Huragan nad cukrem.pdf

(749 KB) Pobierz
Jean-Paul Sartre
HURAGAN
NAD CUKREM
Przełożył Zbigniew Stolarek
ISKRY
Warszawa 1961
Tytuł oryginału francuskiego
OURAGAN SUR LE SUCRE
Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1961
Nakład 20.000+250 egz. Ark. wyd. 8,8. Ark. druk. 12
Papier druk. mat. V kl. 65 g, 82X104/32 z fabr.
we Włocławku. Oddano do składania w marcu 1961 r.
Druk ukończono w czerwcu 1961 r. Zakłady Gra-
ficzne "Dom Słowa Polskiego" Żam. 1605 A. S-72
Cena zł. 12.—
Hawana, w czerwcu 1960
r.
I
To miasto, nieskomplikowane w 1949 roku, zbiło mnie z tropu. Niewiele tym
razem brakowało, żebym nic z niego nie zrozumiał.
Mieszkamy w jednej z najelegantszych dzielnic. Hotel "Nacional", ze swoimi
dwoma graniastosłupami zębatych wieżyc, to forteca luksusu. Dwóch zalet
wymaga się od jego gości przybywających tu z kontynentu: fortuny i dobrego
smaku. Ponieważ jednak razem występują one rzadko, więc jeżeli ktoś posiada
pierwszą z nich, przyznaje mu się i tę drugą — z przymrużeniem oka.
Często spotykam w hallu rosłych
Yankees
(tak się jeszcze nazywa ich na Kubie,
chyba żeby się mówiło
Americano);
są eleganccy i wysportowani; ze zdziwieniem
patrzę na ich zwarzone twarze. Co im tak strasznie dolega? Miliony czy
wrażliwość?
Jest to w każdym razie problem, który mnie nie dotyczy.
Moje całe paryskie mieszkanie mogłoby się zmieścić w pokoju dla milionerów,
który zajmuję. Co o nim powiedzieć? Jedwabie, parawany, kwiaty na haftach i w
wazonach, dwa dwuosobowe łóżka dla mnie jednego, wszelki komfort. Do samego
końca dociskam urządzenie klimatyzacyjne, żeby się narozkoszować zimnym
powietrzem bogaczy. Podchodzę do okna, temperatura trzydzieści stopni w cieniu;
ze zbytkownym szczękaniem zębami patrzę na spotniałych przechodniów.
Nie musiałem długo dociekać, jakie przyczyny dają hotelowi "Nacional" jego
jeszcze nie kwestionowaną dotąd przewagę. Wystarczyło, żebym zaraz po
przybyciu rozsunął story: zobaczyłem sięgające nieba, smukłe, wysokie zjawy.
Na sposób kolonialnych cytadel, które od trzech wieków strzegą portu,
"Nacional" dominuje nad morzem; za nim — nic: Vedado.
Vedado było strzeżonym terenem polowań. Strzeżonym przed ludźmi, nie przed
roślinnością. Tę zakazaną ziemię drążyło szaleństwo chwastów. Rozparcelowano
ją, chwasty nagle znikły w 1952 roku. Pozostał pusty teren, który zaczęła rozsadzać
erupcja rozpasanych form: drapacze chmur.
Owszem, mnie osobiście drapacze chmur się podobają; te z Vedado są ładne, gdy
je oglądać z osobna. Lecz wszędzie ich pełno; bezład kształtów i kolorów. Kiedy
wzrok próbuje je połączyć, wymykają się: nie ma jedności, każdy sobie. Znaczna
ich część to hotele: "Habana Hilton", "Capri" i dwadzieścia innych.
Wyścig pięter. "Jeszcze jedno, kto powie więcej?" Przy pięćdziesięciu piętrach
jest się wprawdzie drapaczem chmur, lecz kieszonkowym. Więc wyciągają szyje,
żeby przez ramię sąsiada dojrzeć morze. Potężny i wzgardliwy "Nacional" odwraca
się plecami od tego rozgorączkowania. Sześć pięter — i ani o jedno więcej; oto
jego tytuł do szlachectwa.
A jeszcze i to: rewolucja tworzy własną architekturę, która będzie piękna;
wyprowadzi z ziemi swoje własne miasta. Tymczasem zwalcza amerykańskość
przeciwstawiając jej swoją przeszłość kolonialną.
Przeciw żarłocznej metropolii, jaką była Hiszpania, Kuba powoływała się
niegdyś na niepodległość, na wolność Stanów Zjednoczonych. Przeciw Stanom
Zjednoczonym sięga dziś do korzeni narodu i wskrzesza zmarłych kolonizatorów.
Drapacze chmur z Vedado to świadkowie jej degradacji: zrodziły się wraz z
dyktaturą. "Nacional", oczywiście, nie jest znów taki stary, ale wyłonił się z ziemi
przed upadkiem, przed rezygnacją.
Rewolucjoniści są wyrozumiali tylko dla gmachów, które wybudowali ich
dziadowie w pierwszym okresie demokracji.
Więc bądź co bądź przeciwstawianie jednej formy luksusu innej jego formie. Ale
— mówiłem sobie — przecież narodowe aspiracje Kuby nie mogły się ograniczyć
tylko do tego. O rewolucji, rzecz jasna, opowiadano mi dzień w dzień; należało ją
jednak zobaczyć w działaniu, zastanowić się nad programem.
Tymczasem szukałem jej po ulicach stolicy. Całymi godzinami chodziłem z
Simone de Beauvoir; zaglądaliśmy wszędzie; uważałem, że nic się nie zmieniło.
Chociaż — tak: wprawdzie los biedaków w ludowych dzielnicach nie wydał mi się
ani gorszy, ani lepszy, za to w innych dzielnicach wzrosła ilość widomych oznak
bogactwa.
Ilość aut podwoiła się, potroiła. Chevrolet, chrysler, buick, de soto: wozy
wszelkich marek. Przywołuje się taksówkę, taksówka podjeżdża: cadillac. Te
wielkie i ozdobne karoce defilują z szybkością człowieka idącego pieszo lub stają
w ogonku za ręcznym wózkiem.
Każdy wieczór spuszcza na miasto rwący strumień elektrycznego światła; niebo
jest malowane różowością, amarantem; wszędzie zachłyst neonów zachwalających
produkty
made in USA.
A przecież wiedzieliśmy, że rząd obłożył podatkami import towarów
luksusowych. I wiedzieliśmy, czy też byliśmy o tym przeświadczeni, że
przeprowadza on kontrolę dewiz, że wyperswadowuje wyjazdy za granicę dla
przyjemności i że zastosował szereg środków dla spropagowania turystyki
krajowej. Nic to jednak nie przeszkadza któremuś z towarzystw lotniczych głosić
ognistymi literami znad brzegu oceanu, że oferuje Kubańczykom podróże do
Miami.
Istnieje legion luksusowych restauracji; jada się w nich rzeczywiście nieźle, ale
rachunki nie wynoszą nigdy mniej niż trzy tysiące franków na głowę, a często
sięgają powyżej pięciu tysięcy.
Jedna z nich była dawniej "bzikiem" pewnego ministra podejrzanej reputacji:
ekscelencja wybudował tam sobie ogród z kamienia; kazał rzeźbić skały na obraz
życia, wyprowadził z kamiennej flory i fauny cement ścieżek, posunął swoją
sumienność aż do odtwarzania świata mineralnego: ciosano kamień na kształt
kamienia. By ożywić ten mały wszechświat, dodał do niego prawdziwe lwy w
klatkach. Klatki są próżne.
Zamiast lwów i ministra widzi się teraz krążenie jasnych sukien; panowie pokroju
widomie międzynarodowego kontemplują nieobecnym wzrokiem te zaczarowane
minerały. Kiedy tam byłem, przy wszystkich stolikach mówiono po angielsku.
Kolację jedzono przy świecach, co jest szczytem luksusu dla wolnego obywatela
Stanów Zjednoczonych: wystarczy tylko jeden znak, żeby popłynęła elektryczność;
nie dano go; prostacka obfitość jest w pogardzie; woskowymi łzami demonstruje
się wszem i wobec jawną degradację kosztownego przepychu konsumpcji.
Nocnych lokali jest więcej niż kiedykolwiek. Roi się od nich wokół Prado; nad ich
wejściami odzyskuje swoje prawa elektryczność; rozmigotane i nęcące nazwy
wżerają się w oczy przechodniów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin