (powiedziałam). - Skinęła do niego energicznie głową i odęła wargi. - „A zresztą, Sally I powiedzia­łam - wszystkich nas to kiedyś czeka i nie warto martwić się na zapas. To może przyjść jutro albo może przyjść później, ale w końcu wszystkich yiąs to czeka.”

H Ach, Boże! - westchnął Oliwer. - Trafiła pani w sedno. Święte Słowa.

Boże miłosierny, pomyślał uśmiechając się w duchu uśmiechem pełnym udręki, czy to jeszcze długo potrwa? Ale ładniutka, nie ma co. Patrzył z uznaniem na jej zręczną, prostą jak trzcina postać, na mlecznobiałą skórę, na czarnobrązowe oczy o zdziwionym, dziecinnym spojrzeniu, na czarne włosy ściągnięte gładko do tyłu i odsłaniające wysokie, białe czoło. Miała zabawny zwyczaj: zanim coś powiedziała, zastanawiała się chwilę, ody- mając przy tym wargi; nie lubiła pośpiechu i zanim doszła do celu, za­puszczała się kolejno we wszystkie zaułki pamięci smakując w egocentrycz­nym zachwycie wspaniały przepych tego wszystkiego, co kiedykolwiek powiedziała, zrobiła, odczuła, przemyślała, widziała.

Potem, gdy wciąż na nią patrzył, urwała raptownie, przytknęła do brody rękę w schludnej rękawiczce i zamyśliła się odymając wargi.

-              No cóż - powiedziała po chwili - jeżeli pan wraca do zdrowia i dużo czasu spędza na kanapie, powinien pan zająć czymś myśli. — Otworzyła skórzaną teczkę i wyjęła z niej bilet wizytowy i dwie grube książki. - Nazywam się - oznajmiła surowo, z emfazą — Eliza Pentland i jestem przedstawicielką firmy wydawniczej Larkina.

Wypowiedziała te słowa dumnie, z pełnym godności upodobaniem. Boże miłosierny! 1 pomyślał Oliwer. - Agentka od książekl

-              Ofiarowujemy naszym klientom - ciągnęła Eliza otwierając ogrom­

ną książkę z wymyślnym rysunkiem na żółtej okładce, przedstawiającym włócznie, chorągwie i laurowe wieńce - zbiór wierszy zatytułowany „Perły poezji do czytania w długie wieczory przy kominku” oraz „Domowego lekarza wraz ze spisem leków”. Lekarska encyklopedia Larkina daje wska­zówki, jak leczyć ponad pięćset chorób i jak im zapobiegać.

-              Hm — mruknął Gant uśmiechając się lekko i zwilżając kciuk języ­kiem — chyba znajdę pomiędzy nimi tę chorobę, która mnie gnębi.

-              Och, | pewnością - powiedziała Eliza kiwając energicznie głową. - Jak się to mówi, poezję mógłby pan czytać dla ducha, a książkę Larkina dla ciała.

-              Lubię poezje 1 powiedział Gant odwracając kartki i zatrzymując się z zaciekawieniem przy części zatytułowanej „Pieśni szabli i ostrogi”. - W dzieciństwie godzinami deklamowałem te wiersze.

Kupił obie książki. Eliza schowała do teczki egzemplarze okazowe i wyprostowawszy plecy rozejrzała się bystro i ciekawie po wnętrzu małego i zakurzonego warsztatu.

-              Ma pan robotę? — spytała.

-              Bardzo mało - odparł Oliwer żałośnie. - Zaledwie tyle, żeby związać koniec z końcem. Jestem obcy w obcych stronach.

1              Bzdura! - powiedziała Eliza wesoło. 1 Powinien pan bywać więcej między ludźmi. Dobrze by było, żeby się pan czymś zajął i przestał my­śleć o sobie. Na pńna miejscu skoczyłabym od razu na głęboką wodę i zainteresowała się rozbudową Altamont. Mamy tu wszystko, co jest potrzebne do rozwoju dużego miasta - klimat, krajobraz, bogactwa natu­ralne i naprawdę powinniśmy połączyć nasze wysiłki. Gdybym miała kilka tysięcy dolarów, wiedziałabym, jak je wydać... - mrugnęła do niego wesoło i mówiła ilustrując słowa osobliwie męskim gestem ręki, palec wskazujący miała wyciągnięty, dłoń lekko zaciśniętą w pięść. - Widzi pan ten kąt placu... ten, na którym stoi pana warsztat? Jego wartość po­dwoi się w ciągu kilku lat. Zobaczy pan! - Wyciągnęła rękę przed siebie szerokim, męskim gestem. - Pewnego pięknego dnia przeprowadzą tędy ulicę. A wtedy... - odęła usta i zamyśliła się - wtedy ten grunt będzie wart majątek.

Mówiła dalej o nieruchomościach z dziwaczną, jak by tęskną zachłan­nością. Mogło się zdawać, że miasto jest dla niej ogromnym planem rzuco­nym na kalkę; głowę miała nabitą cyframi i szacunkami - do kogo należy która działka, co kto sprzedał, za ile, jaka jest rzeczywista wartość ziemi, przypuszczalna wartość pdi Rozbudowie, ile wynoszą długi hipoteczne i tak

dalej. Gdy skończyła, Oliwcr powiedział z emfazą i szczerym wstrętem, myśląc o Sydney:

-              Mam nadzieję, żc do końca życia nie będę posiadał niczego na wła­sność - chyba tylko dom mieszkalny. Same kłopoty i troski, a w końcu poborca podatkowy i tak wszystko zabiera.

Eliza spojrzała na niego ze zdumieniem, jak gdyby powiedział straszli­wą herezję.

              Nie, naprawdę! Tak nie wolno mówićI - zawołała. - Chce pan chyba odłożyć coś na gorsze dni?

-              Przeżywam teraz moje gorsze dni - odparł Oliwer ponurym gło­sem. - Wystarczy mi osiem stóp ziemi na cmentarzu, nie chcę innych nieruchomości.

Mówiąc tonem trochę pogodniejszym odprowadził ją do drzwi i patrzał, gdy szła przez plac, na krawężnikach jezdni przytrzymując suknię deli­katnym gestem prawdziwej d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin