Cheever John - MIASTO POGRZEBANYCH NADZIEI - OPOWIADANIA.rtf

(1006 KB) Pobierz

Cheever John

MIASTO POGRZEBANYCH NADZIEI

 

Włamywacz z Shady Hill

Nazywam się Johnny Hake. Mam trzydzieści sześć lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, ważę bez ubrania sześćdziesiąt pięć kilo d, jeśli można to tak określić, prowadzę w tej chwili sam z sobą szczerą rozmowę, bez obsłonek i świadków. Zostałem poczęty w hotelu St. Regis, urodziłem się w Szpitalu Prezbiteriańskim, dziecięce lata spędziłem na Sutton Place, ochrzczono mnie i 'bierzmowano w kościele Sw. Bartłomieja, nale­żałem do nowojorskich drużyn harcerskich, grałem w Parku Centralnym w piłkę nożną i baseball, nau­czyłem się podciągać na rękach na framugach drzwi

i              poznałem moją żonę (Krystynę Lewis) na jednej z wielkich kotylionowych zabaw, urządzanych trady­cyjnie w „Waldorf Astorii”. Przez cztery lata służyłem w marynarce, a obecnie mam czworo dzieci i mieszka­my niedaleko Nowego Jorku, w podmiejskiej miejsco­wości Shady Hill. Mamy ładny domek z ogródkiem, a w nim specjalny kącik, gdzie pieczemy mięso na świeżym powietrzu. Siedząc tam z dziećmi i zerkając za dekolt Krystyny, gdy, pochylona nisko, soli mięso, albo po prostu patrząc na wygwieżdżone niebo, do­świadczam emocji równie silnych jak wówczas, gdy musiałem dokonywać o wiele trudniejszych i bardziej

ryzykownych przedsięwzięć. I przypuszczam, że wła­śnie to nazywa się potocznie bólem i słodyczą życia.

Natychmiast po wojnie zacząłem pracować u pro­ducenta opakowań z folii i myślałem, że będę w ten sposób zarabiał na życie. Firma była patriarchalna; toj znaczy nasz stary najpierw kierował nowego pracow4 nika do jednego zajęcia, potem według własnego widzi­misię przenosił go gdzie indziej, mieszał się do wszyst­kiego, oo się działo w obu zakładach — w Nashville i w rozwijającej się fabryce w Jersey — iw ogóle zachowywał się tak, jak gdyby obie fabryki były two­rem jego sennych marzeń. Trzymałem się od niego z daleka i schodziłem mu z oczu, jak tylko mogłem, w jego obecności zaś zachowywałem się tak, jak gdy­by to on sam własnymi rękami ulepił mnie z gliny i tchnął we mnie życie. Był despotą z gatunku tych, którym potrzebny jest parawan, i tę funkcję spełniał u niego Gil Bucknam. Był prawą ręką starego, jego parawanem i pośrednikiem w zatargach, postępując przy tym w sposób ludzki, czego nigdy nie robił stary. Zaczął jednak nie przychodzić do pracy, najpierw opu­szczał po jednym albo po dwa dni, potem po dwa ty­godnie, a w końcu doszło do tego, że nie pokazywał się jeszcze dłużej. Po powrocie skarżył się na żołądek albo ból oczu, choć każdy dobrze wiedział, że musiał się solidnie zaprawić. Nie było to znów takie dziwne, zważywszy, że pioie na umór z klientami należało do jego zasadniczych obowiązków w firmie. Stary znosił to przez rok, ale potem zjawił się pewnego ranka 1 w moim pokoju i kazał mi pójść do Bucknama do do-J mu i powiedzieć mu, że został zwolniony.

Było to takie samo ordynarne tchórzostwo jak na przykład wysłanie gońca, żeby wylał prezesa zarządu spółki. Bucknam był moim zwierzchnikiem, pracował | w naszym biurze o dobrych kilka lat dłużej i ilekroć

zapraszał mnie na wódkę, uważałem to za pewien za­szczyt. Ale takie właśnie były metody starego, a ja wiedziałem, że muszę go słuchać. Poszedłem do Buck- nama do domu, ale zastałem tylko żonę, która powie­działa mi, że będę mógł się z nim zobaczyć dopiero po południu. Zjadłem samotnie lunch, powałęsałem się po okolicy i wreszcie około trzeciej wyruszyłem pie­szo z śródmieśoia, gdzie mieściło się nasze biuro, do Bucknama, aż na siedemdziesiątą którąś ulicę. Była wczesna jesień (rozgrywane były właśnie doroczne mi­strzostwa w baseballu) i nad miasto nadciągała burza. Wchodząc do domu Bucknamów usłyszałem huk ni­czym z potężnych dział i poczułem zapach deszczu. Do mieszkania wpuściła mnie pani Bucknam; na twarzy jej wyraźnie rysowały się ślady wszystkich trosk i zma­rtwień przeżytych w ostatnim roku, pośpiesznie przy­kryte grubą warstwą pudru. Nigdy w życiu nie wi­działem takich zagasłych oczu. Ubrana była w niemod­ną letnią wizytową suknię w wielkie kwiaty. (Wiedzia­łem, że mają troje dzieci w wieku szkolnym, szkuner, który obsługiwał płatny pomocnik, | jeszcze mnóstwo innych wydatków.) Gil leżał w łóżku, więc pani Buck­nam wprowadziła mnie do sypialni. Burza miała się rozpętać lada chwila i wszystko tonęło w łagodnym półmroku, tak dalece przypominającym świt, iż wyda­wało się, że moje złowróżbne odwiedziny są tylko ja­kimś nierealnym snem.

Gil był w bardzo dobrym humorze, przyjął mnie uj­mująco uprzejmie i zapewnił, że sprawiłem mu wielką przyjemność moimi odwiedzinami. Będąc na Bermu­dach kupił dla moich dzieci mnóstwo prezentów i za­pomniał je potem odesłać do mnie do domu.

              Czy nie zechciałabyś ich poszukać i przynieść tu­taj, kochanie? — zwróoił się do żony. — Pamiętasz, gdzieśmy je odłożyli?

Wróciła po chwili niosąc pięć czy sześć dużych, ko­sztownie wyglądających paczek i spiętrzyła mi je wszystkie na kolanach.

Na ogół myślę o moich dzieciach z dużą przyjemno- śoią i bardzo lubię przynosić im prezenty. Byłem ocza­rowany. Oczywiście był to podstęp — zapewne z jej inicjatywy — jeden z wielu, jakie musiała wymyślać w ciągu ostatniego roku, żeby zapobiec katastrofie. (Wi­dać było, że opakowania nie są świeże, a gdy wróoiw- szy do domu znalazłem w paczkach kilka starych ka­szmirowych swetrów, zostawionych przez córkę Gila przy wyjeździe do szkoły, oraz szkocką czapeczkę z przepoeoną wkładką, poczułem do nich jeszcze więk­szą sympatię rozumiejąc, w jak ciężkiej są sytuacji.) Siedziałem ze stosem prezentów dla moich dzieci na kolanach, i przepełniony współczuciem dla Gila nie mogłem oczywiście powiedzieć mu, po co tu przyszed­łem. Przez chwilę rozmawialiśmy o jesiennych roz­grywkach w baseballu i o różnych drobnych wyda­rzeniach biurowych, a kiedy zerwał się wiatr i zaczęło padać, pomogłem pani Bucknam pozamykać okna. Po­tem, wcześniej ndż zwykle, wsiadłem do pociągu i mi­mo burzy pojechałem do domu. W pięć dni później Gil Bucknam, wyrzekłszy się alkoholu, znów zasiadł w biu­rze jako prawa ręka starego i wtedy okazało się, że byłem jednym z pierwszych, do którego skóry się do­brał. Doszedłem do przekonania, że gdyby przyszło mi być tancerzem w rosyjskim balecie, wytwarzać’1? sztuczną biżuterię, malować tańczące pary na szufla­dach biurek albo widoczki na muszlach, mieszkając w dodatku w jakiejś bardzo zapadłej dziurze, nie mógł­bym chyba spotkać dziwaczniejszego skupiska męż­czyzn i kobiet niż w moim obecnym miejscu pracy. Po-'i stanowiłem więc spróbować sił na własny rachunek.

Matka nauczyła mnie nié mówić o pieniądzach, kie­dy się ich ma pełen worek, a ponieważ z kolei ja nie­chętnie mówię o nich, gdy mi ich brakuje, nie bardzo potrafię opisać tego, co się działo w ciągu następnych sześciu miesięcy. Wynająłem lokal biurowy — maleń­ką klitkę, w której nie 'było nic poza biurkiem i tele­fonem — i rozesłałem listy, ale rzadko na nie otrzy­mywałem odpowiedź, a teflefon równie dobrze można było wyłączyć; kiedy zaś nadeszła chwila, że trzeba było pożyczyć pieniędzy, nie miałem dokąd się zwró­cić. Matka moja nie znosiła Krystyny, zresztą nie rą- dzę, żeby mogła mieć dużo pieniędzy, bo gdy kupowa­ła mi płaszcz albo kanapkę | serem, kiedy byłem je­szcze dzieckiem, zaznaczała zawsze, że robi to z usz­czerbkiem dla swego kapitału. Miałem wielu przyjaciół, ale gdyby od tego zależało moje życie, nie mógłbym zaprosić faceta do baru na kieliszek i tam naciągnąć go na pożyczkę pięciuset dolarów — a potrzeba mi było znacznie więcej. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie przedstawiłem żonie nawet w przybliże­niu obrazu naszej prawdziwej sytuacji.

Rozmyślałem o tym któregoś wieczoru w domu, gdy przebieraliśmy się przed proszonym obiadem u War- burtonów, którzy mieszkali o kilka domów dalej, na tej samej ulicy. Krystyna siedziała przed toaletką i wkła­dała kolczyki. Jest ładną kobietą, w pełnym rozkwicie urody, a jej ignorancja spraw finansowych jest wręcz bezgraniczna. Ma ładną linię szyi; cienki materiał su­kni połyskiwał na jej piersiach, kiedy unosiły się przy oddechu, i widząc jej zadowolenie z siebie i przyje­mność, z jaką patrzyła na własne odbicie w lustrze, po prostu nie mogłem powiedzieć jej: „Słuchaj, jeste­śmy bankrutami!” Była mi wielką osłodą w życiu i wi­dok jej zawsze wyzwalał we mnie ukryte źródła ja­kiejś czystej energii, pod wpływem której pokój i obra­

zy na ścianach, a nawet księżyc za oknem, nabierały żywszych barw i stawały się weselsze. Złe nowiny do-i prowadzą ją do łez, zniszczą makijaż, zepsują obiad u Warburtonów, a na 'koniec sprawią, że położy się- spać w gościnnym pokoju. Jej uroda i władza, jaką; miała nad mymi zmysłami, zawierały w sobie tyle sa­mo prawdy, ile jej było w prostym fakcie, że na na­szym koncie bankowym zabrakło pokrycia.

Warburtonowie są bardzo bogaci, ale nie prowadzą otwartego domu i chyba wcale im nie zależy na życiu towarzyskim. Ona zaczyna się już starzeć, a on należy! do typu mężczyzn, którzy na pewno nie byli łubiani. w szkole przez kolegów. Ma ochrypły głos, niezdrową? cerę i namiętnie lubi sprośne kawały. Warburtonowie wydają oiągle mnóstwo pieniędzy i to jest tematem rozmów, jakie się u nich prowadzi. Podłoga w ich fron-. towym holu ułożona jest z czarno-białego marmuru i pochodzi z dawnego hotelu Ritza. Ich cabanas na Sea Islands zostały wyposażone we wszelkie instalacje, po-, lecieli na dziesięciodniowy urlop zimowy do Davos,9 kupili sobie parę wierzchowców i dobudowali do.domu nowe skrzydło. Spóźniliśmy się trochę tego wieczoru, Meservowie i Chesneyowie przyszli przed nami, ale Karol Warburton jeszcze nie wrócił z biura i Sheila niepokoiła się, co mu się mogło stać.

              Karol musi przejść przez okropną dzielnicę idąc na stację — mówiła. — Często ma przy sobie większe sumy pieniędzy, po kilka tysięcy dolarów, i tak się zawsze o niego boję, że go mogą zamordować... Jj Właśnie na to wszedł Karol, opowiedział całemu to­warzystwu nieprzyzwoitą anegdotkę i przeszliśmy do jadalni. Przyjęcie należało do tych, przed którymi za­proszeni goście kąpią się i wkładają najlepsze ubranie, a stara rezydentka-kucharka już od świtu zasiada do obierania grzybów lub wydłubuje mięso z szyjek ra­

kowych. Pragnąłem się dobrze zabawić. Szczerze tego pragnąłem, ale niestety moje chęci nie były w stanie oderwać mnie tego wieczoru od rzeczywistości. Czu­łem się jak na jednym z straszliwych przyjęć urodzi­nowych, na które w dzieciństwie zabierała mnie matka, używając w tym celu wszelkich możliwych gróźb i obietnic. Tym razem wszystko skończyło się o pół do dwunastej i zaraz potem wróciliśmy do domu. Przez chwilę zatrzymałem się jeszcze w ogrodzie, kończąc cygaro, które wyniosłem od Warburtonów. Był czwar­tek wieczór i sprawa moich czeków wystawionych bez pokrycia miała wypłynąć dopiero we wtorek, ale i tak musiałem ooś w tej kwestii zadziałać, i to możliwie szybko. Kiedy wszedłem na górę, Krystyna już spała, zrobiłem więc to samo, ate obudziłem się około trzeciej.

Śniło mi się, że owijam chleb w różnokolorowe folie FILMEX. Widziałem we śnie wielkie na całą stronę ogłoszenie w jakimś amerykańskim magazynie: NIECH TWOJE PUDŁO Z PIECZYWEM BĘDZIE WESOŁE I KOLOROWE! Na całej stronie piętrzyły się bochenki chleba o barwie najrozmaitszych klejnotów: chleb turkusowy, chleb rubinowy i chleb szmaragdowy. Po­mysł ten wydał mi się we śnie zupełnie udany. Popra­wił mi humor i obudzenie się w ciemnej sypialni było niewątpliwie przykrym szokiem. Przygnębiony, zaczą­łem rozmyślać o wszystkich niepowodzeniach w moim życiu i przypomniałem sobie moją starą matkę, mie­szkającą samotnie w hotelu w Cleveland. Widziałem ją, jak się ubiera, aby zejść na obiad do hotelowej ja­dalni. Szczerze wzruszony, wyobrażałem sobie, jaka musi czuć się nieszczęśliwa i samotna w otoczeniu ob­cych ludzi. Gdy odwróciła głowę, dostrzegłem, że pozo­stało jej jeszcze kilka siekaczy w dziąsłach.

Posłała mnie na wyższą uczelnię, urządzała mi wa­kacje w rozmaitych pięknych miejscowościach i roz-

pałała we mnie ambicje, które pozostały mi jeszcze do dzisiaj, ale uparcie sprzeciwiała się memu małżeństwu z Krystyną i od tego czasu nasze stosunki stały się naprężone. Wiele razy zapraszałem ją, żeby zamieszka­ła z nami, ale zawsze mi odmawiała z widoczną urazą. Posyłam jej kwiaty i prezenty i piszę do niej co ty­dzień, ale te uprzejmości zdają się tylko umacniać ją w przekonaniu, że moje małżeństwo stało się klęską dla niej i dfla mnie. Potem przypomniały mi się szelki przy jej fartuchu, kiedy bowiem byłem jeszcze bardzo mały, wyobrażałem sobie, że są one przerzucone przez dwa oceany: Atlantycki i Pacyfik. Zdawały się krzyżo­wać z sobą niby linie kondensu na firmamencie nie-.: bios. Myślałem o niej teraz bez buntu i niepokoju — tylko z odrobiną smutku, że wszystkie nasze wysiłki nagradzane są tak niewielu pogodnymi chwilami i że nie możemy wypić razem filiżanki herbaty bez poru­szania nagromadzonych w nas pokładów goryczy. Ma­rzyłem, aby jakoś to naprawić i odbudować stosunki z matką na fundamencie prostszych i bardziej ludz­kich uczuć, dzięki czemu koszty mojego wychowania nie byłyby tak przesadnie obliczane w chorobliwym rozgoryczeniu. Chciałem zacząć wszystko jeszcze raz od samego początku, w jakiejś duchowej Arkadii, gdzie oboje zachowywaliśmy się inaczej, zachowywalibyś­my się inaczej, abym ja dzisiaj, o trzeciej rano, mógł myśleć o niej bez poczucia winy i aby jej zaoszczędzo-- ne zostały samotność i opuszczenie w starości.

Przysunąłem się trochę bliżej Krystyny i znalazłszy się w zasięgu jej ciepła, poczułem się nagle zadowo­lony z wszystkiego i życzliwy całemu światu, ale ona odsunęła się ode mnie przez sen. Potem zakaszlałem. Najpierw raz, potem drugi, aż w końcu zacząłem ka­szleć głośno i nie mogąc się opanować, wstałem z łóż­ka i przeszedłem do łazienki. Nie zapalając światła

wypiłem szklankę wody. Postałem tam chwilę, patrząc przez okno na ogród. Wiał lekki wiatr, zmieniając co chwila kierunek. Szumiał w drzewach jak wietrzyk poranny — liście szeleściły niby w ulewnym desz­czu — i przyjemnie chłodził mi twarz. Na umywalce leżała napoczęta paczka papierosów. Wydobyłem jedne­go i zapaliłem, aby przywołać sen. Ale kiedy zacią­gnąłem się dymem, zapiekło mnie w piersiach i nagle wyobraziłem sobie, że na pewno umieram na raka płuc.

Miewałem już różnego rodzaju napady melancholii — tęskniłem do krajów, których nigdy nie widziałem, i marzyłem, żeby stać się kimś, kim oczywiście nigdy być nie mogłem — ale wszystkie te uczucia były ni­czym w porównaniu z dzisiejszym uczuciem, że ko­nam. Wyrzuciłem papierosa do muszli (syknął!) i wy­prostowałem się, ale ból w piersiach jeszcze się zao­strzył i byłem przekonany, że zaczął się już rozpad. Wiedziałem, że mam przyjaoiół, którzy będą mnie do­brze wspominali, a Krystyna i dzieci zachowają mnie w żywej, serdecznej pamięci. Ale potem znów pomy­ślałem o pieniądzach, o Warburtonach oraz o moich czekach bez pokrycia zbliżających się coraz bardziej do banku i wydało mi się, że pieniądze są w życiu ważniejsze od miłości. Zdarzało mi się nieraz pragnąć jakiejś kobiety — mówiąc ściśle, wariowałem za niektó­rymi — ale teraz wydawało mi się, że żadnej z nich nie pragnąłem tak jak dzisiaj pieniędzy. Przeszedłem do szafy w sypialni, włożyłem granatowe tenisówki, wciągnąłem spodnie i ciemny pulower. Potem zeszedłem na dół, na ganek. Księżyc już się schował, na niebie świeciły tylko nieliczne gwiazdy, ale nad drzewami i żywopłotami unosiło się w powietrzu jakieś niewy­raźne, zamglone światło. Okrążyłem z dala ogród Tren- holmów, a potem, stąpając ostrożnie po trawniku, zbli­żyłem się do domu Warburtonów. Stojąc pod otwartym

oknem nasłuchiwałem przez chwilę odgłosów domo­wych, ale wewnątrz panowała zupełna cisza i słychać było tylko tykanie zegara. Wszedłem na ganek, uchy­liłem wejściowe drzwi i ruszyłem przez hol po dawnej posadzce Ritza. W niewyraźnym świetle sączącym śię przez okno dom podobny był do wielkiej muszli, za­zdrośnie kryjącej swe wnętrze.

Usłyszałem ciche pobrzękiwanie psiego numerka i stary spaniel Sheili przybiegł do mnie kłusem przez hol. Podrapałem go za uszami, a on oddalił się w cie­mność, w stronę swego niewidocznego legowiska, stęk- nął i zasnął znowu. Znałem rozkład domu Warburto-' nów równie dobrze jak swego. Na schodach leżał chodnik, ale zanim zacząłem wchodzić, postawiłem nogę na pierwszym stopniu, żeby się przekonać, czyj nie skrzypią. Potem ruszyłem na górę. Drzwi do wszy- I stkich sypialni były otwarte, a z pokoju Karola i Sheifli, gdzie podczas wielkich przyjęć zostawiałem zazwyczaj płaszcz, dochodził mnie głęboki oddech śpią- I cych. Przez chwilę zatrzymałem się w progu, żeby sprawdzić, czy dobrze idę. W panującym mroku udało mi się rozróżnić łóżko oraz spodnie i marynarkę wiszą- I ce na poręczy krzesła. Szybko i zdecydowanie wsze­dłem do środka, chwyciłem z wewnętrznej kieszeni I marynarki nabity portfel i zawróciłem do holu. W stra- I szliwym napięciu nerwów musiałem chyba poruszyć I się niezręcznie, bo Sheila się obudziła. Usłyszałem, jak zapytała:

              Czy słyszałeś ten hałas, kochanie?

              Tto ttylko wiatr — sennie wymamrotał Karol i wszystko umilkło. Wróciłem do holu — byłem bez­pieczny — i groziło mi już tylko własne sumienie. Nagle załamałem się całkowicie. Usta wyschły mi na wiór, krew odpłynęła z serca i nogi uginały się pode mną. Je­dynie trzymając się ściany mogłem posuwać się naprzód.

Uszedłem ze schodów uczepiony kurczowo poręczy i chwiejąc się na nogach opuściłem dom Warburtonów.

Kiedy znalazłem się wreszcie we własnej kuchni, nie zapalając światła wypiłem duszkiem ze cztery szklan­ki wody. Stałem przy zlewie chyba dobre pół godziny, zanim zdecydowałem się zajrzeć do portfelu. Zeszedłem do piwnicy i zamknąwszy za sobą starannie drzwi za­paliłem światło. W portfelu było trochę ponad dzie­więćset dolarów. Zgasiłem światło i wróciłem na górę do ciemnej kuchni. Och, nigdy sobie nie wyobrażałem, że człowiek może czuć się tak podle i że sumienie po­trafi otworzyć tyle komórek w mózgu i wypełnić je wszystkie wyrzutami sumienia! Gdzie grzmiące wodo­spady, nad którymi unosił się zapach wilgotnej skóry, i polanki w lesie, pachnące mocno po ulewnym desz­czu? Albo łagodne letnie powiewy o świcie, ciepłe i wonne jak trawiasty oddech holsztyńskich krów — można było dostać od tego zawrotu głowy. Wszystkie strumienie pełne były wtenczas (tak mi się dzisiaj wydawało, gdy stałem w ciemnej kuchni) pstrągów i zatopionych skarbów. Rozpłakałem się.

Jak już wspomniałem, Shady HM jest podmiejską miejscowością, chętnie krytykowaną przez licznych urbanistów, awanturników i lirycznych poetów, ale dla kogoś pracującego w mieście i mającego małe dzieci trudno wyobrazić sobie coś dogodniejszego. Moi sąsie- dzi są bogaci, to prawda, ale w danym przypadku ich bogactwo oznacza dużą ilość wolnego czasu i naprawdę potrafią go mądrze wykorzystywać. Podróżują po ca­łym świecie, słuchają dobrej muzyki, a gdy na lotni­sku mają dokonać wyboru wśród różnych tanich wy­dawnictw, Wybierają Tucydydesa, a czasem św. To­masza z Akwinu. Namawiani do budowania schronów

przeciwbombowych, sadzą drzewa i róże, a ogrody przy ich domach są różnobarwne i pięknie utrzymane. Gdy­bym następnego ranka, patrząc przez okno mojej ła­zienki, ujrzał przed sobą cuchnące zwaliska jakiegoś wielkiego miasta, może wstrząs, którego doznałem przypomniawszy sobie mój postępek, nie byłby taki gwałtowny, ale tutaj moralne dno mojego świata zapa­dło się, nie umniejszając w niczym blasku choćby jed­nego słonecznego promienia. Ubrałem się ukradkiem — któreż dziecko ciemności pragnęłoby usłyszeć we­sołe głosy swojej rodziny? — i złapałem wczesny po­ciąg do miasta. Mój wyczyszczony gabardynowy gar­nitur miał wzbudzać zaufanie do mnie, a w rzeczywi­stości byłem nędznikiem, którego kroki mylnie poczyj tano za szelest wiatru. Zajrzałem do gazety. W Bronx zrabowano trzydzieści tysięcy dolarów przeznaczonych na wypłatę pensji. W White Plains pewna dostojna dama, wróciwszy z przyjęcia do domu, przekonała się, że w czasie jej nieobecności obrabowano ją z wszyst­kich futer i klejnotów. Ze składu w Brooklynie skra­dziono lekarstwa za sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Myśl, że w gruncie rzeczy dopuściłem się bardzo po­spolitego czynu, przyniosła mi pewną ulgę. Bardzo jednak niewielką i na krótką metę. Po chwili ponow­nie uprzytomniłem sobie, że jestem pospolitym złodzie­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin