Szukając gdzie indziej.rtf

(1947 KB) Pobierz
Szukajケc gdzie indziej

                                            Stanisława  Fleszarowa Muskat

 

                                                      Szukając gdzie indziej

             

               

                                                                  I

 

              Stare domy, jak starzy ludzie, lubią szeptać do siebie. Daniel słuchał przez całą noc tych wynurzeń trzeszczących schodów, wzdychających okien, pieców, które nawiedzał wiatr. Nie mógł spać i wmawiał w siebie, że czyta, choć trzymał tylko przed sobą oprawny w szare płótno tom Plutarcha. Zasypiał dotąd znakomicie po przeczytaniu kilku kartek „Żywotów sławnych mężów", jakby z własnych niepokojów leczyły go niespokojne dzieje tamtych odległych ludzi, nadmiernie uczestniczących w życiu i tak mało ratujących z jego bogactwa. Tej nocy jednak zawiódł go nawet Aleksander Wielki. Położył więc wreszcie gruby tom na nocnym stoliku obok listu, który czytał już dwa razy i miał ochotę przeczytać go jeszcze raz, aby wyzbyć się wreszcie zdumienia.

              Nie dotknął jednak koperty, cofnął rękę, gdy palce zbliżyły się do niej, i leżał z otwartymi oczyma, nie gasząc światła, aby nie widzieć jaśniejącego nieba. Dom znowu szeptał, stawał się nocą bardziej rozmowny niż za dnia, kiedy przegadywali go ludzie wciąż wydeptujący progi starego nadleśnictwa. Na strychu i w pokojach gościnnych na górze tłukły się koty, zbyt opite mlekiem, aby czatować na myszy.

              Daniel wstał nie spojrzawszy na zegarek, poszedł do łazienki i zrobił sobie kąpiel.

Był to luksus, którego zażywał od pół roku. Zazdroszczono mu go w całej okolicy.

Nie wiadomo która z dwóch inwestycji była większą rewolucją w dziejach Bukomierza - owa łazienka i związane z nią przeprowadzenie kanalizacji czy żużlowa droga, którą Daniel kosztem własnego wysiłku i państwowych pieniędzy przeciągnął przez las, łącząc okoliczne wsie. Sam cieszył się jednym i drugim w równym stopniu i mydląc teraz plecy szorstką rękawicą powtarzał sobie z zaciekłą pretensją: Czego ja chcę? Do diabła, czego ja właściwie chcę?

              Wiedział, że wróciwszy do pokoju znowu będzie musiał przeczytać list albo bronić się, aby go nie czytać. Nie chciał być uległy i słaby, mimo nie przespanej nocy i kilkunastu lat w Bukomierzu, przez który dopiero od pół roku przebiegały rury kanalizacyjne i żużlowa droga, bez przenośni gładko prowadząca w świat. Przy goleniu zaciął się w podbródek, nie tamował jednak krwi i patrzył na małą czerwoną kroplę wolno ściekającą wzdłuż szyi. - Czego ja chcę? - krzyknął na głos, ale zaraz zaczął gwizdać.

              W lesie odezwały się ptaki. Podszedł do okna i choć ranny powiew przeleciał mu chłodem po nagiej skórze, wychylił się w szarzejący mrok, w wilgotną od rosy woń igliwia, mchów i ziół obrastających dom. Słuchał przez chwilę, a potem wrócił do lustra, chlusnął na twarz kolońską wodę i okręciwszy ręcznik wokół bioder, wyskoczył na korytarz. Nim dotarł do drzwi sypialni, zabłysło światło i ujrzał przed sobą flanelowy negliż Maszotki, która spełniała w nadleśnictwie odpowiedzialną funkcję, wywiązując się z niej chyba z nadmierną dokładnością - prowadziła skromne kawalerskie gospodarstwo, a przy tym nie przestawała się gorszyć kawalerskimi obyczajami, które - tępione, bo tępione - utrzymywały się jakoś w tym domu. Teraz wydała okrzyk grozy i podnosząc dłonie do gwałtownie sczerwieniałych policzków cofała się ku rozwartym drzwiom kuchni.

              - Myślałam, że to ktoś obcy!

              - Aha! - parsknął Daniel. - To tylko obcym pokazuje się pani w nocnych peniuarach! - wszedł do swego pokoju i usłyszał za sobą już tylko nowy gderliwy pomruk i gwałtowne zamknięcie drzwi. Wychylił się na korytarz i krzyknął: - Gołego chłopa pani nie widziała?

              Maszotka była mężatką i matką trzech synów, którzy porozjeżdżali się gdzieś po świecie, ale od kiedy owdowiała, wróciła jej, zgodnie z jej stanem, panieńska surowość, stanowiąca dla Daniela źródło niewyczerpanej uciechy.

              Teraz jednak zdumiał się, że jest w tak dobrym humorze, bo list leżał na stoliku i trzeba było wreszcie określić stosunek do niego - mógł dać radość i wyzwolenie, ale także utratę i rozstanie. Więc i teraz jeszcze go nie dotknął, otworzył szafę, wyjął czystą koszulę i szukając spinek usiłował zagwizdać nadaną poprzedniego dnia przez telewizję piosenkę. - Czego ja chcę? - mruknął znowu.

              - Czegóż ja, u diabła rosochatego, chcę?

              Niespodziewanie Maks odezwał się pod samym oknem swoim wysokim głosem.

Kiedy głowa osła ukazała się nad parapetem, Daniel podszedł do niego, podrapał go po aksamitnych chrapach i delikatnie popchnął w stronę oświetlonego okna kuchni, z którego dolatywał już zapach mielonej kawy. Kawie musiał towarzyszyć cukier i Maks to wreszcie pojął. Podrzucając zadem i bijąc kopytami o twardy grunt podwórza, pognał ku jaśniejącemu na ziemi kwadratowi.

              Daniel wrócił do toalety. Wyjął z szafy swój zielony mundur i unosząc marynarkę ku światłu sprawdził, czy nie dobrały się do niej mole. Nie miał jej na sobie od miesiąca, dokładnie od ostatniej rozprawy w sądzie o kradzież drzewa. Na szczęście powtarzały się te okoliczności, zapewniające jego pięknemu uniformowi stałe przewietrzanie.

              Maszotka, zobaczywszy go w kuchni tak uroczystym i pozapinanym na wszystkie błyszczące guziki, zapomniała natychmiast o porannej urazie, którą przeżuwała nad kuchenną płytą.

              - Znowu? - westchnęła.

              - Znowu - odpowiedział.

              Maks stał jeszcze w oknie z wyczekującą mordą, na której lśniła biała sierść. Osiwiał w ciągu trzydziestoletniego żywota i nie sprecyzowanej służby w Bukomierzu, obejmującej kadencję różnych ludzi, ba! - reżimów nawet. Stąd sceptycyzm Maksa wydawał się w pełni uzasadniony i Daniel miewał wiele wyrozumiałości dla jego sposobu bycia. Wyjął z cukiernicy kilka kostek cukru i podał mu na otwartej dłoni. Osioł zebrał je delikatnie chwytliwymi wargami i już po chwili znowu patrzył w oczy wyczekująco.

              - A kto dzisiaj staje? - spytała Maszotka, nakrywając białym obrusem mały stolik pod oknem. - Ktoś z Bukomierza?

              - Nie. Z Rogalów. Któryś Stebka.

              - Teusz? - przeraziła się kobieta.

              - Nie pamiętam imienia, ale nie Teusz.

              - Bo Teusz chodził z moim Toną do szkoły.

              - Kradną tacy, co i do szkoły chodzili, nawet lepiej.

              Maszotka znowu się zgorszyła. Ze ściśniętymi brwiami nalewała kawę, ale Daniel tego nie widział, bo odsunąwszy na bok łeb Maksa wychylił się z okna i huknął w stronę gospodarskich zabudowań:

              - Stanisz!

              Nie trwało długo, a okienko na szczycie stajni rozwarło się gwałtownie i zaspany głos odpowiedział bez entuzjazmu:

              - Jo!

              - Za pół godziny wyjeżdżamy!

              - Jo! - powtórzono w okienku.

              - Jeśli nie Teusz, to może Jonk? - odezwała się znów gospodyni.

              - Może Jonk - potwierdził Daniel prawie pogodnie.

              - A z czego się pan inżynier cieszy?

              - Ja się cieszę? - Daniel przełknął ostatnią porcję jajecznicy i podniósł na kobietę najniewinniejsze ze swoich spojrzeń. Był w dobrym humorze, ale chyba nie dlatego, że któryś z rogalskich Stebków zafasuje dziś ileś tam tygodni odsiadki, nie licząc grzywny, równie bolesnej dla nieskorych do płacenia gospodarzy. A może jednak podjął decyzję?

              - Moja kochana pani Maszotowa - powiedział - u mnie w pokoju na nocnym stoliku leży list, niech pani będzie tak dobra...

              W sieni trzasnęły o kamienną posadzkę zrzucone z nóg drewniaki, a na progu stanął Piątek ze skopcem pełnym mleka. Właściwie Piątkowa, ale ponieważ płeć nie była wrażeniem narzucającym się przy jej wyglądzie, utarło się, że nazywano ją Piątkiem z wszelkimi konsekwencjami gramatyki.

              - Piątek! - odezwała się gospodyni z naciskiem - na stoliku w pokoju pana inżyniera leży list.

              - Przynieść? - zapytał Piątek, stawiając skopiec na stołku.

              - Bardzo proszę. - Daniel zawsze okazywał Piątkowi należny kobiecie szacunek. Może pragnął tą manifestacją pozłościć trochę Maszotkę, traktującą swoją pomocnicę z namiętną bezwzględnością feudała, któremu pozostał do dyspozycji tylko jeden poddany, a może naprawdę wciąż go wzruszała daleka droga, którą Piątek odbył poprzez białoruskie stepy, Mandżurię i Chiny, a potem którędyś bezsensownie naokoło i uparcie ku ojczystemu lepiej. To bukomierskie lepiej na pewno nie było zbyt jaskrawe i dlatego Daniel uśmiechnął się i powtórzył jeszcze raz: - Bardzo proszę.

              Piątek pognał do sypialni bijąc stopami w skarpetkach o sosnowe deski wywoskowanej podłogi. W uchylonych drzwiach ukazał się życzliwie uśmiechnięty na dzień dobry pysk Noego.

              Maszotka wysunęła nogą spod stołu blaszaną miskę.

              - On też jedzie? - spytała.

              Daniel wniósł oczy do nieba.

              - Do sądu?

              Wyżeł sunął przez kuchnię w osobliwym poślizgu prośby i pokory. Widział już prawdopodobnie, że Stanisz zaprzęga konia i cała kokieteria psiej mordy miała w tej chwili jeden określony cel.

              - Nic z tego, bratku - roześmiał się Daniel, a gospodyni zasunęła znów pod stół blaszaną miskę. Wyżeł przywarował przy nogach pana i drżał cały od nadziei na oczekiwaną pieszczotę. Daniel pogładził go wreszcie po białobrązowym łbie, ale z rezerwą.

              - Nie wyobrażaj sobie tylko, że pojedziesz.

              - Ten? - Piątek nadbiegł z listem, ostrożnie niesionym w dwóch palcach.

              - Tak, przecież leżał tylko jeden.

              Stanisz zjawił się na progu i pociągnął nosem.

              - Oczywiście - powiedział Daniel - na pewno zostało jeszcze trochę kawy. - A gdy gospodyni trwała w upartym zamyśleniu przy kuchennej płycie, powtórzył głośniej: - Jest tam jeszcze trochę kawy?

              Maszotka wybrała najmniejszy z kubków wiszących na ścianie i z kamienną twarzą napełniła go do trzech czwartych ciemnym płynem.               Stanisz skrzywił nie ogoloną gębę.

              - Ręka się trzęsie pani gospodyni.

              - Trzymaj pysk, bo ci zbraknie pary na inną chwilę, smarkaczu! Syna mam jak ty. Jak przyjedzie, to ci pokaże, co się robi z takimi, co nie wiedzą, jak rozmawiać z jego matką. - Stara kobieta sięgnęła teraz do cukiernicy i wyłowiła z niej aluminiową nadszczerbioną łyżeczką jedną jedyną kostkę cukru. Stanisz obserwował ją z denerwującą uwagą, dopóki nie utonęła w jego kawie.

              -Tylko że go tu nigdy nie widać - parsknął. - Żadnego z nich. Bronk był ostatni raz rok temu nazad.

              - Może mają ci się meldować po przyjeździe? - Policzki Maszotki zapłonęły rumieńcem, ale w oczach pokazały się daremnie hamowane łzy. Nie, o tym nie trzeba jej było przypominać. Do tego nikt nie miał prawa.

              Nagła cisza w kuchni zwróciła uwagę Daniela. Podniósł oczy znad listu, znad tych kilku zdań, które umiał już prawie na pamięć.

              - Co się stało? - zapytał po chwili.

              - Nic - warknęła Maszotka. - Nic.

              Stanisz chrząknął i zaczął hałaśliwie mieszać niezbyt gęstą słodycz na dnie swojej kawy. Noe przysunął łeb do ręki pana i potarł o nią wilgotnym nosem.

              - Nie wdzięcz się, jak stara panna - zawołał Daniel. - Nic z tego. - Odsunął psa i wyszedł do biura pustego jeszcze i ciemnego przy zamkniętych okiennicach. Otworzył je w swoim gabinecie, wyjął spod przycisku na biurku wezwanie do sądu i wsunął do kieszeni. Nad niską ścianą młodniaka czerwieniało już niebo. Równa płaszczyzna obsianego deputatu, ciągnąca się między domem a pierwszą linią świerków, mieniła się szklistym srebrem pod zimną rosą. Czekał, aż oczy przyzwyczają się do tego blasku i czerni sosnowego cienia poza nim - i wtedy zobaczył go, jak każdego ranka. Sięgnął po lornetkę i podniósł ją do oczu. Wspaniały łeb jelenia przybliżył się tak wyraźnie, że poczuł prawie na twarzy gorący oddech z jego rozdętych chrap. Przed chwilą jeszcze musiał sadzić w susach poprzez młodniak, ale teraz stał nieruchomo i choć wzniesione ostro łyżki świadczyły, że nie rezygnuje z ostrożności, patrzył spokojnie w stronę domu, z którego nigdy nie padał strzał. Daniel, czując sztubackie walenia serca w piersi, wiódł lornetką po wspaniałym wieńcu dwunastaka, od uperlonych róż poprzez całą długość mocnych tyk, dorodnie wygiętych ku szerokim koronom, wzniesionym w górę niby rozwarte dłonie. To był ten sam, pojawiał się tu prawie każdego ranka. Nie przywodził go żer, stał zawsze w tym samym miejscu, nie przekraczając granicy pola, i patrzył. Daniel opuścił lornetkę poprzez szerokie barki samca ku prostym, żylastym badylom, mocno wpartym w ziemię. Potem cofnął się w głąb pokoju i odłożył lornetkę na szafę, w której za oszklonymi drzwiami odsypiała swoją nadużywaną młodość jego myśliwska broń. Stały tam dobrze naoliwione pojedynki i dwururki, sztućce, odziedziczone jeszcze po dziadku, dryling i wspaniały winchester, którego nigdy nie używał.

              Jak zawsze, gdy wyjeżdżał z domu, sprawdził zamknięcie szafy i wrócił do kuchni.

              - To w ogóle nie jest żaden ze Stebków - powiedział nagle do Maszotki. - To w ogóle nie jest żaden stąd.

              Twarz kobiety rozjaśniła się.

              - Tak też sobie pomyślałam. Tak też myślałam, że to nie może być nikt stąd.

              Dlaczego to zrobił? Nawet kiedy już jechali gładką drogą wśród zmiennego leśnego pejzażu, a słońce siedziało na czubach najwyższych buków schodzących ku jezioru, nie wyjął wezwania, aby wreszcie upewnić się co do nazwiska oskarżonego. Nie dotknął także listu spoczywającego w tej samej kieszeni. Obydwa pisma nie miały żadnego związku, a jednak czuł, że połączyły się ze sobą i wzajemnie udzielały sobie odpowiedzi.

              - Kiedy będzie samochód? - spytał Stanisz cmokając na konia. Nie lubił dalekich wypraw do miasta, co innego objazd lasu, wtedy nie trzeba było śpieszyć się na czas i spoglądać na zegarek, jak konduktor autobusu.

              - Nie wiem, kiedy będzie samochód - mruknął. Nie wiedział naprawdę, bo stara warszawa, którą dysponował, przy każdym remoncie wykazywała nowe niespodzianki, bądź drobne, bądź wyolbrzymione przez warsztat naprawczy. Stanisz jednak poczuł się zganiony za swoją niechęć do miejskich wypraw.

              - Wie pan inżynier, z kim ona teraz siedzi?

              - No? - westchnął Daniel.

              - Z Piesków Mieczem. Teraz się za niego wzięła. Razem poszli do PGR-u, do Rumianek.

              - Na zdrowie! Może ten da jej radę.

              Stanisz pociągnął batem po grzbiecie konia.

              - Jej nikt nie da rady. Takie ma gorąco w sobie, że każdy się tylko sparzy i pójdzie.

              Daniel nic już nie odrzekł, a Stanisz uznał, że jest dostatecznie wytłumaczony ze wszystkich swoich porannych zaniedbań. Przed pół rokiem zostawił żonę z tym jej gorącem w sobie i przeniósł się na strych nad stajnią, gdzie miał nadzieję znaleźć spokój i zapomnienie. Nie znalazł. Daniel grzmotnął go w plecy, a chłop znowu podniósł bat i popędził konia.

              Od dłuższego czasu pomykało coś za nimi pośród gęstego poszycia, ciągnącego się po obydwu stronach drogi. Daniel zerkał niekiedy w bok, ale wciąż jeszcze udawał, że niczego nie dostrzega. W końcu jednak zrobiło mu się żal. Zagwizdał na psa, a Stanisz przyhamował konia.

            - Dokazał swego - mruknął.

              Noe, z uszami po sobie, jakby ich w ogóle nie miał, wsunął się do bryczki i przywarował u nóg pana. Dopiero powoli odzyskiwał pewność siebie, wznosił się stopniowo na przednich łapach, wystawiając na świat ciekawy pysk. Wciąż jeszcze dyszał ciężko i Daniel, choć zły, musiał go poklepać po grzbiecie. Nie był oczywiście tak stary, jak Maks, ale i jemu sypały się na brodzie siwe kłapcie sierści. Daniel miał go od dziesięciu lat. Obserwował jego szczenięctwo, wspaniały okres męski, a teraz to powolne cofanie się sił i zdolności, czyniące z jeleni wsteczników, a u psów przechodzące czasem w złośliwość, czasem w nadmierne, niemal histeryczne okazywanie tkliwości tym, których kochały przez całe życie.

              Wznosił teraz co chwila na Daniela oczy pełne wdzięczności i uwielbienia, nie przeczuwając, jak złą wybrał ku temu chwilę. Minął ich właśnie czerwony moskwicz ze składanym kajakiem na dachu, a obok młodego człowieka przy kierownicy siedziało coś niewypowiedzianie kolorowego i wiotkiego, coś o długiej, wyzłoconej słońcem a hojnie aż po plecy odsłoniętej szyi, na której głowa wyglądała jak lśniący rudy kwiat.

              - Ciepło jej! - bąknął Stanisz, wyprowadzając konia znów na środek drogi.

              Tak, to było w tym liście także. Odzwyczaił się od kobiet, od takich kobiet, dobrze, że od czasu do czasu miał okazję przypomnieć sobie, że gdzieś jeszcze istnieją.

              Ile miał lat? Dużo. Przeskoczył już na pewno swoje południe. Na korowinie najstarszego buka nad jeziorem żłobił co roku poziomą kreskę. Było ich już trzydzieści siedem. Jedenaście kresek od góry - oznaczało lata w Bukomierzu. Dlaczego był sam?

              „Leśnikowi żona potrzebna jak słońce - mawiał dziadek - zastępuje mu gazetę i teatr, i całe wielkie miasto, w którym by pragnął żyć". Ale skąd taką wziąć?

              to by dziadka chciał zapytać. Żeby na równi ceniła jego bibliotekę jego oborę, żeby sprzedawszy na targu jajka umiała w księgarni wybrać nowości.

              Dziadek miał taką. Wszystkie książki odziedziczone po nim kupowała babka w żydowskiej księgarni w Kowlu, której właściciel sprowadzał aż z Brześcia, a może z Wilna lub samej Warszawy po trzy egzemplarze co poczytniejszych tytułów - dla pana hrabiego, dla pana doktora i dla pani leśniczyny. Potem jeździła po książki matka, dopóki była w domu, dopóki się z lasu nie wyniosła i tylko imię Daniel, które dała jedynakowi, łączyło ją z wspomnieniami. I ona nie wytrzymała, choć potem - dla niej - on miał las odzyskać. Nie zdążył.

              - Żbitka przyjechała - powiedział Stanisz. Wydostali się już z lasu i mijali stojącą u jego krawędzi szkołę w Rotach, wyciszoną z dziecięcego gwaru podczas wakacji. Na lince przeciągniętej wśród drzew rzadkiego sadu suszyła się kolorowa bielizna.

              - Panna Elżbieta - poprawił Daniel.

              - Przecież mówię, że Żbitka.

              Nie miał zamiaru się zatrzymywać, ale na odgłos turkotu bryczki w oknie szkoły uchyliła się biała firanka i ktoś krzyknął nie hamując z radości głosu:

              - Pan Rysewicz!

              Wysiadł więc, a Żbitka biegła już po schodach, cała zarumieniona z pośpiechu i podniecenia.

              - Pan Daniel! - powiedziała ciszej.

              Dawniej podnosił ją po prostu w górę i całował, ale od kilku lat nie wypadało już tego czynić. Studiowała w Warszawie historię sztuki i choć na pewno całowali ją tam po kątach jacyś chłopcy, on nie miał już do tego prawa.

              - Znowu wyrosłaś - powiedział.

              - Nie! To obcasy. - Najwidoczniej nie chciała być już wyższa, zsunęła z nóg obuwie i stanęła na schodach gołą stopą. - Teraz niech pan zobaczy!

              - Rzeczywiście, jak dawniej, sięgasz mi do brody.

              - Widzi pan.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin