Charlotte Link - Przerwane milczenie.pdf

(2109 KB) Pobierz
Charlotte Link
PRZERWANE MILCZENIE
Tytuł oryginału:
AM ENDE DES SCHWEIGENS
Copyright © 2003 by Blanvalet Verlag, a division of Verlagsgruppe Random House
GmbH, Miinchen, Germany.
Część pierwsza
Nad Stanbury zawisła osobliwa cisza.
Ogromna, wszechogarniająca cisza, jakby świat nagle wstrzymał oddech.
Przypuszczalnie, pomyślała Jessica, wszyscy wyszli. Pewnie na zakupy.
Chociaż to byłoby akurat dziwne, gdyż rano nikt nie wspomniał o tym ani słowem, a
tego rodzaju wyprawy zazwyczaj wcześniej omawiano. Zresztą zawsze wszystko ze sobą
omawiali. Oprócz spraw, które mogłyby zachwiać podstawami ich przyjaźni. Ale przecież
nie zaliczało się do nich wyjście na zakupy.
Jednakże ta cisza oznaczała coś głębszego.
Jessica zastanawiała się, co jest inaczej, ale nie mogła sobie tego uzmysłowić. Może
również wskutek ogromnego zmęczenia. Wydarzenia ostatnich dni, nękające ją raz po raz
mdłości spowodowane ciążą, niesamowite ciepło. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w
kwietniu utrzymywała się bez przerwy taka ładna pogoda. Już jakiś czas temu zanosiło się
na lekkie ochłodzenie, ale przytłaczająca duszność niestety wróciła.
Jessica zawędrowała dalej, niż zamierzała, obeszła prawie całą posiadłość, lasek na
zachodzie i wzgórza na południu. I dopiero teraz spostrzegła, że bardzo się spociła, ma
mokrą twarz, włosy zlepione na karku, i że dostała zadyszki. Barney jej szczeniak,
podskakiwał przed nią jak gumowa piłeczka i był tak dziarski, jakby tego dnia nie biegał
jeszcze
ani pięciu minut. Na ogół ona też nie narzekała na kondycję, ale tej nocy dręczyły ją złe
sny, a w minionych tygodniach często wymiotowała. Teraz, pod koniec trzeciego miesiąca,
wydawało się, że jest już lepiej, nadal jednak czuła się bardzo osłabiona.
Zresztą była po prostu zbyt ciepło ubrana. Kurtkę przewiązała wokół bioder już
wcześniej, jeszcze kiedy ciężko stąpała po wysoko położonych łąkach. Kilka razy przyłapała
się na tym, że ostrożnie ogląda się za siebie. Podczas długich samotnych spacerów
wielokrotnie go spotykała. Jakby na nią czekał jakby był pewien, że przyjdzie. Wyczuł w
niej sojuszniczkę i może nawet aż tak bardzo się nie mylił. Co oczywiście oznaczało, że
naruszała najwyższy nakaz grupy, ale od kilku dni i tak zadawała sobie pytanie, czy ta
grupa nadał jest dla niej ważna, albo lepiej: czy ona jeszcze chce do niej należeć.
Minęła wysoką bramę z kutego żelaza prowadzącą do posiadłości. Często była otwarta,
również teraz. Ponieważ mur, który otaczał majątek, skruszał na wielu odcinkach albo w
ogóle się rozpadł, zbytnia akuratność i tak nie miała tutaj sensu.
Rozejrzała się z nadzieją: skoro wszyscy gdzieś wyjechali, to może ktoś właśnie wraca i
podwiezie ją od bramy podjazdowej do domu. Droga wiła się tu prawie na przestrzeni
kilometra, ciągle lekko się wznosząc. Jeszcze rok temu po obu jej stronach rosło wiele cienistych
drzew, ale niektóre zachorowały i trzeba je było wyciąć. To sprawiło, że podjazd stracił wiele ze
swojego uroku: pniaki wyglądały bardzo smutno, a gąszcz za nimi, wprowadzający zawsze
romantyczny nastrój, sprawiał naraz wrażenie straszliwego zaniedbania.
Bardzo to wszystko tu podupada, pomyślała Jessica.
Jak okiem sięgnąć, nie było nikogo, przystanęła więc jeszcze raz na chwilę, aby
głęboko zaczerpnąć powietrza, po czym zaczęła pokonywać ostatni etap trasy. Bawełniany
sweter, który miała na sobie, lepił się do pleców, czuła też, że rozgrzane stopy w
trampkach mocno napuchły. Myśl o prysznicu i o szklance lodowatego soku
pomarańczowego nabrała naraz obsesyjnego charakteru.
A potem, przez resztę dnia, będzie trzymała nogi w górze i nie ruszy się z szezlonga.
Chociaż spacer był piękny, naprawdę piękny. Wiosną w Anglii aż serce rośnie. Jessica
powiodła wzrokiem za niewielkimi poszarpanymi obłoczkami sunącymi po jasnobłękitnym
niebie i wchłonęła w nozdrza łagodny wiatr, kryjący w sobie wiele obietnic, niosący zapach
kwiatów, głaskała owieczki, które swobodnie biegały po torfowiskach i ufnie się do niej
zbliżały. W dolinach i na stokach kwitły żonkile, zalewając świetliście żółtym kolorem całą tę
skąpo porośniętą okolicę. Ptaki śpiewały, świergotały radośnie, ćwierkały we wszystkich
tonacjach...
Ptaki!
Przystanęła. Naraz zrozumiała, skąd wzięła się nad Stanbury ta nierzeczywista cisza.
Ptaki zamilkły. Co do jednego.
Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek doświadczyła tak absolutnej ciszy.
Pot na jej skórze w jednej chwili wy chłódł, poczuła zimne dreszcze i uniosła ramiona.
Co sprawiło, że takiego pięknego, słonecznego dnia ptaki nagłe zamilkły? Coś musiało
zakłócić ich spokój, tak gwałtownie i długotrwałe, że zapodziała się gdzieś radość, którą
potrafiły wyśpiewać. Może to kot, zbójecki, żądny krwi kot pochwycił jednego z nich i zabił,
a śmiertelne krzyki ptaka utonęły w tej ciążącej, zapierającej dech ciszy?
Chociaż nadal czulą się wyczerpana, zaczęła iść szybciej. Poczuła pierwsze ukłucie w
boku, chętnie biegłaby tak szybko jak Barney, ale nie miała siły. Jeszcze kilka miesięcy i będzie
niekształtnie opuchnięta, a na dodatek prawdopodobnie zacznie chodzić, kołysząc się niczym
kaczka. Czy jednak potem znów schudnie i będzie wyglądać jak dawniej? Na ostatnich
metrach dzielących ją od domu ta myśl, chociaż bezsensowna, nie chciała jej wyjść z
głowy, mimo iż Jessica właściwie wiedziała, że kwestia figury w tym momencie w ogóle
nie ma dla niej znaczenia. Było raczej tak, że to ona sama wysuwała ją niejako na
pierwszy plan, aby nie musieć myśleć o czymś innym. O tym, dlaczego marznie, chociaż
jest jej gorąco, dlaczego swędzi ją skóra głowy i dlaczego naraz odnosi wrażenie, że tak
bardzo musi się śpieszyć.
Także o tym, dlaczego ten jasny wiosenny dzień nagle nie jest już taki jasny.
Dostrzegła szczyt domu, część pięknej fasady zbudowanej w angielskim stylu
późnogotyckim, refleksy promieni słonecznych kładły się na szybach ze szkła ołowiowego.
Z nawyku przeliczyła okna na poddaszu - robiła to zawsze, idąc pod górę; czwarte od lewej
strony było oknem ich małżeńskiej sypialni - i udało jej się dostrzec niewyraźny zarys
bukietu żonkili, które zerwała jeszcze wczoraj wieczorem i wstawiła do wazonu.
Przystanęła, a jej twarz opromienił uśmiech.
Widok kwiatów przywrócił jej spokój ducha.
Wtedy na środku brukowanego dziedzińca spostrzegła Patricię klęczącą przy
drewnianym korycie. Przy korycie, z którego ongiś piły owce czy krowy, a które ktoś przed
laty znalazł na terenie Stanbury i przeniósł tutaj. Od tej pory sadzono w nim kwiaty,
wiosenne, letnie, jesienne, zimą zaś wtykano do środka gałęzie jodły, wokół których wił się
łańcuch lampek.
- Hej - powiedziała
-
czy nie masz wrażenia, że nagłe bardzo się ociepliło?
Patricia najwyraźniej jej nie usłyszała, bo nie odpowiedziała, a jej szczupłe ciało nawet
nie drgnęło, sprawiające wrażenie bardzo dziecinnego ciała, odziane w powypychane
dżinsy, koszulę w biało-niebieską kratkę i gumowe rękawice.
Barney warknął cicho i nagle stanął jak wryty.
Jessica podeszła kilka kroków bliżej.
Patricia nie klęczała przy korycie, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka, tylko była
przewieszona przez jego krawędź, głową do dołu, z twarzą w świeżej wilgotnej ziemi. Jej
lewa ręka opadła na bok, sprawiając wrażenie wykręconej. Druga spoczywała obok głowy,
z palcami wbitymi w ziemię, jakby tam znajdowało się jakieś oparcie albo coś, czego warto
się było przytrzymać.
Wokół martwego ciała, na kocich łbach, utworzyła się kałuża krwi, co kłóciło się z
pierwszym, mimowolnym wrażeniem, że Patricia mogła doznać nagłego zaburzenia
krążenia lub mdłości.
Stało się coś o wiełe straszliwszego. Coś, co było zbyt straszne, aby w ogóle można
było pomyśleć tę myśl do końca.
Jessica czuła, że musi sprawdzić, co zrobiono Patricii, ostrożnie odciągnęła więc ciało
od koryta, co nie było trudne, gdyż Patricia nie była od niej wyższa i ważyła niewiele więcej
niż nastolatka. Głowa przechyliła się na bok, jak gdyby wisiała jedynie na jedwabnej nitce.
Wszystko było powołane krwią, koszula, długie włosy, koryto; również ziemia wydawała się
wilgotna i ciężka od krwi.
Ktoś poderżnął Patricii gardło i zostawił leżącą tam, gdzie właśnie pracowała, usuwając
pozostałe po Bożym Narodzeniu gałęzie jodły i napełniając koryto świeżą ziemią; tam,
gdzie akurat sadziła świeże kwiaty. Udusiła się, wykrwawiła, w śmiertelnej walce wpiła
palce w ziemię.
W powietrzu czuło się krew.
Ptaki z przerażenia przestały śpiewać.
Cisza tej chwiłi, pomyślała Jessica, już nigdy nie opuści Stanbury. Żadne głośne słowo
nie będzie tu już nigdy na miejscu, nie mówiąc o śmiechu czy o radosnej wrzawie dzieci...
Na myśl o tym mimo woli pogładziła się po brzuchu, zadając sobie pytanie, jaką
krzywdę wy rządzi płodowi fakt, że matka przeżyła szok - a przeżyła go na pewno, szok
bowiem to najmniejsze, co można przeżyć, gdy w dawnym poidle dla owiec znajduje się
przyjaciółkę z poderżniętym gardłem - i czy aby nie straci dziecka.
Dopiero później zaczęła się zastanawiać, czy sprawca zniknął, czy też może kręci się
jeszcze gdzieś w pobliżu. Ta myśl sprawiła, że nogi nagłe odmówiły jej posłuszeństwa.
Stała jak sparaliżowana, a w tej śmiertelnej ciszy słyszała jedynie swój własny,
przepełniony strachem, zasapany oddech.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin